czwartek, 22 grudnia 2011

Krytyka kupującego rozumu, czyli zakupy z Kantem

Immanuel Kant wielkim myślicielem był. Nie pałam do niego jednak wielką sympatią. Zawiłość stylu profesora z Królewca jakoś mnie zawsze odstręczała. Nie wyobrażam sobie raczej, żeby usiąść z Kantem przy kominku i zrelaksować się przy Krytyce czystego rozumu i kieliszku wina. Chyba, że cierpiałbym się na bezsenność – w takiej sytuacji z lektury Kanta przy kominku mogłyby wyniknąć pewne korzyści. O tym akurat przekonałem się osobiście i mogę potwierdzić skuteczność metody. Na zajęciach dotyczących Kanta spałem regularnie – około piętnastej piętnaście, co środę, przez cały semestr, zaczynały mi ciążyć powieki; koleżanki i koledzy mieli ubaw, prowadzący zajęcia litościwie udawał, że nie widzi moich zawsze przegrywanych zmagań, polegających na próbie utrzymania głowy w pionie –  jestem mu za to wdzięczny.
Rozum ludzki spotyka się w pewnym rodzaju swych poznań ze szczególnym losem: dręczą go pytania, których nie może uchylić, albowiem zadaje mu je własna jego natura, ale na które nie może również odpowiedzieć, albowiem przewyższają one wszelką jego możliwość napisał Kant. Nie byłem nigdy, jak już wspomniałem, wielkim miłośnikiem Kanta i nie zakładałem, że będę do jego dzieł ze szczególnym upodobaniem wracał, ostatnio jednak myśl o Kancie mi zaświtała – podczas, o dziwo, zakupów. W trakcie jednej z przedświątecznych wizyt w wielkim sklepie zadałem sobie mianowicie pytanie: po co? W tamtej chwili odpowiedź przewyższyła możliwości mojego rozumu, pytanie o sens zakupowego szaleństwa dręczyło mnie nadal, nie dawało się nijak uchylić. Postanowiłem się z nim zmierzyć z pomocą Immanuela.
Wyszło mi, co następuje:
Konieczność kupowania musi być niczym innym, jak swego rodzaju ideą regulatywną. Idea regulatywna to coś, co pomaga nam wyjaśnić zjawiska, których nie można by wyjaśnić nie odwołując się do tej idei. Mimo, że nie odnosi się ona do niczego, czego moglibyśmy empirycznie doświadczyć, to coś, do czego się odnosi, musi jednak istnieć. Inaczej pewne rzeczy nie miałyby sensu. I tak – wracając do zakupów – musi istnieć coś takiego, jak konieczność kupowania, jakaś kosmiczna determinanta (która zresztą nasila się w okresie przedświątecznym). Gdyby taka konieczność nie istniała, to czy biegałbym jak oszalały od sklepu do sklepu, oglądał, odhaczał kolejne punkty na liście, myślał o tych wszystkich rzeczach wiszących na wieszakach i leżących na półkach, podobnie zresztą, jak rzesze ludzi wokół mnie? Przecież to jakiś koszmar – w sklepach tłok, gdzieś tam przebija się świadomość, że coraz mniej czasu, nie mówiąc już o świadomości dotyczącej sum wydawanych pieniędzy. Co chwilę ktoś na mnie wpada, w kolejkach spędza się wieczność – mimo wszystko ciągnie nas na zakupy. Nie można tego fenomenu wytłumaczyć inaczej, jak tylko uznając, że istnieje jakaś konieczność. Konieczność kupowania. Paskudna, podstępna idea.
W całym tym sklepowym zabieganiu zaczęły mnie zawodzić moje aprioryczne czyste formy naoczności – poczucie czasu i przestrzeni. Już nie spełniały one swojej roli, takiej, jaką opisał Kant: nie pomagały mi porządkować danych zmysłowych. Wręcz przeciwnie, wprowadzały chaos. Wydawało mi się, że sklepowe alejki nie mają końca i że nigdy, ale to nigdy nie wylezę z ich labiryntu. Nie wiedziałem, co oglądam, czego szukam i gdzie jestem, oraz czy już tu byłem wcześniej.
Byłem bliski popadnięcia w lekkie szaleństwo, na szczęście do głosu doszedł imperatyw kategoryczny. Postępuj zawsze tak, żeby reguła twojego postępowania mogła stać się prawem powszechnym – tak mniej więcej brzmi jedna z jego reguł. Dobrze, pomyślałem. Należy dołożyć wszelkich starań, żeby się uspokoić. Co by było, gdyby wszyscy wariowali na zakupach? Nastał by chaos i anarchia. Uspokój się więc, chciałbyś przecież, żeby otaczali cię mili, spokojni, opanowani ludzie, bez obłędu w oczach.
W końcu się udało. Wyszedłem ze sklepu, uniosłem głowę – niebo gwiaździste było na swoim miejscu, czyli nade mną. Odetchnąłem z ulgą.

