poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Remont, pech i myślenie życzeniowe


Remont. Pomalować ściany w kuchni i pokoju – cztery dni i po robocie. Taka wizja jawiła się mojej żonie. Ja wiedziałem swoje. Że jak pomalować, to wcześniej pewnie coś wygładzić. Że zagruntować, że samo przygotowanie potrwa – przestawianie mebli, wynoszenie książek, demontowanie regału, opróżnianie szafek… A tu żona przebąkuje, że kuchnię i pokój, ale może i sypialnię. Jakie cztery dni, ja się pytam?
Pytam się i dostaję burę za marudzenie i malkontenctwo. A ja tylko patrzę na sprawę realnie.
Zabieram się za robotę. Oczywiście – tylko  malowanie okazało się bardziej skomplikowane, bo łączyło się z modernizacją oświetlenia, to z kolei pociągało za sobą konieczność kucia ścian, rozmieszczania puszek, kładzenia przewodów i dochodzenia do tego, co miał na myśli elektryk kładący swego instalację w naszym domu. Całe szczęście, że miałem wsparcie w postaci innego, doświadczonego elektryka. Teraz się zastanawiam, co ten z kolei miał na myśli powodując, że gdy podłączam czajnik do gniazdka, to jednocześnie (choć zupełnie niezamierzenie) gaszę lampkę oświetlającą kuchenny blat.
Gdy do drzwi zapukał kurier wiozący nam nową kuchenkę, czułem dreszczyk podniecenia. W końcu nasz stary i brzydki rupieć zastąpi piekarnik z prawdziwego zdarzenia – termo obiegi i inne cuda. Wielką paczkę opakowaną w styropian i folię ustawiliśmy w kącie, by w ogólnym harmidrze zawartość nie uległa uszkodzeniu. Kuchenka miała stanąć na swoim miejscu dopiero za jakiś czas. Gdy ten czas nadszedł okazało się, że moje cudo posiada – poza termo obiegiem rzecz jasna – pokaźne wgniecenie w blasze stanowiącej obudowę. Całość wygląda, jakby ktoś mój piekarnik kopnął. I jakby ten ktoś był co najmniej koniem. Taki pech. Na nowy piekarnik trzeba poczekać kolejnych kilka dni. A tak ładnie się zapowiadało.
W międzyczasie walczę z instalacją elektryczną, maluję na zmianę sufity i ściany. Jak śpiewał Rysiek Riedel (choć on śpiewał o czymś innym): to już piąty, piąty dzień… a końca nie widać. A miały być cztery dni i po robocie. Pobożne życzenia.
Mam już pewność, że malowanie sypialni mnie nie minie. Wersja może zmieniła się w wersję na pewno i nieodwołalnie. Trwa wyścig z czasem, bo za chwilę wracają Chłopaki, którzy bawią póki co u dziadków. Niestety – dziadkowie mają napięty terminarz i wnuków muszą oddać. A gdzie tu Chłopaki w ten gruz i pył, puszki z farbą i inne atrakcje?
Kładę się spać o drugiej trzydzieści z myślą: niech jutro nie jest niedziela! Budzę się – wydaje się, że po chwili – i myślę: niech jeszcze nie jest rano! Nic z tego. Myślenie życzeniowe nie działa. Jest niedziela, godzina ósma, dzień święty czy nie, trzeba się brać do roboty.
Kończymy kolejne etapy powoli ogarniając przestrzeń. Kuchnia jeszcze w rozsypce, ale pokój skończony, więc można posprzątać i poustawiać wszystko na miejsce. Znoszę telewizor, podłączam – nie działa. Krew mnie zalewa, trafia jasny szlag i z ust mych dobywa się bluzg. Zdejmowałem ze ściany – było dobrze, odwiesiłem – nie da się włączyć. U nas mawiało się w takich sytuacjach: jak nie urok, to… przemarsz wojska. Pojawia się wizja – pomalowane, wygładzone, posprzątane, nawet kabelki w schodowych wyłącznikach na swoim miejscu (elektryk mnie zmylił i musiałem kombinować, ale w końcu się udało: tu gaszę, tam zapalam i odwrotnie, wszystko gra), a tu na środku ściany czarna blacha świeci pustką, bo telepudło, które powinno na niej wisieć jest w naprawie. I może w niej być i ze trzy tygodnie. Czarna rozpacz. Taki pech. Sprawdzam, czy może przewód się nie poluzował po prostu, dociskam wtyczkę w gnieździe i słyszę zza pleców szept żony: zacznij działać!
Ja już niestety wiem, że myślenie życzeniowe nie działa. Jak pech, to pech.

