czwartek, 31 marca 2011

Symbol indywidualności i wiary w wolność jednostki

Wie pan, dlaczego zawsze poza domem chodzę w garniturze? Po prostu okazuję cześć temu miastu… Tak jak do obiadu zawsze siadam w krawacie, okazując cześć Temu, kto mi daje pożywienie.
Eberhart Mock w Festung Breslau Marka Krajewskiego

Przyszła wiosna. Mam nadzieję, że tym razem na dobre. Odwiesiłem już do szafy ciepłą kurtkę i bardzo bym nie chciał jej stamtąd wyjmować w najbliższym czasie. To taki przełomowy moment, kiedy można schować rzeczy, które się nosi zimą. Kiedy ma się świadomość, że wychodząc z domu, nie trzeba zakładać na siebie tych wszystkich warstw, tych czapek i szalików – można po prostu wyjść. Czekam na tą chwilę przez kilka miesięcy, właściwie od momentu, kiedy zimowa kurtka i grube swetry zaczynają być na co dzień potrzebne.
Tu się pojawia pewne pytanie: co za różnica – taka kurtka, czy inna? No właśnie, jaka różnica? Przecież nie jest to rzecz bardzo istotna, co się ma na sobie. A może jest?
Czym jest dla nas ubranie? Trudne zagadnienie. I chyba nie można na nie odpowiedzieć jednoznacznie. Dla każdego jest czymś innym. Łatwiej stwierdzić, czym nie jest. Nie jest po prostu ubraniem.
W 1972 roku Umberto Eco włożył dżinsy – po długim okresie, kiedy ich w ogóle nie nosił – i doszedł w związku z tym do pewnych wniosków. Przede wszystkim stwierdził, że w przeciwieństwie do spodni z innego, lżejszego materiału, dżinsy się czuje. Odkryłem, że moje ruchy, sposób chodzenia, odwracania się, siadania, przyspieszania kroku są inne. Ani trudniejsze, ani łatwiejsze, ale na pewno inne. Profesor Eco zyskał nagle świadomość tego, w co jest ubrany. Był to dla niego istotny fakt, bo oto jego myśli zeszły na zupełnie nowe tory.

…problem dżinsów skłonił mnie jeszcze do innych rozważań. Nie tylko strój narzucał mi pewne zachowanie; koncentrując moją uwagę na zachowaniu, zmuszał mnie do życia na zewnątrz. Tzn. ograniczyłem moje życie wewnętrzne. Dla ludzi wykonujących mój zawód jest czymś normalnym myśleć w czasie chodzenia o czymś innym, o artykule do napisania, o wykładzie, który trzeba wygłosić, o relacjach między Jednostką a Wspólnotą, o rządzie Andreottiego, o tym, jak rozwiązać problem Zbawienia, czy istnieje życie na Marsie, o ostatniej piosence Celentana, o paradoksie Epimenidesa. Jest to coś, co w naszym środowiskowym żargonie nazywamy życiem wewnętrznym. No cóż, trzeba przyznać, że na skutek noszenia moich nowych dżinsów żyłem wyłącznie życiem zewnętrznym, myślałem o relacji między mną a spodniami oraz o relacji pomiędzy mną w spodniach a otaczającym mnie światem.[*]

Większość z nas ma świadomość tego, w co się ubiera. Świadomość w tym sensie, że ubieramy się w sposób przemyślany. Właśnie dlatego twierdzę, że nasze ubranie nie jest tylko ubraniem. Jest sygnałem dla otoczenia. Jest sposobem na budowanie własnego samopoczucia i własnego wizerunku. Jest środkiem ekspresji. Jest manifestem.
Kiedy myślę o moim stosunku do ubrania, od razu dochodzę do wniosku, że u podstaw moich garderobianych wyborów leży muzyka. Kiedyś mój sposób ubierania się nosił silne piętno stylu muzyków z Seatle. Poprosiłem nawet mamę, żeby zrobiła mi sweter na drutach: o, taki – wskazałem zdjęcie rozczochranego Kurta Cobaina w rozciągniętym sweterku w paski. Nosiłem podarte spodnie i stare trampki, oraz przestałem używać grzebienia. Teraz jestem starszy i poważniejszy, ale coś mi zostało z dawnych lat. Noszę Martensy przez dziesięć miesięcy w roku, a gdy zima odchodzi, wkładam starą skórę z badzikami w klapie.  I trochę się dziwię na widok panów, którzy wyglądają jak z żurnala – wymuskanych, uczesanych, dopieszczonych i błyszczących. Ja bym się chyba nie potrafił doprowadzić do takiego stanu, nawet, gdybym chciał. Ale nie chcę, więc mi to snu z powiek nie spędza. Mój strój – z lekka niedbały (choć nie zaniedbany) – świadczy pewnie o moim sentymentalizmie albo i tęsknocie do dawnych czasów. Albo o tym, że trudno mi się rozstawać z rzeczami. I o tym, że ogólnie nie lubię zmian. Jestem starszy i poważniejszy, ale bez przesady. Ale ostatnio wyczytałem w żoninej gazecie, że „styl grunge” wraca na wybiegi i na salony – jest więc szansa, że przez chwilę będę na czasie. W końcu i zepsuty zegar dwa razy na dobę się nie myli.
Zakładam moją skórzaną kurtkę na marynarkę idąc do pracy i przypominam sobie słowa Sailora z Dzikości serca: Ta kurtka jest symbolem mojej indywidualności i wiary w wolność jednostki. W pracy, co prawda marynarka i koszula, ale pod nią – kupiony na koncercie T-shitr.


[*] Fragmenty pochodzą z tekstu Umberto Eco Filozofia lędźwi, zamieszczonego 12 sierpnia 1972 w dzienniku „Corriere della Sera”, a w polskim przekładzie dostępnego w zbiorze esejów zatytułowanym Podziemni bogowie.

wtorek, 29 marca 2011

Patrzę z bulem i bez nadzieji

W pierwszej chwili byłem zażenowany. Przecież nawet Andrzej Lepper, choć przyłapano go na wielu sprawkach, to na takiej nie dał się przyłapać. A przecież żaden z niego arystokrata nie był, do miana człowieka wykształconego nie pretendował i wszyscy pamiętali go jeszcze z widłami i w berecie z antenką. Mieliśmy już kiedyś wprawdzie prezydenta, któremu językowe wpadki się zdarzały, ale on też się z niczym nie krył ani nie udawał, że jest kimś innym, niż jest. A tu, dziś, nagle taka historia.
Później pomyślałem – a może to po prostu prezydent na miarę czasów?
Bo kogo dziś obchodzą rzeczy tak mało ważne, jak kreski nad ‘o’, ogonki pod ‘a’ i ‘e’, kropki nad ‘z’? Przecież już nawet poważny tygodnik może nazywać się Uważam rze i z tego byka jak wół na okładce malowanego robić swój jakiś tam atut, chwyt reklamowy. Slogan, przyznać trzeba, wpadający w ucho: Uważam rze – pisane inaczej. No inaczej – tu przynajmniej reklama nie kłamie. Ale żeby zasady języka łamać i naginać, by je dopasować do reklamowego hasła, to już przesada. Przesada, ale i znak czasów. I może właśnie na takich czasów miarę mamy prezydenta.
Staram się o polityce nie pisać, bo zdanie mam o niej takie, że nie koniecznie warto o niej pisać. Wnioski szybko się wyczerpują (a zawsze są podobne – że brudno i śmierdzi, oraz że ktoś tam kogoś próbuje naciągnąć) i później trudno już o kolejne, odkrywcze. Można tylko multiplikować te już wyciągnięte. Tym razem jednak politycy dostarczyli takich tematów, że grzech nie skorzystać. Bo prezydent prezydentem – co tu jeszcze więcej powiedzieć? Jak skomentować? Najlepiej zapomnieć i mieć nadzieję, że i inni zapomną. Ale koledzy prezydenta – oni wpadli ostatnio na pomysł. Brzmi on tak: rozdać wszystkim pierwszoklasistom laptopy! Hura!
Były takie czasy, wiem to z opowieści, że dzieciom pozwalano w szkole pisać długopisem, gdy opanowały sztukę kaligrafowania przy pomocy pióra. Takiego ze stalówką maczaną w kałamarzu. Głowę daję, że mniej było wtedy dysgrafików, dyslektyków i innych grafomotorycznie upośledzonych uczniów. Ćwiczenie rączek i móżdżków dawało efekty. Dziś – sami analfabeci. Pisać nie potrafią. Wypowiedź pisemna dzisiejszego gimnazjalisty może wyglądać na przykład tak:

