poniedziałek, 7 marca 2011

O spadku po kulawym niewolniku, czyli dylematy pedagogiczne

Płacę swoim nauczycielom bardzo dobrze, albowiem pedagogika jest najważniejszą z nauk – odparła z głębokim przekonaniem baronowa. To fragment rozmowy prowadzonej przez bohaterów Azazela Borysa Akunina. Jest to też bardzo dziwne zdanie, bo wyraża bardzo niepopularny pogląd i zawiera wyciągnięty z niego – jeszcze mniej popularny – wniosek. U nas przecież ani pedagogika ważną dziedziną nie jest, ani się pedagogom nic szczególnego nie należy.
Osiem lat podstawówki, cztery liceum, pięć lat bite studiów, młodość w bibliotekach – i oto mi płacą. Jakby ktoś dał mi w mordę. To już z monologu Adasia Miauczyńskiego (Dzień Świra). O pensjach nauczycieli nie chcę tu rozprawiać, bo to temat złożony i przy tym nie koniecznie ciekawy dla bezpośrednio nie zainteresowanych. Jest on jednak pochodną innego tematu – ogólnego statusu osób, które zawodowo zajmują się niesieniem oświaty kaganków, czy ogólnie pojętym wychowaniem.
Zawód pedagoga jest niedoceniany i był niedoceniany właściwie od chwili powstania. Dowód? Oto on: skąd się samo słowo pedagog wzięło? Z Grecji. A co oznaczało? Było zbitkiem dwóch innych słów (paidos agogos) i tłumaczone dosłownie odnosiło się do osoby, która odprowadzała chłopców (wychowaniem i kształceniem dziewczynek nikt sobie wówczas głowy nie zawracał) na zajęcia do nauczycieli. Prowadzenie kilkulatka tak, by dotarł z punktu A do punktu B nie jest, umówmy się, wielkim wyzwaniem i nie wymaga wielkich predyspozycji. W przeciwieństwie do innych zajęć. W związku z tym faktem stanowisko pedagoga powierzali greccy obywatele niewolnikom, którzy nie nadawali się do niczego innego. Jest taka anegdota: oto poważny Ateńczyk przechadzając się po sadzie zauważył, jak jeden ze zbierających jabłka niewolników spadł z drabiny i złamał nogę. Złamanie już na pierwszy rzut oka okazało się dość poważne, można więc było wnioskować, że nieszczęśnik nie odzyska nigdy pełnej sprawności. Konkluzja szacownego obywatela była jednoznaczna i wiele mówiąca: Teraz będzie pedagogiem – zawyrokował. Taką historię opowiada się przyszłym pedagogom w czasie studiów. Niech wiedzą, kim być mają.
Z biegiem czasu zakres obowiązków pedagogów poszerzył się, pedagogika zyskała teoretyczną podbudowę (choć teoretyczny nie równa się naukowy, więc pedagodzy, łącznie z tymi, a może zwłaszcza ci, którzy zajmują się głównie teoretyzowaniem, pracując na najróżniejszych uczelniach, ciągle mają kompleks wynikający z wątpliwości: jesteśmy naukowcami z prawdziwego znaczenia, czy nie jesteśmy?), nie pociągnęło to jednak znaczącego wzrostu szacunku do profesji. Może to częściowo wynikać z faktu, że części wychowawców dotyczy coś, co moglibyśmy nazwać Syndromem Kwoki, odwołując się do postaci z wiersza Jana Brzechwy, która szczycąc się własnymi manierami, zaprosiła raz więc gości, by nauczyć ich grzeczności. W czasie nauki wykazała się jednak brakiem taktu graniczącym z chamstwem, co kazało postawić pytanie, czy ta kwoka, proszę pana, była aby dobrze wychowana? Tak jest pewnie jednak w każdym zawodzie, że zdarzają się specjaliści wybitni i ludzie całkowicie niekompetentni i zupełnie nie na miejscu. W przypadku ludzi, którzy chcą uczyć sztuki, której sami nie posiedli, niekompetencja jest po prostu bardziej rażąca.
Problem niedoceniania wszelkich zawodowych wychowawców ma jeszcze taką przyczynę, że robią oni to, co robi właściwie większość ludzi (zakładamy, że większość dorosłych ludzi w populacji posiada dzieci), z niejasnych powodów próbują jednak przekonywać, że robią to lepiej, niż cała reszta.
I tu przechodzimy do sedna sprawy. Skąd taki temat? – moglibyście zapytać. Ano stąd, że dotyczy mnie on bezpośrednio, i to podwójnie. Bo i zawodowo (z zawodu jestem spadkobiercą wszystkich tych kulawych, przygłuchych, półślepych a pewnie i przygłupich greckich niewolników) i prywatnie, jako kogoś, kto stoi przed zadaniem wychowania własnych dzieci. Z zawodowego punktu widzenia nie lekceważę wagi przekleństwa (podobno jednego z tych starych i chińskich) brzmiącego: obyś cudze dzieci uczył (lub wychowywał). Z doświadczeń prywatnych… No właśnie. Mimo wiedzy (i tej teoretycznej, dość szerokiej, interdyscyplinarnej, potwierdzonej dyplomem ukończenia wyższej uczelni itd.) i mimo ciągle, z dnia na dzień rosnących doświadczeń, mam wrażenie (miewam je dość często), że się poruszam po omacku, eksperymentuję. Nie wiem, czy robię dobrze, czy źle, czy moje podejście wyjdzie kiedyś na dobre moim Chłopakom. Bo skąd mam wiedzieć? Tyle jest różnych zmiennych, niezależnych ode mnie kwestii, które wpłyną na finalny efekt. I tyle moich wątpliwości, bo nie zawsze mi przecież wychodzi tak, jakbym chciał. A i za słuszność moich założeń, czyli za to właśnie, co bym chciał osiągnąć, nie mogę w stu procentach ręczyć.
Optymistycznie nastraja mnie fakt – tu wrócę do cytatu, od którego rozpocząłem – że bezpośrednio zainteresowani, czyli Chłopaki, płacą mi bardzo dobrze, bo choć mi chwilami brakuje cierpliwości, choć się nie dogadujemy czasami i chociaż czasami mają do mnie pewnie jakiś – po swojemu odczuwany – żal, to jednak kiedy się coś złego dzieje, przychodzą do taty. I to jest bezcenne uczucie – wiedzieć, że oni wiedzą, że jak tata przytuli, to już jest dobrze. Lepszej nagrody nie ma.