środa, 21 grudnia 2011

(prawie)Sto procent normy


Niedawno zajrzałem do pisanego około roku temu tekstu. Przytaczałem tam fragmenty rozmów z chłopakami, właściwie z Guciem. Mówił nieskładnie, przekręcał wyrazy lub tworzył własne określenia. Myślał, że zima (zwana jumą) jest sinolicą, starszą damą, która albo przyniesie śnieg, albo ten będzie musiał siam bam. Dziś Guć poważnie dyskutuje, logicznie dowodzi, łapie za słowa, tworzy teorie i fabuły podczas zabaw. Ale pamiętasz, była umowa! No dobra, ale kiedyś mówiłeś… - normalne zwroty z codziennego słownika. Teraz już normalne, a jeszcze niedawno nie do pomyślenia. Kiedy to się zmieniło?
Jaka pogoda była rok temu o tej porze? Co mi w związku z tym przyszło do głowy? Co czytałem w maju, co mi się nasunęło na myśl, po obejrzeniu filmu…
Zdarzały się chwile, kiedy miałem straszną ochotę coś napisać, a nie za bardzo wiedziałem co. Fakt, że mimo wszystko nie chciałem napisać czegokolwiek dowodzi mam nadzieję, że nie cierpię na bardzo zaawansowaną, kompulsywną grafomanię. Siedziałem, myślałem, przeglądałem gazety i czasami znajdowałem temat. A czasami nie. Czasami ten temat sam wpadał do głowy, nie wiadomo skąd i całkiem nieoczekiwanie. Impulsem mogło być zdanie przeczytane w książce, wypowiedź usłyszana w radio, scenka zaobserwowana na ulicy.
I tak od pomysłu do pomysłu, od tekstu do tekstu – stuknęła mi setka. A dokładnie stuka teraz: czytacie setny wpis na tym blogu.
Wysmażenie tych stu notatek zajęło mi rok z okładem. Tu trochę statystyki. Wynika z tego, że pisałem średnio jeden tekst na cztery dni. Mniej więcej. Chyba nieźle. Z drugiej strony, to tylko ¼ strony dziennie (przyjmując, że przeciętny tekst zajmuje około strony, a tak właśnie jest). Tak czy inaczej, biorąc pod uwagę, że nie narzucałem sobie żadnych norm, mogę stwierdzić z czystym sumieniem, że te sto tekstów daje dokładnie 100% normy. To może nie wynik godny przodownika pracy z prawdziwego zdarzenia, nie mniej jednak 100% to chyba akurat taka ilość, o której można powiedzieć, że jest w sam raz.
Czytelnicy stali i przygodni odwiedzili tę stronę prawie czternaście tysięcy razy. Około. Jest to liczba przybliżona choćby dlatego, że chwilę trwało, zanim odkryłem w ustawieniach opcję „nie śledź własnych wejść”. Daje to oczywiście jakąś dzienną, tygodniową i miesięczną średnią odwiedzin, nie chce mi się jednak teraz prowadzić obliczeń. To zresztą mało istotne. Zabawne jest za to, w jaki sposób można tu trafić przypadkiem. Można na przykład, gdy się chce dowiedzieć, jaką whisky pija Hank Moody. Nie pisałem chyba nic na ten temat. To znaczy wspominałem, że Hank pija czasem whisky na śniadanie,  ale ewentualni naśladowcy, którzy pragnęliby poznać smak konkretnej marki, będą zawiedzeni, szukając tej informacji u mnie. Można odwiedzić tę stronę, gdy się zapyta Wszechwiedzące Google, jakie dylematy doskwierają pedagogom. Albo co to jest przyrost geometryczny. Albo z czego wolno się śmiać, a z czego nie wypada, lub jaki jest związek pomiędzy wieszczkiem z muchomorkiem a potrzebą zachowania ładu i porządku. Czasem wpadają tu osoby zainteresowane pomysłami Zenona z Elei lub chcące sprawdzić, czy kwoka z wiersza Brzechwy była dobrze wychowana. Lektura statystyk własnego bloga jest przyjemną i pouczającą rozrywką.
Przyjemna jest też lektura komentarzy. Miło wiedzieć, że ktoś poświecił chwilę, żeby przeczytać to, co napisałem. Miło przeczytać, że się podobało. Miło wymienić poglądy albo dowiedzieć się, że ktoś myśli podobnie. Siedemdziesięciu pięciu osobom spodobało się tu na tyle, że postanowiły dołączyć do grona obserwatorów. To również jest przyjemna świadomość.
Po co w ogóle prowadzić bloga? Dziewięćdziesiąt dziewięć tekstów temu nie wiedział, nie byłem do końca pewny. Dziś, jak to się mawia w pewnych kręgach, posiadam większą wiedzę na ten temat. Bo to przyjemne, bo to świetna zabawa, bo to dobry sposób na realizację potrzeby bawienia się słowem i na nie zatracenie tej giętkości języka (albo pióra, czy raczej… klawiatury?), która pozwala wyrazić wszystko, co pomyśli głowa. I sposób na uchwycenie wspomnień, które mogłyby ulecieć, pozacierać się, gdyby o nich nie napisać[1].


[1] Przyznaję, że ten tekst powstał w wyniku pewnej pomyłki. Nie jest on setnym wpisem. Jest klasycznym falstartem. Z bliżej nie znanych mi powodów mój pulpit nawigacyjny podaje błędną informację o ilości opublikowanych postów: według tej informacji ten będzie setny. W rzeczywistości będzie dziewięćdziesiąty szósty. 96% normy to wszakże też nieźle. W chwili odkrycia pomyłki tekst był już jednak gotowy i nie mogłem się oprzeć pokusie zamieszczenia go na stronie.  Oto więc jest.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Przedświątecznie nie (do końca) o świętach

