piątek, 9 maja 2014

I am the one who knocks, czyli o pewnym serialu




Długo zwlekałem, aż w końcu uległem. Sięgnąłem po zachwalany przez wszystkich serial Breaking Bad. Byłem, nie ukrywam, trochę sceptycznie nastawiony po tym, jak naczytałem się entuzjastycznych recenzji i opinii, że to serial wszech czasów. Sceptycyzm jednak szybko ustąpił i sam stałem się entuzjastą.
Fabułę serialu można streścić w kilku słowach. W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin Walter White, nauczyciel chemii dowiaduje się, że jest chory na raka. Ubezpieczenie Walta nie obejmuje kosztownego leczenia, co więcej, Walter wie, że to nie jedyny „kłopot” finansowy, z jakim musi się zmierzyć. Jego żona jest w nieplanowanej ciąży, sam Walt zarabia kiepsko i żeby związać koniec z końcem, dorabia pracując w myjni samochodowej (gdzie pucuje wypasione bryki swoich rozwydrzonych uczniów). Jest sfrustrowany i boi się o przyszłość swojej rodziny. W wyniku nieoczekiwanego splotu wydarzeń zaczyna, wraz ze swoim byłym uczniem, Jasse’im Pinkmanem, produkować metaamfetaminę. Okazuje się, że ma do tego wyjątkowy talent. Jako Heisenberg (taki przyjmuje pseudonim) gotuje najczystszą metę, jaka kiedykolwiek pojawiła się na rynku – z czasem staje się królem narkotykowego podziemia. Tyle, jeśli chodzi o zarys historii. Powiedzieć jednak o Breaking Bad tylko tyle, to nic nie powiedzieć.
Przede wszystkim serial wymyka się gatunkowym klasyfikacjom. Vince Gilligan, twórca Breaking Bad  powiedział, że jest to postmodernistyczny western. Coś w tym jest. Ale to mało. Serial to też dramat – iście szekspirowski. A czasami oglądamy kameralny dramat rodzinny. Chwilami to czarna komedia – czarna jak smoła i tak samo gęsta i lepka. Momentami napięcie rośnie do poziomu nie występującego w najprzedniejszych thrillerach. W Breaking Bad jest wszystko, co tylko może poruszyć widza – a porusza na najwyższym poziomie.
Teraz, kiedy obejrzałem już wszystkie pięć sezonów wiem jedno: żeby ocenić dzieło (tak – z pełną świadomością i odpowiedzialnością używam tego słowa) Gilligana, trzeba je obejrzeć w całości. Bo jest to dzieło skończone i zamknięte, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Trzeba je oceniać całościowo. Alfred Hitchcock byłby dumny z twórców serialu: jego zasada mówiąca, że powinno zaczynać się od trzęsienia ziemi a później ciągle zwiększać napięcie, nigdy jeszcze nie została wprowadzona w życie z taką precyzją.
Jednym z największych atutów serialu są wykreowane w nim postaci. Wszystkie, nawet te drugoplanowe, zapadają w pamięć.  Przede wszystkim Walter White. Grający go Bryan Cranston wspinał się na wyżyny, zmieniając się w jednej chwili z poczciwego, wręcz gapowatego Walta w demonicznego Heisenberga, który z zimnym błyskiem w oku mówi: Ja nie jestem w niebezpieczeństwie. Ja   jestem niebezpieczeństwem! Aaron Paul jako Jesse Pinkman stworzył postać nie mniej tragiczną, niż bohaterowie greckich dramatów. Giancarlo Esposito grając Gustavo Fringa, właściciela sieci knajp typu fast food zagrał swojego bohatera tak, że porównać to można z tym, co udało się zrobić Anthonemu Hopkinsowi, gdy po raz pierwszy wcielił się w postać Hannibala Lectera w Milczeniu owiec. Jego Gus jest zresztą do doktora Lectera bardzo podobny. Elegancki, wręcz wymuskany gentelman o nienagannych manierach, podpora lokalnej społeczności, domator, podejmujący swoich gości własnoręcznie przyrządzonymi (według babcinego przepisu) potrawami – gdy pokazuje swoje drugie, potworne oblicze, wciska nas w fotel (mimo, że potraw wcale nie preparował z wcześniejszych gości). A to tylko trzy spośród wielu, bardzo wielu przykładów aktorskiego majstersztyku.
Śledząc losy bohaterów opowieści, obserwujemy też proces ich przemiany. To kolejny niesamowity atut serialu. Oczywiście w najbardziej  spektakularny sposób zmienia się Walter White. Zmęczony życiem, nudny belfer stopniowo staje się mistrzem zbrodni, odkrywa swoje talenty – ten czysto techniczny, który pozwala mu stworzyć narkotyk idealny, ale i inne, choćby niesamowitą umiejętność manipulowania ludźmi. Początkowo jest kimś, kto podjął decyzję, być może niewłaściwą, ale pociągającą za sobą określone konsekwencje i jako ktoś taki, osoba wplątana w sytuację, która wymknęła się spod kontroli, robi wszystko, by przetrwać. Z czasem jednak gra go wciąga. Przestaje chodzić o przeżycie, w końcu przestaje nawet być istotne to, co zapoczątkowało lawinę wydarzeń: troska o rodzinę. Walt staje się Heisenbergiem na pełen etat i to mu się coraz bardziej podoba. W końcu robi coś, w czym jest najlepszy, w czym jest mistrzem nie mającym sobie równych. 
Breaking Bad to serial przewrotny. Na ekranie widzimy, jak bohaterowie coraz bardziej przesuwają granice togo, do czego są w stanie się posunąć. Sami też przesuwamy granice. Bo przecież kibicować głównemu bohaterowi, to rzecz naturalna. W końcu jednak zdajemy sobie sprawę, że zabrnęliśmy za daleko – i Walt, posuwając się do kolejnych niegodziwości i my, ciągle trzymając za niego kciuki. Tak jak Walter stał się mistrzem manipulacji, tak i autorzy serialu po mistrzowsku manipulują nami, widzami, grając na naszych emocjach z wprawą prawdziwych wirtuozów.
Na jednym z forów dyskusyjnych ktoś napisał, że ma post BreakingBadową depresję – nic, co ogląda, już go nie satysfakcjonuje. Osobiście polecam serial z całego serca. Uczciwie jednak ostrzegam: taka depresja jest realnym zagrożeniem.