piątek, 5 sierpnia 2011

"Indian time" i wakacyjny relaks

Kiedy byłem mały, mama czytała mi książki o przygodach Winnetou i Old Shatterhanda. Słuchałem jak urzeczony. Zrobiłem sobie drewniany tomahawk, cieszyłem się, że znalezione przypadkiem pióro indyka przypomina trochę orle. Wetknąłem je we włosy i poczułem się jak wódz Apaczów.
W tym roku po raz drugi wypoczywałem na zlocie Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian. Rozbiłem namiot obok prawdziwego tipi, w tymże spędziłem masę czasu siedząc przy ogniu, gotując w wielkim kotle, rozmawiając lub – a może przede wszystkim – nic nie robiąc. Na ponad tydzień zdjąłem z ręki zegarek, wyłączyłem telefon… wstawałem, gdy za ścianą namiotu robiło się gwarno, jadłem, gdy zgłodniałem, szedłem spać, gdy wszyscy się rozchodzili. Indian time – tak określili ten stan beztroski znajomi, którzy nas na zlot po raz pierwszy zaprosili. Nic-nie-robienie. Nic-nie-muszenie.
To zupełnie inna jakość odpoczynku – słodkie próżniactwo. Lubię podróże, zmęczenie wywołane dźwiganiem plecaka, nawet ścisk w pociągu, gdy jedzie on w jakieś ciekawe miejsce. Ale lubię też to poczucie wyłączenia, odcięcia się od codziennych konieczności. Nie odbieram telefonów – w ogóle przez całe dni nie biorę do ręki komórki. Na pytanie o godzinę (pytają o nią tylko, co ciekawe, dzieci, dorośli potrafią docenić brak konieczności kontrolowania czasu) odpowiadam: właściwa. Indian time.
Gdy przychodziła pora na jedzenie, wyciągaliśmy wielki kocioł. Gotowaliśmy na zmianę. Każdy chciał choć przez chwilę poczuć się panem kuchni (tak, w tipi jest kuchnia – mata na prawo od wejścia), więc codziennie mieliśmy innego szefa kuchni. Raz tylko, gdy skończyły się pomysły, połączyłem siły z kolegą – stworzyliśmy zupełnie nową jakość, eksperymentalną potrawę z młodej kapusty. Poza tym jedliśmy chili z czerwoną fasolą, zupę gulaszową, ratatouille. Same pyszności.
Kocioł z parującym daniem lądował na trawie, kolejno nakładaliśmy sobie porcje do miseczek. Zapraszaliśmy sąsiadów, bo nasz kociołek mógł wykarmić ładnych kilkanaście osób.
Dwaj amerykańscy językoznawcy i antropologowie, panowie Edward Sapir i Benjamin Lee Whorf wysnuli niegdyś hipotezę, że język, którym się posługujemy, determinuje postrzeganie otaczającej nas rzeczywistości, a nawet w pewien sposób tę rzeczywistość kreuje. Naukowcy porównywali języki zachodnie pochodzenia europejskiego z językiem Indian Hopi. Odkryli między innymi, że Indianie zupełnie inaczej niż my postrzegają czas, jego fazy i jego upływ – inaczej o nich mówią. Whorf pisał: Hopi nie mówią: „to jest gorące lato” ani „lato jest gorące”; to nie lato jest gorące, lecz raczej lato jest wtedy, gdy jest gorąco, gdy staje się gorąco. Życie Indian podlegało dyktatowi natury. Nie robili tego, co musieli zrobić z jakiegoś abstrakcyjnego powodu, ale to, co powinno się zrobić o danej porze.
To właśnie istota mojego wakacyjnego indian time. Nie muszę wstać tylko dlatego, że przyszła pora wstawania i zadzwonił budzik. Budzik nie istnieje. Czas wstawania jest wtedy, gdy jestem wyspany, gdy już nie chcę dłużej spać. Nie muszę gotować, bo o którejś godzinie powinien być obiad. Czas obiadu jest wtedy, gdy wszyscy się zbiorą i dojdą do wniosku, że dobrze byłoby coś zjeść – wtedy można niespiesznie zabrać się za gotowanie.
Piękna sprawa – indian time. Znowu sobie pomyślałem, że dobrze byłoby włożyć pióro we włosy i zostać wojownikiem – na dłużej.