Dziewiętnasty grudnia. Czyli już niedługo: choinka, wigilia, kolęda, prezenty, barszcz z uszkami i makowiec. Trwa już odliczanie, zewsząd świecą choinkowe lampki, patrzą Mikołaje – małe, duże, czekoladowe, dmuchane; świerki i sosenki pojawiły się w ofercie przeróżnych sprzedawców: wielkich sklepów i małych przedsiębiorców. Atmosfera jednym słowem świąteczna, nawet Lemmy Kilmister śpiewa w radio piosenkę o czerwononosym reniferze: Run, run Rudolph!
A mi się jakoś nie udzieliło, jeszcze nie myślę o karpiach i pierogach. Umyłem co prawda okna, ale to nie w ramach przedświątecznego szału porządków. Były po prostu brudne. Wiem wprawdzie, że Mikołaj przechadza się wieczorami po naszych osiedlach i sprawdza, zaglądając przez okna, kto jest grzeczny i zasłużył na prezent, ale że sobie nie mam nic do zarzucenia, a Chłopaków jakoś to nie mobilizuje do unikania zachowań, które trudno nazwać „grzecznymi”, trochę mi ten fakt umyka jako mało istotny.
Najpilniejszą sprawą związaną ze świętami i najbardziej aktualnie absorbującą, jest znalezienie sposobu na uniknięcie świątecznego spotkania ze współpracownikami. I z szefem. Tradycyjnie unikam, już mnie nawet nie proszą u udział w jasełkach (nie lubię się przebierać, nie lubię publicznych występów, nie nadaję się ogólnie – wszystko to już wyjaśniałem), ale to zawsze wiąże się z dyskomfortem: że ktoś zapyta, zagai i zamiast po prostu nie przyjść, trzeba będzie bezpośrednio odmawiać i tłumaczyć.
W związku z wyżej opisanym brakiem odpowiedniego nastroju – nie będzie o świętach.
Nie będę się rozpisywał ani o tych przyjemnych bożonarodzeniowych aspektach, ani o tych mniej miłych. Na przykład o szale zakupów, który opanował wszystkich dookoła, i o tym, że mnie dostało się rykoszetem. Nieopatrznie wybrałem się na zakupy w sobotę, w porze chyba dogodnej do robienia zakupów. Była to w każdym razie pora dogodna dla bardzo wielu ludzi. Udało mi się znaleźć wolny wózek. To był sukces, który mnie pozytywnie nastroił. Szybko jednak dotarło do mnie, że to jedynie szczęście w nieszczęściu. Bo z tym wózkiem musiałem odbyć slalom, wyścig, musiałem mieć oczy szeroko otwarte i zachować czujność, żeby ktoś inny, swoim wózkiem mnie nie potrącił, nie rozjechał, nie zepchnął na regały lub nie zmaltretował na inne jeszcze sposoby. W zderzeniu z tymi wyładowanymi nawet nie po brzegi, ale w większości przypadków ze sporą górką wózkami nie miałbym szans. Bo ja wyskoczyłem tylko po kilka rzeczy na obiad. I żeby zapłacić za rybę, chleb i ze trzy czy cztery inne rzeczy, musiałem odstać w kolejce do kasy strasznie długi czas. Bo każdy, kto stał przede mną wykonywał magiczną sztuczkę zwaną wózkiem bez dna: wyciągał i układał produkty z wózka i wyciągał i układał na taśmie przed kasą i wyciągał i wyciągał i zdawało się to nie mieć końca. Przeczyło prawom fizyki. Przecież taki wózek powinien mieć ograniczoną pojemność…
Pod względem grozy, przedświąteczne zakupy może przebić tylko jedno: sytuacja, w której wpada się na pomysł, żeby zobaczyć nowo otwarte centrum handlowe… w dniu otwarcia. Wpadliśmy z żoną na taki pomysł jakiś czas temu i powiem jedno: było gorzej, niż przed świętami. Były takie momenty, że zaczynałem przeczuwać nadchodzący atak paniki, w głowie pojawiało się słowo: hiperwentylacja (przywoływałem w pamięci sceny z filmów, kiedy ktoś oddycha nerwowo z papierową torebką przy ustach). Zastanawiałem się, czy w takiej sytuacji można zemdleć. Gdybym miał wyciągnąć pozytyw (jest to trudne, bo trudno było nawet obdarzać – jak w skeczu kabaretu Ani Mru Mru – swoim zainteresowaniem hostessy, bo ginęły w tłumie), to może wskazałbym na pewne odkrycie. Zrozumiałem mianowicie, co zainspirowało George’a Romero do umieszczenia akcji Świtu żywych trupów w centrum handlowym. Sam czułem się, jak w filmie o zombie. Wszyscy wokół mnie szli; szli powoli, zwartą grupą, w jednym kierunku, wzrok mieli nieobecny, choć jednocześnie czujny i rozbiegany – jakby szukali kogoś świeżego, w celach konsumpcyjnych. Romero musiał kiedyś widzieć podobne widowisko. Ja obiecałem sobie: nigdy więcej.
Jest jeszcze kilka kwestii związanych ze świętami, nad którymi nie będę się zanadto rozwodził, choć mógłbym. Choćby wzrost w przedświątecznym okresie ilości spraw do załatwienia i to niekoniecznie takich czysto świątecznych. Coraz bardziej na przykład kłuje mnie w oczy książka, którą powinienem oddać do biblioteki jakiś już czas temu. Nie mam kiedy tego zrobić, więc książka leży i czeka. Obym przed końcem roku zdążył – w nowy rok lepiej wejść z czystym kontem, przynajmniej w bibliotece. Przed domem ciągle leżą liście, które powinienem sprzątnąć. Robię to na raty, co tydzień pakuję do pojemnika na śmieci ile się zmieści i czekam na śmieciarkę. No dobrze, nie co tydzień, w tym problem. Ominąłem jeden czy dwa poniedziałki, więc liście zalegają. Pewnie znalazłbym jeszcze kilka takich leżących odłogiem spraw.
Trzeba by się za nie w końcu zabrać, pozałatwiać. Ale jak to zrobić, kiedy, skoro święta za pasem?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Za dużo rzeczy, za dużo na głowie, czyli o minimalizmie