W nowej szkole podoba mi się sklepik W nowej szkole niepodoba mi się za długie lekcje i zakrutkie przerwy.
Praca (autentyczna) na temat: Pierwszy miesiąc w nowej szkole

Czytać też nie potrafią, że o czytaniu ze zrozumieniem nie wspomnę. Mówić – tylko slangiem. Takie czasy. Ale jeżeli dzieci uczą się pisać, pisząc sms-y i posty na forach, emocje wyrażać za pomocą emotikonów – to czemu się dziwić?
A teraz jeszcze komputery dla pierwszaków z podstawówek. I już nie będą potrzebne książki. Już nie będzie potrzeby pisania w zeszytach. Jedyny plus tego może być taki, że znikną dysleksje i dysgrafie – kiedy nikt nie będzie musiał pisać i czytać, to nikt nie będzie wiedział, że nie potrafi.
Galaktyka Gutenberga odchodzi w zapomnienie. Książki niedługo zaczną trafiać do muzeów, a tacy jak ja zamienią się w prawdziwe mole, a może i ramole. Będziemy ślęczeć nad takimi posklejanymi z jednej strony kartkami papieru, czasem coś trzymać w rękach – takie długie, cienkie pałeczki, co to jak się nimi po czymś przejedzie, to zostawiają ślad. A nasze dzieci nie będą wiedziały, o co chodzi. Chociaż nie – do tego mam nadzieję nie dojdzie. Moje dzieci będą wiedziały. Ale może nie będą potrafiły wytłumaczyć kolegom.
Bo kiedyś to, o czym teraz piszę, będzie pewnie wyglądać jakoś tak (o ile już nie wygląda!):

Siedziałem ostatnio na necie i patrzę, ktoś na demoty wrzucił fotę, jak prezydent napisał w jakiejś tam księdze ‘bul’. To podobno źle i teraz jest zwała. A potem patrzę – gość na youtube mówi, że mają w szkołach rozdawać lapki. Zajebioza!

Powiem wtedy: o tempora, o mores!, a jeśli przez przypadek usłyszy mnie jakiś młody człowiek i w ogóle zwróci na mnie uwagę, zapyta zapewne: WTF?


piątek, 25 marca 2011

Albert Einstein a kwestia domowych obowiązków

Jestem panem domu. Pełną gębą. Niestety, a może i stety, nie panem w sensie feudalnym czy tradycyjnie patriarchalnym. Nie panem na włościach. Raczej w tym sensie, w jakim panie domu są paniami domu. Z racji tego, że spędzam w domu więcej czasu, niż moja żona, jestem bardziej panem domu, niż ona jest panią domu. Jesteśmy nowoczesną rodziną.
Panem domu też jestem nowoczesnym, być może dlatego do organizowania sobie domowych obowiązków podchodzę w sposób naukowy. Co więcej – do nauki też odwołuję się nowoczesnej, inaczej na nic by mi ona była.
Wiadomo, że pierwszy całościowy, w uporządkowany i spójny sposób opracowany obraz świata stworzył Arystoteles. Jego fizyka opierała się na twierdzeniu, że wszystkie przedmioty dążą do osiągnięcia stanu spoczynku względem jednego absolutnego układu odniesienia. Na podstawie tej teorii można wnioskować jedno: Arystoteles nie miał dzieci, a przynajmniej się nimi nie zajmował. Dzieci i stan spoczynku? Jeden układ odniesienia? Wolne żarty!
Arystotelesowską teorię podważył Galileusz a po nim Newton. Oni też raczej nie mieli doświadczeń płynących z zajmowania się kilkulatkami, inaczej nie uprościliby tak sprawy, mówiąc o ruchach jednostajnych, statycznych układach odniesienia i tak dalej.
W sedno trafił dopiero Albert Einstein. Stworzył najpierw szczególną teorię względności (1905), następnie rozwinął ją w ogólnej teorii względności (1916) – dopiero wtedy wszystko zaczęło się zgadzać. Z teorii Einsteina wynika na przykład, że wartości różnych wielkości fizycznych takich jak siła, pęd, przyspieszenie, zależą od obserwatora. Oraz, że dwa zdarzenia określone przez jednego obserwatora jako jednoczesne, mogą nie być jednoczesne dla innego obserwatora (to tzw. względność jednoczesności). W końcu, że czas jaki mija pomiędzy dwoma zdarzeniami nie jest jednoznacznie określony, lecz zależy od obserwatora ( tzw. dylatacja czasu). Zasadniczo chodzi o to, że nie możemy mówić o wielkościach fizycznych takich jak prędkość czy przyspieszenie, nie określając wcześniej układu odniesienia, oraz że układ odniesienia definiuje się poprzez wybór pewnego punktu w czasoprzestrzeni, z którym jest on związany.
Uzbrojony w tą wiedzę, mogę zacząć dzień.
Chłopaki oczywiście już wstali – gdyby nie to, ja bym nie wstał (względność odnosi się tu do czasu – okres czasu potrzebnego na sen nie jest obiektywny, lecz zależy od układów odniesienia, jakimi są moje potrzeby i potrzeby Chłopaków – nie są one jednakowe). Siedzą w fotelikach – tworzę im tym samym układy odniesienia, oraz układ odniesienia dla siebie. Muszę uwzględnić stosunek odległości między fotelikami i potencjalną prędkość kawałka banana rzuconego z jednego fotelika w kierunku drugiego, oraz przyspieszenie, jaki mogę nadać sobie, chcąc zapobiec trafieniu wspomnianego banana w telewizor; uwzględniam masę banana. Biorąc pod uwagę, że masa jest równa energii (E=mc²),  kawałek banana o dużej masie wyrzucony przez Tyciego, który ma zdolność nadawania przedmiotom sporego przyspieszenia, mógłby być szczególnie niebezpieczny dla telewizora, a gdyby za nim podążyła łyżeczka, katastrofa byłaby pewna.
Gotuję zupę, gdy tymczasem Chłopaki zajęci są swoimi sprawami. Nagle widzę, że Tyci włazi na kuchenny stół i że już prawie osiągnął cel. Ruszam w jego kierunku. Oczywiście w myśl teorii, gdy jakiś obiekt porusza się ze stałą prędkością razem z obserwatorem, to wówczas obserwator w swoim układzie odniesienia odczuwa tylko upływ czasu a nie ma możności zaobserwowania ruchu obiektu. Biegnąc więc, wiem, że biegnę, Tyci zaś stoi, w właściwie wisi – właśnie w bezruchu – a ja nie wiem, czy zdążę. Zdążyłem. Być może doszło do niewielkiego zakrzywienia czasoprzestrzeni i to dało mi chwilową przewagę (oczywiście dla Tyciego moja krótka chwila była dłuższą chwilą, bo mieliśmy inne układy odniesienia – dlatego, i tylko dlatego dałem radę).
W tym samym czasie, gdy odstawiam Tyciego, Gucio otwiera szafkę i wyciąga torebkę cukru. Torebka jest otwarta – wiem, czym to grozi (całkowitą anihilacją torebki jako całości i rozproszeniem cukru po przestrzeni euklidesowej mojej kuchni). Na szczęście nowa reguła składania prędkości zauważona przez Einsteina zakłada, że prędkości nie dodają się, więc ja poruszając się ruchem jednostajnie przyspieszonym w stronę Gucia nie spowodowałem wzrostu prędkości jego działań. To mi pozwoliło znowu zdążyć na czas. Cukier jest bezpieczny (całe szczęście – kosztował całe pięć złotych).
Choć minęło ledwie kilka sekund, Tyci znowu jest już na stole – tym razem w pokoju. Procedura nadawania przyspieszenia samemu sobie zaczyna się od nowa. Zdarzy się to dziś jeszcze wielokrotnie. Całe szczęście, że jestem przygotowany. Bez całego tego naukowego instrumentarium za nic bym sobie nie poradził.