7 komentarzy:

  1. Tak, wszytko prawda. Od zakończenie BB nic nie oglądam, bo nic mi nie pasuje. Strasznie wysoka teraz poprzeczka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie. Mnie też teraz wszystko nudzi :-) Nie myślałem, że się przyłączę do grona tych wszystkich "wyznawców", po pierwszym sezonie myślałem, że ten "serial idealny", to gruba przesada... Ale później było coraz lepiej. Każdy odcinek był idealny, nawet ten dziwny, z muchą (kto by pomyślał, że oglądanie przez czterdzieści minut polowania na owada może być pasjonujące!) A napad na pociąg? Mistrzostwo świata, myślałem, że z nerwów nie usiedzę na krześle.

      Usuń
  2. Dobrze, że się w końcu przekonałeś ;)
    Prawisz o Walterze też dobrze, chociaż fluktuacyjna ta jego przemiana w złego (nawet nie wspominam o tym histerycznym i jak z półjawy narkomana w ciągu polowaniu na muchę) ale o strasznych przejawach bezradności tu i ówdzie, no ale cóż.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest właśnie, moim zdaniem, w przemianie Walta ciekawe: ta jego zmienność w zależności od sytuacji i zło, które się w nim rodzi trochę przypadkowo. To pozwala postawić pytanie, czy takie zło jest w każdym z nas.
      A polowanie na muchę, która zaburza sterylność - świetna metafora prób pozbycia się wyrzutów sumienia, które zaburzają spokój działania. Że jak rojenia naćpanego wariata? Być może, ale cała historia jest lekko paranoiczna - jak sen kogoś, kto ma naprawdę 'bad trip' ;-)

      Usuń
  3. Hej, zapraszam Cię do skorzystania z nowego agregatu blogowego http://zblogowani.pl
    Pozdrawiam,
    Martyna

    OdpowiedzUsuń
  4. Obejrzałem pierwszy odcinek. Knocked my socks off :), chociaż oglądałem wersję z lektorem, bo za cienki jestem, żeby tak w czystej postaci łykać. Genialny film. Zachwycił mnie jak swego czasu Pulp Fiction. Ma to, co najlepsze z Hitchcocka, a jest nowoczesny. Telewizja pełna gniotów, a tu takie coś, perła. Nie przypuszczałem, że są jeszcze jakieś filmy, których nie znam, a które mogą mnie zachwycić. Ech, człowiek całe życie się uczy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie to też było odkrycie. A serial z odcinka na odcinek lepszy, oglądaj dalej :-)

      Usuń