Miałem ze sobą plecak, duży, ze stelażem. I wojskowy plecak kostkę. Pomieściłem tam cały dobytek, a przynajmniej wszystkie rzeczy, które były dla mnie ważne lub których posiadanie było nieodzowne. W plecaku miałem garnek, talerze: płaski, głęboki i śniadaniowy; sztućce, jakieś książki, magnetofon i kasety. Trochę ciuchów. Z całym tym majdanem sprowadziłem się pewnego dnia do akademika.
Po roku przeprowadzałem się do mieszkania, które wynajęliśmy ze znajomymi. Miałem już więcej rzeczy. Nabyte w ostatnim czasie książki, teczki z notatkami i kserowanymi fragmentami podręczników, nowe kasety (odkryłem świetny komis muzyczny, więc kolekcja się zwiększyła), ciuchy, które zwiozłem z domu lub kupiłem w tak zwanym międzyczasie. Było tego trochę, ale i tak, żeby się przeprowadzić, wystarczyły dwa kursy z plecakiem. Łatwo, prosto, bez zbędnych komplikacji. Z pierwszych zakupów, na które wybrałem się z nowego mieszkania, wróciłem z koszem na śmieci, segregatorami, które miały mi pomóc uporządkować papiery, nową doniczką dla fikusa, którego niedawno dostałem. Więcej rzeczy.
Gdy wyprowadzałem się cztery lata później, po skończeniu studiów, o pomoc w przeprowadzce poprosiłem kuzyna dysponującego samochodem. Zrobiliśmy trzy kursy, przewożąc książki, papiery, zeszyty i notatniki, gary, ciuchy, komputer, tarczę do darta, kolekcję kufli i pokali do piwa, terrarium z ptasznikiem oraz fikusa, który dzielnie mi towarzyszył już czwarty rok. Po roku kolejna przeprowadzka – tym razem docelowa, do naszego domku. Znowu kilka kursów autem.
Nagle, poza posiadanymi dotychczas rzeczami, zacząłem posiadać dom, ogród, samochód… Dom z kredytem, ogród, który najpierw trzeba było wysprzątać i zagospodarować (kupiłem niezbędne do tego narzędzia), żeby zasługiwał na swoje miano, samochód, który trzeba tankować, ubezpieczać, przeglądać i naprawiać. W domu pojawili się Chłopacy i zaczęło się w nim robić ciasno. Wszędzie są zabawki, w różnych zakamarkach natrafiam na zakopane skarby, których różnorodność ciągle mnie zaskakuje. Miliony małych spodenek, sweterków i koszulek albo czekają na wypranie, wysmarowane jogurtem, zalane herbatką, albo piętrzą się, zdjęte z suszarki, czekając na poskładanie. Części, które odpadły od zabawek made in Badziewland, pojawiają się nagle w najmniej oczekiwanych miejscach. Potrzebna była nowa szafa.
Nowa szafa, telewizor, sprzęt grający, odtwarzacz DVD, nowe talerze, sztućce z Ikei, abażur do lampy, szklanki do napojów, miseczki do deserów, foremki do ciastek, roleta na okno, narzuta na łóżko, lampka na biurko, dywanik do sypialni, ramka do zdjęcia, szczoteczka do zębów i pojemnik na szczoteczki i mydelnica pasująca do pojemnika na szczoteczki; szczotka do mycia toalety na stojaku pasującym do mydelniczki pasującej do pojemnika na szczoteczki – wszystko harmonizuje z płytkami na ścianie…
Kupujesz meble. Wmawiasz sobie, że ta sofa wystarczy ci już do śmierci. Kupujesz tę sofę, a potem przez parę lat żyjesz z błogim poczuciem, że cokolwiek się stanie, problem sofy masz rozwiązany. Potem kupujesz komplet talerzy. Potem idealne łóżko. Zasłony. Dywan.
Potem stajesz się więźniem swojego przytulnego gniazdka, a przedmioty, których dotąd byłeś właścicielem, biorą teraz ciebie w swoje posiadanie.[*]
W ostatnim numerze Przekroju znaleźć można artykuł o minimalizmie i minimalistach. Ludziach, którzy nie kupują zbędnych rzeczy, nie mają kredytów, ci radykalni – posiadają jedynie około setki przedmiotów. Nie pozazdrościłem im. Nie do końca. Sam, nie chciał bym mieć mebli z recyklingu (kanapy ze starej wanny i foteli ze sklepowych wózków), nie zdobył bym się na uwolnienie książek (zostawić je gdzieś, żeby pozbyć się ‘zbędnego’ przedmiotu a komuś innemu pozwolić cieszyć się lekturą? – absurd; sam zresztą kiedyś przywłaszczyłem sobie taką uwolnioną książkę – 49 idzie pod młotek, Pynchon przeze mnie zniewolony – nie jest mi szczególnie wstyd, choć może powinno). Nie tak do końca zazdroszczę bohaterom artykułu, ale gdy patrzę na mrugającą zza kierownicy samochodu czerwoną lampkę i myślę o konieczności założenia zimowych opon (szybciej, bo zima może się zacząć w każdej chwili!), to nachodzi mnie refleksja, że w czasach, kiedy wszędzie docierałem na piechotę, miałem trochę więcej spokoju. Jakiś czas temu zepsuł się nam telewizor, zapłaciłem za naprawę. Czy najskuteczniejszym sposobem na to, by telewizora nigdy nie musieć naprawiać, nie byłoby nieposiadanie telewizora? Proste, logiczne i niezawodne rozwiązanie.
Na naszej idealnej kanapie podarło się ostatnio obicie. Trzeba będzie wymienić. Nowe obicie, nowe poduszki, nowe zasłony na okno, pasujące do nowego koloru kanapy, nowy kolor na ścianach, współgrający z nowym obiciem, nowymi poduszkami i nowymi zasłonkami…