czwartek, 24 marca 2011

O kntaktach cyfrowych i kontaktach niecyfrowych

…cokolwiek robisz, nie zamykaj sobie drogi odwrotu. Przysięgi lojalności są dobre dla nieszczęśników, którzy martwią się ‘odległą przyszłością’. Nie angażuj się dłużej, niż to absolutnie konieczne; zawsze jedynie płytko i powierzchownie, abyś mógł zerwać zobowiązania bez trudu i przykrych konsekwencji. Lojalność i zobowiązania, jak wszystkie inne dobra użytkowe, maja swoje ‘terminy ważności’. Nie troszcz się o nie ani chwili dłużej.
Zygmunt Bauman, Życie na przemiał

Nie mam konta na Facebooku. Kiedyś, przez chwilę miałem na Naszej Klasie, ale po tym, jak zaczęli do mnie pisać różni osobnicy, za którymi absolutnie nie tęskniłem, o których prawdę mówiąc, w sumie zapomniałem – zlikwidowałem profil. Pisał do mnie radosne powitania na przykład pan, którzy chłopięciem będąc nie lubili mnie za bardzo z tego powodu, że w szkole podstawowej, do której razem chodziliśmy, uczyła moja mama. Nie lubił mnie więc w imię zasad. I uprzykrzał mi życie, czasem dość dotkliwie. Nagle sobie o moim istnieniu przypomniał i zapałał nagłą chęcią radosnego powitania mnie po latach. Mogliśmy zostać przyjaciółmi. Nie skorzystałem. I już mnie na Naszej Klasie nie ma.
Kiedy byłem w ostatniej klasie liceum, kilka moich koleżanek – trzy, może cztery i jeden kolega zaczęli chadzać po korytarzach z telefonami komórkowymi przy uszach. Zastanawialiśmy się, czy dzwonią do siebie nawzajem? A może w ogóle nie dzwonią, tylko otwierają te klapki i wyciągają półmetrowe antenki dla ogólnego efektu? Kiedy poszedłem na studia odkryłem, że telefony posiada większość moich znajomych. Czasem komuś komórka dzwoniła podczas zajęć – wtedy było to jeszcze nietaktem, tak dzwonić. W trakcie roku komórek w moim otoczeniu przybywało. Po wakacjach okazało się, że w mojej grupie telefonu nie posiadam tylko ja i jedna z koleżanek. Muszę przyznać, że poddałem się jako przedostatni. Od tej pory jestem zawsze dostępny, każdy może do mnie zadzwonić o każdej porze. Co nie znaczy, że często z kimś  rozmawiam przez telefon. Najczęściej jedynie wymieniam informacje.
Później podłączyliśmy sobie Internet w mieszkaniu, które wynajmowałem ze znajomymi. Powoli wsiąkłem w GG, fora, chociaż jakoś szybko mi się to wszystko nudziło. Dziś praktycznie nie używam komunikatora. Forum daje jednak – do takiego doszedłem wniosku – słabą możliwość wymiany zdań. Nie jest to zdecydowanie Forum Romanum. Ani ateńska Agora. Nie było mi żal porzucić swój profil, później zaniedbać kolejny, stracić kontakt z tymi wszystkimi awatarami, choć go sobie na swój sposób ceniłem. Inni użytkownicy też raczej za mną nie tęsknią, tak myślę. Ilu znajomych straciłem? A ilu potencjalnych? Tysiące. Czy jest mi żal z tego powodu? Nie bardzo. Czy czuję stratę? Niewielką. Ani specjalnej pustki.

Siedziałem sobie ostatnio nad przepysznym Koźlakiem z browaru Amber. Pięknym, bursztynowym, z gęstą pianą, która nie opadała. Rozmawiałem z kumplem. Nie – z przyjacielem. Mam jednego przyjaciela –od tak zwanej „męskiej przyjaźni”. Nie spotykamy się tak często, jak kiedyś, ale każde spotkanie jest swoistym wydarzeniem. Czasami do siebie dzwonimy, ale nie za często. Czasem piszemy smsy. Zwykle wyglądają tak: B-czw??? Co oznacza: Idziemy w czwartek na browara? Odpisujemy: Ok. Albo: pt? (co oznacza, że może lepiej w piątek). Raczej zdawkowo. Za to kiedy się spotykamy, gadamy o wszystkim. O meczu, którego nie oglądałem, bo nie lubię. O tym, że zamknęli kolejną knajpę, do której chodziliśmy na studiach i otworzyli na jej miejscu lokal z plastikowymi krzesełkami, na których siedzą chłopcy palący cienkie papieroski i słuchający czegoś, co podobno w niektórych kręgach nazywa się muzyką. Siedzą i nie rozmawiają ze sobą. Od czasu do czasu coś wystukują na swoich iPhone-ach. Czasami rozmawiamy o sprawach poważniejszych. Czasami wręcz o metafizycznych bytach, o egzystencjalnych problemach i kategorycznych imperatywach. Czasem – o życiu po prostu.
- Kierownik mnie pyta, czy się będę mógł określić jako mobilny – powiedział ostatnio R.
- Znaczy?
- Znaczy, czy się zgodzę, jak mnie będą chcieli przenieść w ramach awansu.
- Przenieść? A gdzie by mogli?
- Do Trójmiasta, k****, na przykład. Bliżej nie ma kierowniczych wakatów.
To mnie zmroziło. Choćbym stracił wszystkich znajomych na wszystkich portalach – odwiedzanych teraz, kiedyś i w przyszłości, choćby mi skasowało książkę w telefonie, choćby nikt nie obserwował mi bloga – byłoby to niczym w obliczu tej jednej przeprowadzki.
I jak tu nie zatęsknić czasem za latami, kiedy się mogło spokojnie być stabilnym i stacjonarnym i to też była wartość? Być może popadam tu w coś, co Douglas Coupland w swoim Pokoleniu X nazwał nostalgią ultrakrótkoterminową (Tęsknota za bardzo niedawną przeszłością: „Boże, świat był o tyle lepszy w zeszłym tygodniu”), ale czasem tak właśnie myślę. A dziś takie czasy (o tempora, o mores!), że lepiej szybciej i więcej, i nie ważne, że przy tym często byle jak.

środa, 23 marca 2011

Prawda faktów, prawda papierów

…W tak wielkim urzędzie jak hrabski może się przecież zdarzyć, że jeden wydział wydaje takie polecenie, a drugi inne, nie wiedząc o sobie wzajemnie. Kontrola nadrzędna jest wprawdzie niesłychanie dokładna, ale z natury rzeczy następuje zbyt późno i zawsze może powstać jakaś drobna gmatwanina.
Franz Kafka Zamek



Kafka w swojej opowieści o zmaganiach geometry K. z biurokracją, ukazał los człowieka, który jest bezsilny w konfrontacji z kartką papieru. Kafka pokazuje, jaką moc ma taka kartka, pod warunkiem, że się ją nazwie dokumentem i potwierdzi jej ważność mocą urzędu. Nie ważne, że poszczególne pisma, dotyczące tego samego, wykluczają się wzajemnie, więc w ogólnym rozrachunku są pozbawione sensu. Istotne jest, by każde z osobno tworzyło piękny obraz rzeczywistości. Siła urzędowej pieczęci jest niekwestionowana i nikt nie będzie z nią dyskutował. A jeśli się odważy - przegra.
Cała ta urzędniczo – formalna gmatwanina nie byłaby taka straszna gdyby nie to, że dokumenty przysłaniają często rzeczywistość. Gdyby nie fakt, że ważniejsze jest to, co napisano, niż to, co można naocznie stwierdzić. Założenie jest takie, że papierowa rzeczywistość musi być piękna. Parafrazując znane powiedzenie dotyczące związków między teoriami naukowymi a rzeczywistością: jeśli rzeczywistość nie jest zgodna z dokumentacją – tym gorzej dla rzeczywistości.
Brałem ostatnio udział w dwóch szkoleniach, do udziału w obydwu byłem odgórnie zobligowany, podobnie jak wszyscy moi współpracownicy. Oczywiście obydwa szkolenia musiały zostawić ślad w dokumentacji, i to nie jednej. Mój szef odnotował fakt przeszkolenia swoich pracowników, osoba szkoląca też zapewne oficjalnie zdała sprawę ze swojej działalności (świadczą o tym dwie listy obecności, które podpisywałem podczas każdego ze szkoleń – jedna wewnętrzna, druga dla przeprowadzającego szkolenie). Dokumenty rysują pewnie piękny obraz: oto zdobyliśmy – my, przeszkoleni – nową wiedzę, zyskaliśmy nowe umiejętności, poznaliśmy nowatorskie metody etc. W rzeczywistości zaś, spędziliśmy łącznie około czterech godzin, słuchając nudnych wywodów o oczywistych kwestiach, zastanawialiśmy się, kto chce nam wmówić, oraz dlaczego, że treści doskonale nam znane, powinny być dla nas ciekawe i tak niesamowicie odkrywcze.
Pamiętając doskonale swoje pięć lat bite studiów, młodość w bibliotekach, zastanawiałem się, co ja tu robię? Odpowiedź oczywiście była prosta: tworzyłem fikcję, która stała się piękną prawdą, gdy ją zapisano i potwierdzono pieczątką.
Z biurokratycznych absurdów gorzko śmiał się Joseph Heller pisząc Paragraf 22:

-… Czy na pewno nic przede mną nie ukrywacie?
- Pan nie żyje – wyjaśnił mu jeden z szeregowców.
- Co to ma znaczyć?
- Pan nie żyje – powtórzył drugi. – Pewnie dlatego jest pan taki zimny.
- Tak jest. Widocznie był pan nieżywy już od dawna, tylko nie poznaliśmy się na tym.
- Co wy tu, do cholery, wygadujecie? – zapytał doktor Daneeka przenikliwie, czując jak ogarnia go lodowate przeczucie nadciągającego nieuniknionego kataklizmu.
- To prawda – powiedział jeden z sanitariuszy. – Zgodnie z dokumentami pan poleciał z McWattem, żeby zaliczyć sobie godziny w powietrzu. Ponieważ nie wyskoczył pan ze spadochronem, więc musiał pan zginąć w samolocie.

Jeśli dokumenty mówią, że doktor zginął, to tak jest. I fakt, że doktor  nigdy nie wsiadł na pokład feralnego samolotu, a teraz stoi tu oto i pyta o co chodzi, niczego nie zmienia.
Tak to już jest, że na początku jest słowo, szczególnie, jeśli temu słowu nadać urzędową formę. Powiedzenie, że jak nas widzą, tak nas piszą, zyskuje w tym kontekście zupełnie nowe znaczenia – gdy tylko „piszą nas” w oficjalnych dokumentach, możemy wyglądać zaskakująco nawet dla samych siebie. Ale tak właśnie będą nas widzieć.

piątek, 18 marca 2011

Patrząc przez pryzmat

Od kilku dni trudno nie słyszeć doniesień z Japonii. Kraj Kwitnącej Wiśni dotknęła straszna tragedia. Nie chciałbym jej trywializować. Nie mniej jednak, kiedy słyszę w jednym radiowym komunikacie zwroty: trzęsienie ziemi, fala tsunami, reaktor jądrowy, promieniowanie radioaktywne i do tego – Japonia, wiecie, jaki obraz pojawia mi się w głowie? Przyznam się: widzę Godzillę.
Znajomy przymierzał się ostatnio do kupna kawałka ziemi. Znalazł ładną działkę pod lasem. Pojechaliśmy ją zobaczyć. Przed każdym kolejnym zakrętem na usta cisnęły mi się słowa: Oczom ich ukazał się las… Las krzyży.
Podobno istnieje przykra możliwość, że w 2036 roku uderzy w nas asteroida. Wielka – taka, jaka przyczyniła się do zagłady dinozaurów, albo i większa. Przeczytałem o tym niedawno i wiecie o czym pomyślałem? Ile lat w 2036 będzie miał Bruce Willis?
Kiedy idę sobie przez las, prawie zawsze w końcu potykam się o jakąś butelkę. Myśl może być wtedy tylko jedna: Nasi tu byli!
Idąc ostatnio do szkoły wpadłem na nieszczęście (dla nich) na grupkę uczniów odpalających się pod blokiem. Panowie, co wy tu palicie? – zagaiłem klasycznie. Oczywiście dzisiejsza młodzież nie wykazała się znajomością kanonu, ani, co za tym idzie, poczuciem humoru. Gdyby któryś rzucił, że on, to Popularne, ale jak pan chce, to Franz ma Camele, udałbym, że nic nie widziałem. Żaden nie rzucił.
Wniosek wyciągam jeden: strasznie głęboko jesteśmy zanurzeni w popkulturze. Bardzo wyraźnie nam się odcisnęły w świadomości te wszystkie postaci, sytuacje, zdania, którymi nas częstują jej twórcy.
Ale chodzi i o coś więcej – o całe idee. Bo nagle się okazuje, że w moim świecie istnieją zombie. Nie łażą po ulicach, polując na świeże móżdżki, ale mają swoje cieplutkie miejsce w moim móżdżku, i wychylają się z niego przy różnych okazjach. Wystarczyło kilka wieczorów z Georgem Romero, spędzonych w wieku lat nastu, i kilka kolejnych z serialem Walking Dead – spędzonych całkiem niedawno, żeby doniesienie o promieniotwórczej chmurze, w którą wpłynął amerykański lotniskowiec, wywołało obraz radioaktywnych żywych trupów (które pewnie niosłyby zniszczenie do spółki z Godzillą).
Scherlock Holmes twierdził, że trzeba bardzo uważnie selekcjonować to, co się dopuszcza do własnej świadomości – żeby z nasz mózg nie przyjął postaci zagraconego pokoju, w którym nic nie można znaleźć wśród stert niepotrzebnych śmieci. Beztroskie zagracanie swojego umysłu było dla Holmesa znamieniem szaleństwa, skrajną nieodpowiedzialnością. Tyle, że detektyw z Baker Street mógł po prostu nie sięgnąć po gazetę, albo opuścić przy jej lekturze niektóre strony. Dzisiejsza kultura jest bardziej ekspansywna. Oczywiście – do oglądania filmów o zombie nikt mnie nie zmusza. Podobnie do czytania książek o Holmesie czy do oglądania Doktora Housa, który do opowieści sir Conan Doyla tak wspaniale nawiązuje. Tyle, że gdybym tego nie robił, byłbym uboższy o te wszystkie popkulturowe metafory. A patrzenie na świat przez ich pryzmat bywa takie zabawne.
W moim mieście (nie wiem, czy tak jest też w innych miastach – osobiście się nie spotkałem), szczególnie w pewnych kręgach, gdzie króluje uliczny slang, popularne jest słówko ni, które jest skrótem od i tak niedługiego nie. Tego ni używa się dla potwierdzenia sensu wypowiedzi. Schemat wywodu jest taki: Ładna dziś pogoda, ni? Rozumiecie? Dzięki tym pop-śmieciom, które mam w głowie, zawsze się uśmiecham słysząc podobne zdanie – bo oto okazuje się, że mieszkam w mieście rycerzy… którzy mówią ‘ni’.
A gdy widzę pędzącego przez miasto jakiegoś swobodnego jeźdźca, to wiem, że on nie jedzie na motorze. Bo to nie motor, to chopper.
Czyj chopper?
Zeda.
Kto to jest Zed?
Zed zszedł kochanie, Zed zszedł.

środa, 16 marca 2011

3978 znaków (ze spacjami), czyli prawie pięćdziesiąty wpis

Nasze życie toczy się po jakimś ustalonym torze. Wpływają na nie nasze biologiczne uwarunkowania, predyspozycje, społeczne normy, które każą nam przyjąć którąś ze społecznych ról, tradycja, wychowanie. Czasem nam się nie podoba to wszystko. Czasem myślimy sobie być może: to właśnie moje życie miało wyglądać zupełnie inaczej, gdy tym czasem wygląda zwyczajnie. Dobrze jest, gdy potrafimy się cieszyć zwyczajnością własnego życia.
Tak czy inaczej – większość z nas zdaje sobie pewnego dnia sprawę z tego, że nie zostanie piratem, kowbojem, księżniczką, gwiazdą filmową ani Batmanem. Jedni uświadamiają sobie to wcześniej, inni później. A niektórzy… No właśnie.