8 komentarzy:

  1. "Bo największa kara od Boga - zrobić z człowieka pedagoga..." - tak mawiał mój wychowawca z LO, a facet miał staż nastoletni w pracy z dzieciakami i wiedział, co mówi...

    Z własnymi dziećmi jest (chyba-oby) inaczej. Jakoś tak można bliżej, bardziej, skuteczniej, ale... metodą prób i błędów.

    Ps. Desperate: "z zawodu jestem spadkobiercą wszystkich tych kulawych, przygłuchych, półślepych a pewnie i przygłupich greckich niewolników" - aleś to ujął :DDD

    OdpowiedzUsuń
  2. granato - nie ma się co oszukiwać. Jakbym miał jeszcze raz wybierać, wolałbym być, dajmy na to, z zawodu prezesem ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny tekst. Nie taki do prostego szybkiego przeczytania, ale i do refleksji. Własnych dzieci nie mam, cudzych z braku sympatii staram się unikać, dlatego tak bardzo doceniam tych wszystkich, którym się chce, potrafią, wciąż walczą. Gdyby nie pedagodzy nadal pozostalibyśmy w epoce kamienia łupanego albo i wcześniej...

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy piszesz taki tekst zazdroszczę Ci maksymalnie głowy i myślenia :-) Przeczytane dokładnie na jednym oddechu!

    I bardzo interesujące - bo muszę przyznać, że nie wiedziałam o tym pochodzeniu zawodu pedagoga. Twój blog jest zdecydowanie pedagogiczny i edukacyjny dla mnie :-))

    OdpowiedzUsuń
  5. Pozazdrościć Twoim synom :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Zdesperowany, za mądry jesteś... Muszę Cię dawkować, bo wpadnę w kompleksy.

    ;-)

    OdpowiedzUsuń
  7. Doskonałe podsumowanie zawodu pedagoga i nauczyciela z rysem historycznym, którego nie znałam :)
    I niestety z dość smutną konkluzją w temacie nauczycieli, którzy niekoniecznie sprawdzają się w tej roli, a do pouczania są pierwsi.
    W zasadzie do dobrego wypełniania roli rodzica też powinno się skończyć odrębne studia a i tak by się popełniało błędy.
    Patrząc na to z perspektywy 19 lat wstecz powiem Ci, że w drugiej roli, czyli roli rodzica, pojawiają się takie momenty po latach, kiedy dziecko przychodzi do Ciebie i Ci dziękuje, że wychowałeś je w taki a nie inny sposób. To dzieje się już w czasie, kiedy ma porównanie i widzi, jak się to dzieje u innych.
    Ale masz rację, już same przytulaki, z którymi maluchy przyłażą do rodzica, są nagrodą samą w sobie i potwierdzeniem, że wychowanie Ci wychodzi!
    Co do pracy pedagoga powiem, że próbowałam i nie wybrałam. Na szczęście miałam do wyboru też drugą specjalizację. Do tej pierwszej zabrakło mi ... nie wiem, może chęci, może przekonania, a może właśnie szacunku społecznego i wynagrodzenia godnego tej tak trudnej roli :)
    pozdrowienia serdeczne i miłego weekendu!

    p.s. Bosy ma rację - mądry facet z Ciebie :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziękuję wszystkim za miłe słowa :-)
    I jaka to odpowiedzialność teraz przy pisaniu - co by głupiego posta jakiegoś nie strzelić i nie zepsuć wrażenia :-)

    Pozdrawiam wszytskich

    OdpowiedzUsuń