[*] Chuck Palahniuk,  Podziemny krąg

wtorek, 6 grudnia 2011

Utrata pamięci krótkotrwałej, czyli amnezja kinomana

Lubię oglądać filmy. Od zawsze interesuję się tym co akurat można zobaczyć w kinach. I multipleksach i takich, które stawiają na bardziej niszowe produkcje. Nie jestem przy tym jednak fanem i zagorzałym zwolenników filmów rodem z offowych festiwali. Lubię dobre filmy, niegłupie, co nie znaczy, że konieczne bardzo mądre.
Od jakiegoś czasu mam problem. Można by go chyba nazwać, przynajmniej roboczo, syndromem inżyniera Mamonia: podobają mi się tylko te filmy, które już kiedyś widziałem (i które kiedyś mi się spodobały). Co do nowości zaś…
Niedawno oglądaliśmy z żoną komedię. Grał Tom Hanks i Julia Roberts. O czym była? No właśnie: nie pamiętam. Coś o skuterach i dziwnym systemie edukacji wyższej. Dziś jeszcze pamiętam, że to nie był ten sam film, w którym Julia Roberts jadła, modliła się i nie tyła, ale obawiam się, że za chwilę oba zleją mi się w jedno – te i być może jeszcze jakieś inne, w których również nie było niczego niezwykłego.
Dobrze, przyznam się: nie jestem fanem komedii romantycznych, nie jestem też fanem Julii Roberts. Ale to nie jest powód, dla którego ostatnio obejrzane filmy zlały mi się w jedną papkę. Mam i inny przykład. Inny film. Tym razem bliższy moim gustom. Jest szpiegowska intryga, agenci tajnych służb, jest nawet, uwaga, Robert De Niro. O czym był film? Oglądałem go przedwczoraj, więc dziś, uwierzcie mi na słowo, byłbym jeszcze wstanie przybliżyć Wam szczegóły fabuły. Ale o czym był ten film poza tym, że o agentach, strzelaniu i pościgach na pustyni? Nie wiem, chyba o niczym. Nic w nim nie było więcej, żadnej głębszej treści. Robert De Niro wyglądał jak menel, ani nie straszył (jak w Przylądku strachu), ani nie niepokoił (jak choćby w Chłopcach z ferajny czy Nietykalnych czy w Taksówkarzu), charyzmy nie miał za grosz (nie to, co w drugim Ojcu chrzestnym) ani nie śmieszył, ani w ogóle nic. Równie dobrze mogło by go tam nie być, mógłby by być ktoś inny (a czy ktoś inny mógłby być Travisem, czy ktoś inny mógłby zadać pytanie: You talkin’ to me?). To wszystko sprawi, ze za tydzień, dwa o filmie będę miał tylko mgliste wspomnienie, później w ogóle przestanę kojarzyć.
Pół roku temu dostałem cztery darmowe wejściówki do kina. Raz wybrałem się na Smerfy. Poszedłem z synkiem, który z racji wieku wszedł za darmo, z prostego rachunku wychodzi, że jeszcze trzy bilety mam w zanadrzu. I chyba ich nie wykorzystam.
Załatwić opiekę dla chłopaków na wieczór. Zrobić sobie spacer, ewentualnie przejażdżkę wieczorem, kiedy to, biorąc pod uwagę porę roku na pewno będzie zimno, może nawet mroźno, a może i deszczowo, może spadnie śnieg… Spędzić pół godziny przed seansem na oglądaniu reklam i zaproszeń na filmy, co do których miałbym dziwne wrażenie, że już je gdzieś widziałem (i chyba mi się nie podobały). W końcu obejrzeć film. O niczym. Z dużym prawdopodobieństwem, obrażający moją inteligencję i poczucie smaku. Ewentualnie film dobry, który jest jednak dobry między innymi (a może jedynie) dlatego, że jest nową wersją bardzo dobrego filmu nakręconego jakiś czas temu w Szwecji. Jest nową wersją z nowymi kukiełkami grającymi to, co już kiedyś zagrano.
I tak nie chce mi się iść do kina, nawet za darmo.
Zamiast tego obejrzę sobie w domu film, który już widziałem. I mimo, że będę wiedział, że za chwilę zza rogu wyskoczy morderca, to kiedy wyskoczy, i tak się przestraszę. I mimo, że będę znał pointę dowcipu opowiadanego w barze, to i tak usłyszawszy ją, uśmieję się szczerze. I mimo, że będę wiedział, że Michale Corleone zaraz sprzątnie sprzedajnego glinę z przemyconego pistoletu, to i tak będę siedział jak na szpilkach – czy pistolet faktycznie będzie tam, gdzie być powinien? Czy Michael ucieknie bezpiecznie po wszystkim? I mimo, że będę wiedział, że Neo wyciągnie Morfeusza z łap Agentów, to i tak będę się zachwycał stylem, w jaki to zrobi i tym, jak pięknie uniknie pocisków na dachu wieżowca…
I wielu mam jeszcze przed oczami policjantów, rewolwerowców, wiele pięknych, lecz groźnych kobiet, samotnych kierowców pędzących po pustynnych drogach, zamaskowanych zabójców, rycerzy, wojowników, łowców rekinów i innych bohaterów, którzy kiedyś zrobili na mnie wrażenie, a później robili jeszcze wielokrotnie i pewnie jeszcze nie raz zrobią. I nie zleją mi się w bezkształtną masę, złożoną z nieodróżnialnych elementów, klonów kopii i kopii klonów. I wiem, że jeśli z nimi będę spędzał wieczory, to przeżyć mi oni dostarczą  niezapomnianych.