Tyci siedzi w foteliku i mruczy pod nosem: mama, mama, mama… (mama to ostatnio słowo klucz, wymawiane do mamy, co oczywiste, ale i do mnie, i do babci i do cioci i do dziadka, a czasem – z radosnym uśmiechem – do wszystkich zgromadzonych, gdy Tutu chce im coś z dumą zaprezentować). Mama – mruczy Tytus, na co Gucio zwraca mu uwagę: Mama jest przecież w pracy („przecież”, to z kolei słowo nadużywane przez Gucia). Trzeba chodzić przecież do pracy, żeby mieć pieniążki. Jak będziesz duży, też będziesz chodził do pracy. Teraz jesteś jeszcze trochę mały trochę duży. Jak będziesz bardzo duży będziesz przecież też chodził do pracy.
Żadnych złudzeń, Tyci. Ta wariacka sztafeta pokoleń każdego wciągnie.
Chociaż może, może – tak szybko ostatnio załapałeś, żeby patykiem trzymanym w prawej rączce walić w poduszkę leżącą po lewej, a w tą po prawej – lewym patykiem. I jak zrobiłeś przejście! Może będziesz grał na garach w kapeli? A że Gucia jakoś bardziej ciągną gitary – podzielicie się rolami bez problemu.

Ciekawa rzecz – ledwo usłyszałem Chłopaków rozmowę, zacząłem się zastanawiać, jak o niej napisać. W co wkomponować, do czego nawiązać, co wywnioskować. Jednym słowem – pomyślałem o blogu.
Pod datą 27 stycznia, w swoim Dzienniku 1954 Leopold Tyrmand zapisał: Chodzę po ulicy i układam zdania do zapisania w dzienniku. Patologia? No właśnie – patologia? Ja się też coraz częściej łapię na tym, że ubieram sytuacje w zdania. Szukam okazji, żeby coś napisać. A kiedy nie znajduję – łapię się czegokolwiek. Zanim jeszcze Tyrmand zaczął się zastanawiać, czy jego koncentracja na pisaniu nosi znamiona patologii, już zauważał, że to pisanie jest niepokojąco absorbujące: Moje życie codzienne koncentruje się wokół tego dziennika. Prowadzę go zaledwie pół miesiąca, a już przerósł wszystkie zamiary. Coś rośnie. Tylko co? Zbyszek Herbert powiedział: „Ostatniego dnia napiszesz: ‘Dziś nigdzie nie wychodziłem i z nikim nie rozmawiałem. Pisałem dziennik…’ Po czym znajdą cię na podłodze i obdukcja wykaże śmierć z wyczerpania.”
Nie da się ukryć, że jest w takiej regularnej pisaninie coś wciągającego. Ale to jednocześnie wyzwanie. Bo to tylko się tak wydaje, że nic prostszego: znaleźć temat, napisać kilka zdań. Ale to proste nie jest. Ani temat nie zawsze się przytrafi, ani odpowiednie jego ubranie w słowa nie zawsze jest oczywiste i nie zawsze łatwo przychodzi.
Taki na przykład pirat albo kowboj, pewnie mieliby łatwiej. Co chwila ich przecież coś spotyka niezwykłego. A to abordaż, a to pojedynek w corralu, oczywiście w samo południe. Albo Batman – co noc nowa przygoda. Albo chociaż prywatny detektyw – takiemu zawsze jakieś złote myśli, odpowiednie do zapisania, przyjdą do głowy, gdy siedzi w swoim zakurzonym i zadymionym biurze czekając na piękną nieznajomą, przynoszącą kolejne zlecenie.
Ale ja nie narzekam. Cieszę się zwyczajnością swoich dni. Bo w sumie – nie ona taka przecież zwyczajna, trzeba się tylko przypatrzeć, a znajdzie się całkiem sporo niezwykłości. Wczoraj na przykład znaleźliśmy z Chłopakami na trawniku super robale. I małe i duże. A do tego mijaki (niektórzy mówią na nie: ślimak). A później na przykład, w radio puścili Motorhead. W normalny dzień, do tego w środku dnia, w publicznej rozgłośni – mister Kilmister, czyli pan Lemmy. To dopiero wydarzenie!
I już jest o czym pisać. Patologia?

poniedziałek, 14 marca 2011

O śmiechu poważnie, czyli z czego wolno się śmiać

W nawiązaniu do poprzedniego wpisu – dedykuję Głównej Oponentce.

Śmiech wyzwala chłopa od strachu przed diabłem, ponieważ w święto szaleńców również diabeł wydaje się szaleńcem, a więc można go kontrolować. Ale ta księga mogła by nauczyć, że wyzwalanie się od strachu przed diabłem jest mądrością. Kiedy wieśniak się śmieje, a wino bulgocze mu w gardle, czuje się panem, albowiem odwrócił do góry nogami relację panowania (…).
Śmiech odrywa na jakiś czas wieśniaka od strachu. Lecz prawo narzuca się poprzez strach, którego prawdziwym imieniem jest trwoga przed Bogiem. A z tej księgi mogła by wystrzelić lucyferska iskra, która objęła by cały świat kolejnym pożarem; i śmiech wskazywano by jako nową sztukę nieznana nawet Prometeuszowi, jako sztukę, która unicestwia strach.
Umberto Eco, Imię róży



W wyżej przywołanych słowach stary benedyktyn Jorge z Burgos wyjaśnia prowadzącemu śledztwo Wilhelmowi z Baskerville, dlaczego popełnił serię morderstw. Wkrótce po złożeniu tych wyjaśnień mnich podpala klasztorną bibliotekę i tym samym kończy dzieło. Księga, o której wspomina, to chwalące ludzki śmiech dzieło Arystotelesa. Zdanie Jorge jest jednoznaczne: śmiać się nie wolno. Z niczego, bo skoro już raz zaczniemy, będziemy poszerzać zakres obiektów, z których pozwolimy sobie żartować. Dlatego należy wyeliminować śmiech jako taki.
Wielkość śmiechu polega na tym, że oswaja. To, co nieznane czyni bliższym, to co straszne – mniej groźnym. Bezsens sprowadzony do absurdu jest mniej przerażający, właśnie przez ładunek komizmu, który zyskuje.
Władcy obawiali się zawsze w równej mierze uzurpatorów, jak i autorów wszelkiej maści pamfletów i innych satyryków. Władza boi się ośmieszenia na równi z obaleniem, bo to pierwsze jest przepowiednią tego drugiego. Z drugiej strony – im władza straszniejsza, tym chętniej się z niej śmieją podwładni. Czy dziś opowiadamy sobie dowcipy o policji? Chyba nie. A te o milicjantach? – kiedyś były klasyką. Milicja, będąca narzędziem terroru, była mniej straszna, gdy ją obśmiano.
Istnieje teoria mówiąca, że podejście do śmiechu jest wyrazem wrażliwości estetycznej. Poczucie humoru to wrażliwość estetyczna pewnego typu, wrażliwość na bodźce wywołujące doznanie komizmu[1]. Można ten wątek rozwinąć: nie zawsze śmiejemy się dlatego, że coś jest po prostu śmieszne (jak scena, w której ktoś przewraca się, poślizgnąwszy na skórce od banana). Milan Kundera pisał: Nie śmiejemy się dlatego, że kogoś wystawiono na pośmiewisko, na kpiny, czy nawet poniżono, lecz dlatego, że rzeczywistość ujawnia się nagle w całej swej dwuznaczności, rzeczy tracą pozorne znaczenie, a człowiek naprzeciw nas nie jest tym, kim myśli, że jest. Na tym polega humor.  Wniosek stąd płynie jeden: sztuką jest odnajdować śmieszność tam, gdzie jej pozornie nie ma. To z kolei prowadzi do innej konkluzji – śmiać można się (prawie) ze wszystkiego, bo mało jest rzeczy w stu procentach jednoznacznych.
Żart bazuje na uproszczeniu, na wyolbrzymieniu pewnych cech, często po prostu na stereotypie. Nie wszyscy milicjanci byli głupi i nie wszystkie blondynki takie są. Pewnie nawet trudno stwierdzić, czy głupich blondynek jest więcej, niż głupich brunetek. Albo brunetów. Nie wszystkie teściowe to straszne wiedźmy – w tym przypadku jednak ujawnia się moc poznawcza zawarta w stereotypie, który znalazł odbicie w żartach: na wszelki wypadek nie narażam się teściowej i pewnie dobrze na tym wychodzę.
Najgorsze jest założenie, że z pewnych rzeczy nie wolno się śmiać. Z góry mamy tu zapowiedziane, że nie możemy być do końca sobą (wciąż zakładamy, że poczucie humoru to wrażliwość estetyczna pewnego typu czyli przynależna każdemu z osobna, indywidualna). Zakaz śmiechu w określonych sytuacjach, czyli ograniczenie dla dawania wyrazu własnemu poczuciu humoru, to znaczne ograniczenie wolności. O osobach takich jak przywołany we wstępie bohater Imienia róży, Jorge, również pisze Kundera, odwołując się do twórczości Franciszka Rabelais: Agelasta (mówi): jest to oparty na grece neologizm Rabelais’go oznaczający tych, co nie umieją się śmiać, nie rozumieją żartów. Agelasta wierzy w świętą powagę rzeczy, a przynajmniej pewnych rzeczy. Z rzeczy zaś poważnych nie należy się śmiać, nie można ich traktować lekko, pozbawiać znaczenia, umniejszać ich wartości.
Ale właściwie dlaczego?  Śmiech, to radość. Śmiech dodaje smaku życiu. Śmiech odrywa od codzienności, usuwa troski – choćby na chwilę.
Michał Bachtin chwalił średniowieczną kulturę karnawału jako moment, w którym nic nie było święte, nic nie musiało być poważne, na nic nie trzeba było zważać i niczego się bać. Śmiech karnawałowy odkrywał prawdziwe oblicze świata: władcy, kościelni hierarchowie, prawodawcy i egzekutorzy praw zyskiwali nagle ludzkie oblicze. Stawali się niejednoznaczni, bliżsi zwykłemu człowiekowi. Tym samym zwykły człowiek mógł żyć przez chwilę bez strachu.
My dziś żyjemy w mniej opresyjnej kulturze niż ta średniowieczna czy ta totalitarna, prowokująca do żartowania z milicjantów. Nie znaczy to jednak, że nie mamy potrzeby zdystansowania się od pewnych rzeczy i zjawisk, że nam pewne zjawiska i rzeczy nie doskwierają. Nie znaczy to też, że wszystko jest proste i jednoznaczne. Śmiejmy się, bo to świadczy o tym, że potrafimy sięgnąć głębiej – poza to, co wolno, co wypada, co się powinno lub czego powinno się unikać. Humor to nasza wrażliwość estetyczna, dbajmy o nią.


[1] Bohdan Dziemidok, O światopoglądowym i aksjologicznym znaczeniu poczucia humoru

sobota, 12 marca 2011

Refleksje po ósmym marca, czyli czy jestem za równouprawnieniem


Minął ósmy marca, Dzień Kobiet. W związku ze świętem, media poruszały szereg ważnych i mniej ważnych tematów związanych ze sprawami dotyczącymi pań. Mogliśmy dowiedzieć się, jakich panów najbardziej lubią panie, mieliśmy okazję poznać bliżej żony polityków, córki polityków, bratanice polityków. Mogliśmy poczytać o tym, co panie myślą na różne tematy i tak dalej. Pojawił się też temat, którego zabraknąć nie mogło: równouprawnienie.
Zanim zacznie się roztrząsać wszystkie niuanse związane z tym tematem, warto zastanowić się nad ważną kwestią, mianowicie nad pytaniem, czym miało by być równouprawnienie? Bo żeby było równo, to należałoby równać, że się tak wyrażę, z dwóch stron. Z jednej – dać to, czego brakuje, z drugiej – ująć tego, co w nadmiarze. A o jakim nadmiarze możemy mówić w kontekście nierównouprawnienia kobiet? Może należałoby tu poruszyć temat przywilejów?
Zróbmy szybki przegląd, a idąc za radą Alfreda Hitchcocka i zacznijmy ekstremalnie: wyobraźmy sobie tonący statek. Wiadomo, że z takiego statku ostatni schodzi kapitan. Dlaczego? Można to wytłumaczyć: bo jest odpowiedzialny za statek i za pasażerów i w związku z tym nie bardzo mu wypada uciekać zamiast czuwać nad ewakuacją. To tyle w kwestii kapitana, czyli tego na końcu. A kto schodzi pierwszy? Kobiety. Później dzieci. Dlaczego? Chyba z racji braku równouprawnienia.
A kogo w pierwszej kolejności wypuszczają porywacze, jeśli im się przydarzy wziąć grupę zakładników? Kobiety. Znowu nie ma mowy o równości.
Albo inna sytuacja: Przyjmijmy, że spotykają się głowy trzech państw, z czego jedna z nich jest kobietą. Załóżmy, że część spotkania odbywa się na powietrzu i że akurat nie dopisała pogoda i pada. Załóżmy ponad to, że na naszą trójkę polityków przypada jeden parasol i że od biedy zmieszczą się pod nim dwie osoby, ale trzecia już nie bardzo. Teraz zagadka: Kto zmoknie? Odpowiedź jest chyba oczywista, o czym przekonał się ostatnio pan Sarkozy.
Zatrzymajmy się jeszcze przy głowach państwa. Jeśli prezydentem jest mężczyzna, to jego żona jest Pierwszą Damą. Jeśli prezydentem byłaby kobieta, to kim byłby jej mąż? Obawiam się, że po prostu mężem.
Kobiety przepuszczamy w drzwiach te najpierw otwarłszy i ustępujemy im siedzące miejsca, jeśli mamy takich miejsc niedobór.
Jeśli kobieta zostanie zdradzona, to jest ofiarą. Jest oszukana i wykorzystana. Jeśli sama zdradza, to zdradzony facet jest frajerem i rogaczem.
Kobieta może ubrać się na czarno, na niebiesko i na różowo i nie ma w związku z tym żadnego problemu. Jeśli mężczyzna wystroi się w różowe szmatki, jak nic znajdzie się ktoś, kto mu zarzuci homoseksualizm (i użyje przy tym pewnie bardziej potocznego słowa). Dlaczego? Może on po prostu lubi różowy kolor?
Jeśli kobieta wykonuje zawód, uznawany powszechnie za męski, wszyscy ją podziwiają. A gdyby facet zajął się czymś, co zwykle robią kobiety? Właśnie: znowu albo frajer, albo… homoseksualista.
Jeśli grupa mężczyzn jest z czegoś niezadowolona i chce to powszechnie obwieścić, robi manifestację. Grupa kobiet w podobnej sytuacji robi manifę. Tu już miarka się przebiera. Nie dość, że kobiety mogą mieć manifestację, to jeszcze manifę. A jak na manifę pójdzie facet, to znowu znajdzie się ktoś, kto o nim powie wszyscy wiemy co.
Kiedy się Adaś Miauczyński zirytował i mówiąc, że jest za całkowitym równouprawnieniem kobiet, nie pomógł namolnej współpasażerze w pociągu wpakować torby na półeczkę, to w powietrzu zawisło jedno słowo: cham. I chociaż nikt go głośno nie wypowiedział, wszyscy pomyśleli. Głowę daję.
Każdy wie, jakim dniem jest ósmy marca. A kiedy jest dzień mężczyzn? Czy w ogóle jest?
Gdyby się jeszcze zastanowić, pewnie znalazłyby się i inne przykłady braku równouprawnienia. I można postawić pytanie: uprawniać równo, czy nie?
Ja tam, prawdę mówiąc, za całkowitym równouprawnieniem kobiet nie jestem. Gdybym był, pewnie musiałbym, chcąc być konsekwentnym, przestać przynosić żonie kwiaty, szczególnie bez specjalnej okazji. Bo ja jak żyję kwiatka nie dostałem.