czwartek, 1 grudnia 2011

W przedszkolu naszym nie jest źle, czyli trochę wspomnień, trochę planów

Miałem kiedyś czerwony motorek. Mały, plastikowy motocykl, miał może z dziesięć centymetrów długości. Na tym motorze co rano dojeżdżałem do przedszkola. Była to oczywiście jazda udawana – taką miałem zabawę z mamą, która mnie do przedszkola odprowadzała.
Nie mam wielu wspomnień z tego okresu. Do przedszkola chodziłem tylko przez rok. Migają mi obrazy, coś tam się w pamięci kołacze. Pierwsze przejawy buntu na przykład. Zmiana miejsc w czasie leżakowania. Musieliśmy układać się na podłodze i przez pół godziny (chyba pół) leżeć spokojnie, idealnie byłoby, gdybyśmy spali. To się chyba nie zdarzało. I tak – leżeliśmy pokotem na dywanie. Co więcej, cieszyliśmy się z tego. To nas wyróżniało, nobilitowało jako grupę „starszaków”. A z miejsc nie wolno było się ruszać pod groźbą odesłania do sali obok. Tam „maluchy” leżakowały na leżakach. Trafić na leżak byłoby swoistym upokorzeniem, tak to przynajmniej przedstawiały panie. Ja notorycznie zmieniałem miejsce, gdy tylko zauważyłem, że nikt nie patrzy, przemykałem na drugi koniec dywanu. Nigdy nie odesłano mnie do maluchów.
W ramach buntu stołówkowego, gryzłem mleko. Mleko było ohydne, jak chyba każde mleko w każdym przedszkolu, od zarania dziejów. Pływały w nim malutkie kożuszki, których nie można było wyciągnąć. Mleka nie można było oczywiście nie wypić. Męczyłem się kiedyś nad kubkiem, który był ciągle więcej niż w połowie pełen (i nie było w tym fakcie niczego optymistycznego). Nade mną stała pani i widząc, że mielę coś pijąc (to pewnie te kożuszki mi przeszkadzały), kazała mi przestać gryźć mleko. Nie musiała powtarzać po raz drugi – usłyszawszy taką uwagę, zacząłem faktycznie gryźć. Gryzłem z ostentacją, gryzłem bezczelnie patrząc na panią. Nie dopiłem do końca. Pierwsze zwycięstwo w walce z opresyjnym systemem: pani straciła cierpliwość i zabrała w końcu znienawidzony kubek.
W korytarzu, między wieszczkami na kurtki i ławkami, pod którymi stały buty, namiętnie jeździliśmy na kolanach. Przebiegaliśmy kilka kroków nabierając prędkości a później rzucaliśmy się na wyślizganą wykładzinę i staraliśmy się ślizgiem dotrzeć jak najdalej.
Kiedyś kolega spadł z szafki. Wszedł na taką niską szafeczkę, w której trzymaliśmy zabawki a następnie… spadł. Mieliśmy ubaw tym większy, że kolega nazywał się Ptak. Okazał się ptakiem – nielotem.
Postrachem był kolega Łukasz, który ciągnął za włosy. Jeśli ktoś mu podpadł, ryzykował utratą kosmyka czy dwóch. Kiedyś podpadłem i ja, nie pamiętam już, o co poszło. Łukasz nie pociągnął mnie za włosy. Wykazałem się refleksem i walnąłem go blaszaną puszką po herbacie czy kakao. Pierwsza (i ostatnia) poważna bójka w życiu. Mogę się chwalić – a niewielu nas jest, którzy możemy to o sobie powiedzieć – że wygrałem sto procent walk. I to sto procent przez nokaut (Łukasz uciekł z płaczem, więc był to co najmniej nokaut techniczny).
Jadłem śnieg z parapetu w łazience. A kiedyś pozwoliłem się koleżance ubrać w czapeczkę, którą własnoręcznie zrobiła… z plasteliny. Operacji wycięcia czapeczki wraz z wklejonymi w nią na amen włosami dokonała sami Pani Dyrektor. Jeden z kolegów był etatowym koniem, na którym jeździliśmy. Brał w ręce duże, drewniane klocki, którymi stukał jak kopytami i łaził po sali na czworakach, wożąc nas na zmianę na plecach. Z innym kolegą spierałem się o to, który z ojców – jego czy mój – ma dłuższe wąsy. Mój tata nigdy nie nosił wąsów, ale nie przeszkadzało mi to dowodzić, że ma „wąsy na wszystkie ulice” (dziwne określenie, które wtedy wymyśliłem i do dziś pamiętam). Był to spór czysto teoretyczny, chodziło o zasadę. Takie mieliśmy atrakcje w przedszkolu.
Nie wspominam przedszkola ani dobrze, ani źle. Z perspektywy dorosłego, te szczątkowe wspomnienia są raczej zabawne. Dlaczego w ogóle przyszedł mi do głowy taki temat? Bo coraz częściej rozmawiamy ostatnio o posłaniu do przedszkola naszych Chłopaków. A że w okolicy otwierają nową placówkę, do której można zapisać się już (jeszcze?), a która rusza od lutego, wizja stała się nagle bardzo realna, bardzo nieodległa. Zaczęło to w jednej chwili wyglądać bardzo poważnie.
Patrzę na mojego Tutusia, jak siedzi na kanapie i ogląda przygody Muminków. Obok siedzi Guć i coś tam bratu tłumaczy. Chłopaki widząc, że pojawiłem się na horyzoncie wołają mnie do siebie. Ja w środku, po bokach dwa przytulone ludki. I ja mam teraz te ludki zostawić gdzieś, gdzie jakiś Łukasz może będzie ciągnął za włosy, jakiś Marcin walił puszką, gdzie ktoś może na nich niespodziewanie spaść z szafki albo gdzie się będą pożywiać śniegiem w kiblu? Albo gdzie, co gorsza, czyhają nowe jakieś zagrożenia, związane z nowymi czasami, o których nie mam nawet pojęcia? No nie wiem…

niedziela, 27 listopada 2011

A teraz coś z zupełnie innej beczki, czyli tak dla odmiany...

Znowu piszesz o tym samym. Fajnie, ale trochę to już nudne… Żona bezlitośnie oceniła mój ostatni wpis. Że znowu te książki i cytaty i w ogóle, że monotematyczny jestem i jeśli o formę chodzi i treść również. Napisz o czymś innym, o modzie na przykład – taka sugestia. Takie wyzwanie – jak rękawica rzucona pod nogi: nie można udać, że się nie widziało.
 Ale o modzie? I do tego bez cytatów? A co ja wiem o modzie? I jak tu się nie wesprzeć celnym zdankiem kogoś innego?
Szyller wstał gwałtownie (…). Taki typ, na którym nawet garnitur z hipermarketu będzie dobrze leżał. Szacki pozazdrościł, jego musiały być szyte na miarę, żeby nie wyglądały jak powieszone na kiju od szczotki. Będzie jednak cytat. Na temat mody i w ogóle ubierania się, a może nawet bardziej na temat ubierania się, niż mody, mam pewną teorię. I przytoczone zdanie (z Ziarna prawdy, nowej powieści Zygmunta Miłoszewskiego) pasuje jak ulał do sytuacji, w której będę się starał  niniejszą wyłożyć. Jaka to teoria? Być może banalna: że, mianowicie, są osoby, które zawsze wyglądają dobrze i są takie, które zawsze wyglądają na jakieś takie… niedopracowane w kwestii stroju. I to niezależnie od tego, co na siebie włożą.
Ja na przykład – mam tą świadomość  - raczej nie błyszczę elegancją. Gdy zdarzy mi się być na imprezie, na którą muszę się wbić w garnitur, zawsze mam wrażenie, że wszyscy faceci dookoła wyglądają lepiej. I nie o to chodzi, że wyglądają świetnie, że każdy jeden jak z żurnala. Raczej o to, że oni wyglądają normalnie, ja natomiast, jakby się przebrał. Moja teoria wyjaśnia również przyczyny takiego stanu rzeczy. Uważam, że nasz styl ubierania się staje się częścią nas. To jest istotny element teorii: nasze podejście do strojów staje się, w pewnym momencie, częścią naszej osoby. I to zlanie się tego, kim jesteśmy z tym, jak wyglądamy, jest raczej nieodwracalne.
Żeby wyjaśnić – opowiem na własnym przykładzie. Na etapie, kiedy dojrzewałem, dorastałem i ogólnie wyrastałem na ludzi, mój strój był pochodną fascynacji muzyką z deszczowego Seatle. Jeśli ktoś nie wie, o co chodzi, niech znajdzie sobie w Google zdjęcia Kurta Cobaina. Łaziłem w wytartych spodniach, kurtkach z demobilu, swetrach wyciągniętych tak, że czterech takich jak ja by się pomieściło. I właśnie ta niedbałość do mnie przyrosła. Teraz nie potrafię wyglądać precyzyjnie (nie wiem, czy to najszczęśliwsze określenie, ale lepszego nie znajduję, mam nadzieję, że rozumiecie w czym rzecz) nawet w garniturze.
Inna rzecz, to ta nieszczęsna moda. Mam z nią taki problem, że jakoś ona do mnie nie przemawia. Kojarzy mi się z uniformizacją. Kojarzy mi się z takim paradoksem, że kiedy wszyscy chcą wyglądać oryginalnie, to w rezultacie wszyscy wyglądają tak samo. Poza tym jak patrzę na tych, co są modni, pierwszą myślą jest zwykle: kurde, w życiu bym się tak nie ubrał.
Dziś na przykład bardzo modne (mówimy o modzie męskiej) jest pewne zjawisko. Kiedy moi koledzy i ja, jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu, obserwowaliśmy podobne zjawisko w najbliższym otoczeniu, zwykle kwitowaliśmy je, zadając złośliwe pytanie osobie, której ono dotyczyło: co, piwnicę zalało? Wtedy to były po prosty za krótkie spodnie. Dziś, jak zajrzę na stronę The Sartorialist, Style Salvage czy jakiś inny opiniotwórczy blog, to jak nic znajdę tam zdjęcia facetów w spodniach przed kostkę, z których pewnie każdy uważa, że jest taki strasznie oryginalny. No i nie chcę być modny, nic na to nie poradzę.
Nie chcę, ale być może będę, pewnego dnia, czy może raczej sezonu. W końcu moda wraca, więc gdy style grunge znów będzie w łasce, będę modny. W myśl zasady, że dwa razy na dobę i zepsuty zegar dobrze wskazuje godzinę.