poniedziałek, 7 marca 2011

O spadku po kulawym niewolniku, czyli dylematy pedagogiczne

Płacę swoim nauczycielom bardzo dobrze, albowiem pedagogika jest najważniejszą z nauk – odparła z głębokim przekonaniem baronowa. To fragment rozmowy prowadzonej przez bohaterów Azazela Borysa Akunina. Jest to też bardzo dziwne zdanie, bo wyraża bardzo niepopularny pogląd i zawiera wyciągnięty z niego – jeszcze mniej popularny – wniosek. U nas przecież ani pedagogika ważną dziedziną nie jest, ani się pedagogom nic szczególnego nie należy.
Osiem lat podstawówki, cztery liceum, pięć lat bite studiów, młodość w bibliotekach – i oto mi płacą. Jakby ktoś dał mi w mordę. To już z monologu Adasia Miauczyńskiego (Dzień Świra). O pensjach nauczycieli nie chcę tu rozprawiać, bo to temat złożony i przy tym nie koniecznie ciekawy dla bezpośrednio nie zainteresowanych. Jest on jednak pochodną innego tematu – ogólnego statusu osób, które zawodowo zajmują się niesieniem oświaty kaganków, czy ogólnie pojętym wychowaniem.
Zawód pedagoga jest niedoceniany i był niedoceniany właściwie od chwili powstania. Dowód? Oto on: skąd się samo słowo pedagog wzięło? Z Grecji. A co oznaczało? Było zbitkiem dwóch innych słów (paidos agogos) i tłumaczone dosłownie odnosiło się do osoby, która odprowadzała chłopców (wychowaniem i kształceniem dziewczynek nikt sobie wówczas głowy nie zawracał) na zajęcia do nauczycieli. Prowadzenie kilkulatka tak, by dotarł z punktu A do punktu B nie jest, umówmy się, wielkim wyzwaniem i nie wymaga wielkich predyspozycji. W przeciwieństwie do innych zajęć. W związku z tym faktem stanowisko pedagoga powierzali greccy obywatele niewolnikom, którzy nie nadawali się do niczego innego. Jest taka anegdota: oto poważny Ateńczyk przechadzając się po sadzie zauważył, jak jeden ze zbierających jabłka niewolników spadł z drabiny i złamał nogę. Złamanie już na pierwszy rzut oka okazało się dość poważne, można więc było wnioskować, że nieszczęśnik nie odzyska nigdy pełnej sprawności. Konkluzja szacownego obywatela była jednoznaczna i wiele mówiąca: Teraz będzie pedagogiem – zawyrokował. Taką historię opowiada się przyszłym pedagogom w czasie studiów. Niech wiedzą, kim być mają.
Z biegiem czasu zakres obowiązków pedagogów poszerzył się, pedagogika zyskała teoretyczną podbudowę (choć teoretyczny nie równa się naukowy, więc pedagodzy, łącznie z tymi, a może zwłaszcza ci, którzy zajmują się głównie teoretyzowaniem, pracując na najróżniejszych uczelniach, ciągle mają kompleks wynikający z wątpliwości: jesteśmy naukowcami z prawdziwego znaczenia, czy nie jesteśmy?), nie pociągnęło to jednak znaczącego wzrostu szacunku do profesji. Może to częściowo wynikać z faktu, że części wychowawców dotyczy coś, co moglibyśmy nazwać Syndromem Kwoki, odwołując się do postaci z wiersza Jana Brzechwy, która szczycąc się własnymi manierami, zaprosiła raz więc gości, by nauczyć ich grzeczności. W czasie nauki wykazała się jednak brakiem taktu graniczącym z chamstwem, co kazało postawić pytanie, czy ta kwoka, proszę pana, była aby dobrze wychowana? Tak jest pewnie jednak w każdym zawodzie, że zdarzają się specjaliści wybitni i ludzie całkowicie niekompetentni i zupełnie nie na miejscu. W przypadku ludzi, którzy chcą uczyć sztuki, której sami nie posiedli, niekompetencja jest po prostu bardziej rażąca.
Problem niedoceniania wszelkich zawodowych wychowawców ma jeszcze taką przyczynę, że robią oni to, co robi właściwie większość ludzi (zakładamy, że większość dorosłych ludzi w populacji posiada dzieci), z niejasnych powodów próbują jednak przekonywać, że robią to lepiej, niż cała reszta.
I tu przechodzimy do sedna sprawy. Skąd taki temat? – moglibyście zapytać. Ano stąd, że dotyczy mnie on bezpośrednio, i to podwójnie. Bo i zawodowo (z zawodu jestem spadkobiercą wszystkich tych kulawych, przygłuchych, półślepych a pewnie i przygłupich greckich niewolników) i prywatnie, jako kogoś, kto stoi przed zadaniem wychowania własnych dzieci. Z zawodowego punktu widzenia nie lekceważę wagi przekleństwa (podobno jednego z tych starych i chińskich) brzmiącego: obyś cudze dzieci uczył (lub wychowywał). Z doświadczeń prywatnych… No właśnie. Mimo wiedzy (i tej teoretycznej, dość szerokiej, interdyscyplinarnej, potwierdzonej dyplomem ukończenia wyższej uczelni itd.) i mimo ciągle, z dnia na dzień rosnących doświadczeń, mam wrażenie (miewam je dość często), że się poruszam po omacku, eksperymentuję. Nie wiem, czy robię dobrze, czy źle, czy moje podejście wyjdzie kiedyś na dobre moim Chłopakom. Bo skąd mam wiedzieć? Tyle jest różnych zmiennych, niezależnych ode mnie kwestii, które wpłyną na finalny efekt. I tyle moich wątpliwości, bo nie zawsze mi przecież wychodzi tak, jakbym chciał. A i za słuszność moich założeń, czyli za to właśnie, co bym chciał osiągnąć, nie mogę w stu procentach ręczyć.
Optymistycznie nastraja mnie fakt – tu wrócę do cytatu, od którego rozpocząłem – że bezpośrednio zainteresowani, czyli Chłopaki, płacą mi bardzo dobrze, bo choć mi chwilami brakuje cierpliwości, choć się nie dogadujemy czasami i chociaż czasami mają do mnie pewnie jakiś – po swojemu odczuwany – żal, to jednak kiedy się coś złego dzieje, przychodzą do taty. I to jest bezcenne uczucie – wiedzieć, że oni wiedzą, że jak tata przytuli, to już jest dobrze. Lepszej nagrody nie ma.

czwartek, 3 marca 2011

Jak rock’n’roll zwyciężył radziecką animację

Rozkoszuję się i napawam. Robię rzeczy, których nie robiłem od miesięcy. Przyjazd rodziców otworzył niesamowite poranne możliwości.
Wstałem o dziewiątej. Mógłbym poleżeć dłużej, gdybym chciał. Taka ewentualność już sama w sobie jest niesamowita. Wstałem o dziewiątej, żeby nie tracić czasu – Chłopaki właśnie zbierali się na spacer z dziadkami. Już za chwilę miałem zostać sam w domu!
Wziąłem prysznic, zrobiłem sobie kawkę. Włączyłem muzyką: kompilacyjny album Mother Love Bone – muzycznie całkiem pogodny, jak na klasykę rodem z Seattle, z końca lat osiemdziesiątych ubiegłego (ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tego słowa w tym kontekście) wieku. Zespół istniał tylko dwa lata, ale stworzył piękne rzeczy. Gdyby nie śmierć wokalisty, Andy’ego Wooda, pewnie stworzyłby ich więcej. Z drugiej strony – gdyby nie koniec Mother Love Bone, Stone Gossard i Jeff Ament nie założyliby Pearl Jamu. Nie nagraliby też, wspólnie z  Chrisem Cornellem i Eddiem Vedderem rewelacyjnego albumu Temple of the Dog, który powstał w hołdzie Woodowi. Może powiedzieć „nie ma tego złego…” byłoby w tej sytuacji nadużyciem, ale skoro historia potoczyła się tak, a nie inaczej, trzeba się cieszyć tym, co przyniosła.
Muzyka płynie z głośników a ja mogę jej w spokoju posłuchać pijąc kawę. Nie muszę oglądać przygód Gumisiów, Wilków-bikiniarzy, irytujących Zajęcy, Sąsiadów, Żwirków i Muchomorków. Mogę posłuchać muzyki i wypić kawę.
Jeśli już o Wilkach, Zającach i całej reszcie mowa – poczułem ostatnio ojcowską dumę. Poczułem oczywiście nie po raz pierwszy. Byłem dumny, gdy Gucio stawiał pierwsze kroki i gdy robił to Tytus, w wieku dziesięciu i pół miesiąca. Byłem dumny z pierwszych słów, z pierwszych dni bez pieluchy, z prędkości, z jaką Tyci potrafi wspiąć się na kuchenny stół, z mądrych pytań Gucia i z jego logicznych wywodów. Tym razem poczułem jednak dumę innego rodzaju. No bo umówmy się – wszystkie dzieci zaczynają chodzić, mówić, pytać i przestają brudzić pieluchy w tym samym mniej więcej okresie życia. Ich rozwój oczywiście cieszy, ale nie jest niczym niezwykłym. Niezwykła jest za to niebywała dojrzałość, która przejawiła się dwa dni temu w postaci upodobań Gucia.
Rano mieliśmy bajkową sesję. Ulubiona ostatnio płyta – Wilk i Zając, Krecik, Sąsiedzi, Żwirek i Muchomorek. Gdy telewizor przestał interesować Chłopaków wyłączyłem go i puściłem płytę. Nirvana, album In Utero. Tak mnie jakoś sentymentalnie nachodzi ostatnio. Chłopaki czymś tam zajęci krążyli między dużym pokojem, kuchnią a własnym pokoikiem. Ja usiadłem przy stole z książką. Nagle podchodzi do mnie Guć, wspina się na kolana. To pan jaki śpiewa? – pyta po swojemu. Pan Kurt – odpowiadam. Pan Kurt?... ja nie lubię takiej muzyki. Dobra, gustami możemy się różnić. Cieszy mnie ogólny przejaw gustu. Włącz mi pana Jemiego. Pana Lemmy’ego?? – sprawdzam, czy dobrze zrozumiałem. Tak. Dacie wiarę? Fuckin’ Motorhead! Aż żywo pobiegłem po Ace of Spades. If you like to gamble, I tell you I’m your man – zachrypiał Lemmy, Gucio się uśmiechnął, Tyci zaczął podrygiwać. A ja poczułem dumę.
Ale to jeszcze nie koniec. Wieczorem wykąpaliśmy chłopaków, posadziliśmy w fotelikach. Z głośników od jakiegoś czasu słychać było Master of Puppets Metalliki. Kiedy Chłopaki zasiedli do kolacji, żona z ulgą wyłączyła „ten hałas” zamieniając go na – a jakże – Wilka i Zająca, Krecia, Żwirka i Muchomorka podrywających „siostrzyczkę Śnieżynkę”. I wtedy odezwał się Gucio, a we mnie serce urosło: Ja nie chcę baji, włącz tamto! Kiedy już mowa mi wróciła, postanowiłem się upewnić: Guć, chcesz pana Dżejmsa? Tak. Yeah!  Let’s play rock!
Nu, zajec – mruknąłem i z uśmiechem wcisnąłem czerwony guzik na pilocie od telewizora i  play na tym od wieży. Popłynęły pierwsze dźwięki Battery