czwartek, 24 listopada 2011

Literatura apetyczna, czyli jak się pisze o jedzeniu i je to, co opisane

Potrzeba na to trochę czasu, ale rozkosze związane z dobrą kuchnią zaczynają się jeszcze przed jedzeniem, bo gotowanie jest zapowiedzią przyjemności. Takim mądrym zdaniem raczy nas kapitan Simone Simonini, o którym wiem jeszcze niewiele, bo zaczynam dopiero czytać książkę, której jest bohaterem: Cmentarz w Pradze autorstwa Umberto Eco. Lektura zapowiada się nad wyraz interesująco, bo pomijając kunszt pisarski autora, ciekawą historię, którą opowiada, to, jak informuje notka na okładce, kawiarnie, smakowite potrawy, opisy dań, deserów, skrupulatnie układanych menu są tu bardzo ważne. Jest więc wręcz idealnie.
I tak rozkosze czytania przeplatają mi się z rozkoszami związanymi z dobrą kuchnią. Bo ja do teorii Simoniniego dodałbym, że te rozkosze kuchenne zaczynają się jeszcze wcześniej, niż na etapie gotowania. Zaczynają się na etapie planowania, wymyślania, komponowania potrawy w myślach, doprawiania w wyobraźni.
Czytam więc sobie książkę. Czytałbym w spokoju dalej, gdyby nie fragment, który powoduje, że myśli zaczynają odpływać w innym niż opisywana histiria kierunku. Kapitan Simonini planuje obiad: côtes de veau Foyot: mięso cielęce grubości przynajmniej czterech centymetrów – porcja na dwie osoby – dwie średnie cebule, pięćdziesiąt gramów miękiszu chleba, siedemdziesiąt pięć gramów tartego sera szwajcarskiego, pięćdziesiąt gramów masła… dalej jest już poezja gotowania. I nie mogę już skupić się na czytaniu. Myślę o obiedzie, dajmy na to w niedzielę. Jak przygotuję côtes de veau Foyot i podam, wedle zaleceń, z kalafiorami obsmażonymi na patelni. Do niedzieli jednak daleko a ja jestem głodny, myślę więc o jedzeniu w bliższej czasowej perspektywie. Myśli wędrują sobie, ale skoro punktem wyjścia dla nich była książka, to ciążą w tym, literacko – kuchennym kierunku.
I tak planów weekendowych ciąg dalszy. Tym razem inna inspiracja: Haruki Murakami karmi swojego bohatera zupą miso. Jako, że japońska kultura nie jest mi ani szczególnie znana ani bliska, sprawdzam o czym mowa. Co się okazuje? Trudno o precyzyjną definicję zupy miso – ma ona wiele postaci i generalnie jej gotowanie jest pretekstem do eksperymentów i improwizacji. Zasadą koronną jest jednak to, że w zupie miso musi znaleźć się pasta miso, która powstaje ze specjalnie preparowanej soi i ryżu, fermentujących za sprawą obecności bakterii podobnych do tych, które uszlachetniają nasze jogurty.
Pasta miso czeka już w lodówce a ja komponuję w wyobraźni zupę. Trudno mi sobie wyobrazić smak – efekt będzie poniekąd niespodzianką również dla mnie. Ale widzę miseczkę pełną parującego płynu, w którym pływają różne pyszności. Nie mogę się doczekać.
Coraz częściej robię się ostatnio głodny pod wpływem książek, które akurat czytam. Nie wiem, czy to kwestia doboru lektur, czy może zwracam teraz uwagę na rzeczy inne niż kiedyś. Nie mogę jednak opanować cieknięcia ślinki, kiedy czytam opisy śniadań zjadanych przez Eberhard Mocka – nachodzi mnie ochota na mięso i chrzan. Pewnie stopka zmrożonej żytniówki byłaby idealnym dodatkiem, albo spotniały kufel spienionego piwa (ciekawe, swoją drogą, jak smakowało piwo sto lat temu, zanim stare receptury zostały sprofanowane przez międzynarodowe koncerny; takie piwo od Kipkego czy korzenne świdnickie w kamionkowym kuflu – to musiało być coś!). Gdy Jean – Claude Izzo opisuje kulinarne szaleństwa Fabia Montale, naznaczone śródziemnomorskim rysem, widzę ryby, owoce morza, butelkę wina. Nie jestem wielkim miłośnikiem ryb, ale apetyczne opisy działają – mimo wszystko – na wyobraźnię i ślinianki.
Literatura potrafi być bardzo apetyczna – taka mnie nachodzi refleksja, nagłe olśnienie. A przecież kulinarne tropy w literaturze, są stare jak i ona sama. Już sam Cervantes rozpoczyna Don Kichote’a od opisu diety swojego bohatera, którą stanowił garnek bigosu, w którym więcej było chabliny niż barana, sałatka mięsna prawie co wieczora, w sobotę „żałosne szczątki”, soczewica w piątek a w niedzielę gołąbek jakiś na dodatek. A i opis tradycyjnej chłopskiej tortilli, z cebulą, boczkiem i ziemniakami – ulubionego dania Sanczo Pansy – można u Cervantesa znaleźć.
Jeśli o mnie chodzi, rewelacyjne to połączenie: dobra książka i dobra kuchnia. Prawdziwe rozkosze…