środa, 2 marca 2011

O czym nie wiem, czyli o kwarkach, hadronach i gwiazdach

- Widzi pan – tłumaczył mi – uważam, że umysł ludzki to pusty pokoik, który powinno się umeblować według własnego wyboru. Szaleniec wpakuje weń wszystkie napotkane graty, a naprawdę mu potrzebne pozapycha gdzieś po kątach (…). Natomiast wytrawny rzemieślnik na polu pracy umysłowej przebiera w tym, co pcha do mózgu (…) Dlatego niesłychanie ważne jest, żeby nie dać niepotrzebnym wiadomościom wypchnąć potrzebne.
- Dobrze, a układ słoneczny…
- A cóż on mnie obchodzi! – niecierpliwie przerywa Holmes. – Twierdzi pan, że kręcimy się wokół słońca. Dla mnie i dla mojej pracy byłoby to obojętne, gdybyśmy się obracali nawet koło księżyca.
Artur Conan Doyle, Studium w szkarłacie


O Gottfriedzie Wilhelmie Leibnizu, siedemnastowiecznym myślicielu mówi się, że był ostatnim człowiekiem, który posiadł całą wiedzę swojej epoki. Całą wiedzę! Jakiż to musiał być człowiek!… I jaka to musiała być epoka[*].
Jak wyglądała wówczas wiedza? Tworzyła ją nauka przeniknięta religią, albo może religia bardziej lub mniej dopuszczająca do głosu naukę. Dziś taką wiedzę nazwalibyśmy szarlatanerią. Albo i tak nawet nie. Tamta wiedza byłaby dla nas czasem pewnie po prostu rojeniami wariata. Dopuszczała przecież teorie o ludzie zamieszkującym Księżyc i rodziła w związku z tym całkiem poważnie traktowane dylematy fizyczne, filozoficzne i teologiczne dotyczące tego ludu; pozwalała na próby leczenia rannych przez oddziaływanie nie na ranę, ale na broń, która ją zadała; nie wyjaśniła do końca kwestii tego, czy ludzie żyjący na Antypodach chodzą do góry nogami, ale zakładała, że może tak być. Ale powstawały wówczas i poważne dzieła nauki, przecież o takim, dajmy na to Pascalu, do dziś uczymy się w szkołach. Tak czy inaczej, Leibniz podobno ogarniał cały ten chaos, tą wiedzę i to szaleństwo.
Kiedy myślę o Leibnizu, zastanawiam się, czego nie wiem i uzmysławiam sobie, że jest tego całkiem sporo. Nie wiem wielu rzeczy. Cały czas się uczę, dowiaduję nowych faktów. W przeciwieństwie do Leibniza jednak, nigdy nie nauczę się wszystkiego. Dziś to raczej niemożliwe. Dziś dociera do nas tyle informacji, że jak mawia Zygmunt Bauman, opanowujemy przede wszystkim sztukę zapominania – jest ona dużo bardziej przydatna, niż sztuka zapamiętywania.
Nie wiem wiele na temat fizyki. Uczyłem się jej oczywiście w szkole, ale większość tego, czego się nauczyłem, zapomniałem. A o ilu rzeczach się nie uczyłem, bo mój nauczyciel pozostał w epoce Newtona? Nie wiem dokładnie na czym polega  teoria względności. Albo co zakłada teoria strun. Albo jak działa akcelerator cząstek i po co rozpędza się cząsteczki w Wielkim Zderzaczu Hadronów. I co to w ogóle tak dokładnie są te hadrony.
Niewiele wiem na temat najnowszych osiągnięć medycyny, nie zrozumiałbym pewnie, za co dostał nagrodę tegoroczny noblista z dziedziny chemii.
Nie wiem, co to jest sarkoidoza, chociaż doktor House, którego poczynania regularnie śledzę, diagnozuje ją średnio w co drugim odcinku.
Nie znam założeń wszystkich religii, nawet tych, które jednoczą setki tysięcy, a nawet miliony wyznawców. Nie znam wielu teorii filozoficznych.
Nie znam dzieł wielu współczesnych literatów, nawet tych wielkich, których podobno wstyd nie znać. Ani wszystkich dzieł klasyków.
Nie wiem, jak naprawić mój komputer, kiedy się zepsuje i jak on właściwie – tak naprawdę działa. A przecież spędzam z nim sporo czasu. Codziennie.
Nie wiem, czy Katastrofa, to była katastrofa, czy zamach – wiem jednak, że wolałbym już o niej nie słuchać. Szczególnie codziennie.
Nie wiem, jak działa giełda.
Nie wiem, kto wygrał ostatnią edycję Tańca z Gwiazdami ani kto tańczy w najnowszej. Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czy jest jakaś najnowsza, choć zakładam, że jest. I w ogóle – prawdę mówiąc –  nie wiem, co to za gwiazdy.
Nie wiem kto prowadzi w klasyfikacji generalnej mistrzostw świata w skokach narciarskich i Formuły I. I czy te mistrzostwa trwają, czy się zakończyły?
Nie jestem pewien, czy wiem, kiedy jest spalony. Coś tam wiem, ale nie wiem, czy mam rację?
Nie wiem, kto zabił Kurta Cobaina i czy ktoś to w ogóle zrobił, choć z tego powodu nie mam kompleksów, bo tego nie wie nikt. Ale niektórzy się domyślają.
Nie wiem, jaki jest sens działań naszego rządu ani czy te działania w ogóle opierają się o jakieś sensowne założenia.
Nie wiem, co mi piszczy w samochodzie i nawet nie mogę dokładnie zlokalizować, gdzie piszczy, ani co potencjalnie może tak piszczeć. Nie będę w związku z tym wiedział, czy mechanik mnie naciągnął, kiedy się do niego udam.
Nie wiem, co oznaczają numerki przy tych wszystkich E, które codziennie zjadam i wypijam.
Nie wiem wielu rzeczy – łącznie z takimi, które mnie bezpośrednio dotyczą. Czy gdybym wiedział, życie byłoby prostsze? Może pełniejsze? Może ciekawsze? A może czasami lepiej jednak nie wiedzieć?
Nie wiem.


[*] Leibniz żył – według własnego przekonania – na najlepszym ze światów, na świecie tak dobrze funkcjonującym, że lepszego nie można by sobie nawet wyobrazić. Może to go motywowało do zdobywania wiedzy na temat tego świata? A może – i to już moja złośliwa sugestia – jego wiedza nie była wcale tak pełna, i stąd wynikał ten optymistyczny wniosek na temat świata?