czwartek, 17 listopada 2011

Jak ustawić książki na półce

W oczekiwaniu na listonosza, który powinien mi lada dzień przynieść zamówione książki, zerknąłem na regał. Nie zmieszczą się! – pomyślałem. Nie będzie na nie miejsca, trzeba coś z tym zrobić. Całe szczęście, mam pole do manewru. Bo książki trudno byłoby zmieścić nie tyle na półce, nie tyle na regale, co w odpowiednim porządku.
Bo przecież to nie jest wszystko jedno gdzie i jak książka stoi.
Książka stać powinna, przede wszystkim, zgodnie z podstawową regułą, czyli na swoim miejscu. To  miejsce, choć mogłoby się inaczej wydawać, nie jest nigdy przypadkowe, wręcz przeciwnie, jest determinowane przez kilka co najmniej zmiennych.
Przede wszystkim książki są pogrupowane. Grupuje się je ze względu na nazwisko autora, gatunek literacki, jaki książka reprezentuje, tematykę. Podzielenie książek na grupy czasami jest łatwe, czasami trudniejsze. Trudności pojawiają się wtedy, gdy grupy zazębiają się.
Żeby nie snuć tu tylko teoretycznych czysto rozważań, posłużmy się przykładami. Książki autorstwa sir Arthura Conan Doyla na przykład, należą do dwóch grup, które nie zazębiają się, ale pokrywają, a właściwie zależność między nimi jest taka, jak między zbiorem i jego podzbiorem. Mianowicie: książki sir Arthura Conan Doyla należą oczywiście do grupy kryminałów. Stoją więc w sąsiedztwie dzieł Dashiella Hammetta, Raymonda Handlera, Jeana Clude’a Izzo i innych twórców gatunku. Należą też, co naturalne, do grupy książek autorstwa sir Arthura Conan Doyla, która stanowi podzbiór grupy kryminałów. Z opowieściami o Sherlocku Holmesie nie ma więc problemów. Pozostaje je po prostu umiejscowić na odpowiedniej półce i na danym jej fragmencie.
Ale taki na przykład Umberto Eco. Jego książki należą oczywiście do grupy książek jego autorstwa (to stwierdzenie banalne), ale jeśli chodzi o przynależność do innych grup, mamy już pewne komplikacje. Przede wszystkim trudno je sklasyfikować gatunkowo. Bo co innego Imię róży, co innego zaś Wyspa Dnia Poprzedniego. Te jednak da się jeszcze opanować czyniąc mały wybieg i stawiając na pierwszym miejscu, jako czynnik klasyfikujący, po prostu nazwisko autora. I tak stoją obok siebie Imię róży, Wyspa, Tajemniczy płomień królowej Loany, Baudolino. Za chwilę stanie obok nich Cmentarz w Pradze – kiedy już doczekam się na wspomnianego wcześniej listonosza. I wszystko byłoby jasne i proste, gdyby nie pytanie: co zrobić z Zapiskami na pudełku od zapałek? I co więcej: co zrobić z Podziemnymi bogami? No bo przecież to już inna grupa, niż wymienione wyżej dzieła. Bo esej, to nie to samo, co powieść. I tak Podziemni bogowie stają po stronie literatury naukowej, zajmując jednak skrajne w tej grupie miejsce. Sąsiadują z Jeanem Baudrillardem, Slavojem Žižkiem, dalej – z tomami autorstwa Zygmunta Baumana.  Po drugiej stronie stoją Zapiski i powieści.
Jedne od drugich zaś oddziela stosik.
Tu na chwilę zatrzymajmy się przy stosiku właśnie. Książki na półce bowiem mogą nie tylko stać, ale i leżeć. A leżąc, mogą tworzyć stosik. Rola stosiku jest właściwie jedna: chodzi o zaoszczędzenie miejsca. Stosiki na moich półkach powstały w wyniku obserwacji serii wydawniczych. Otóż okazuje się, że serie złożone z ustawionych na półce książek, są czasem dłuższe niż wyższe. Co za tym idzie, gdy serię się odwróci (czyli poszczególne książki serii się położy, całą zaś serię – postawi na sztorc, tworząc rzeczony stosik) zyskuje się trochę miejsca, bo cała seria zaczyna zajmować powierzchnię półki równą wysokości jednej książki, zamiast długości całej serii. Poza tym serie w stosiku można łączyć, zyskując jeszcze więcej miejsca. I tak sektor zajmowany przez kryminały zamyka stosik zbudowany z serii powieści Marka Krajewskiego o Eberhardzie Mocku, niedługiej jeszcze serii tegoż autora o Edwardzie Popielskim oraz serii autorstwa Borysa Akunina o Eraście Fandorinie.
Poza grupowaniem, miejsce książek na półce wyznacza stosunek, jaki ma do nich ustawiający, czyli zwykle właściciel księgozbioru. Stosunek może wynikać z prostych sentymentów. Może wynikać też z praktyki codziennej: po jedne książki sięgamy z różnych powodów częściej, po inne rzadziej. Na jedne lubimy po prostu patrzeć – dobrze więc, gdy stoją na wysokości oczu; inne lubimy dotykać – niech więc stoją pod ręką.
Niby prosta rzecz – ustawić książki na półce. A jednak, jakie logistyczne wyzwanie! Miłe to jednak zajęcie: ustawiać, przestawiać, porządkować. Przeglądać. Otwierać. Odstawiać, grzbiety równając do szeregu.
Miłe jest też przeprowadzenie małego przegrupowania, dokonanie niewielkich przesunięć, by zrobić miejsce na nowe nabytki. Tu podniesiemy stosik, tu przerzucimy kilka pozycji na inną półkę, i już można wstawić nowości na miejsce, które na nie od dawna czekało, choć może i nie było tego widać.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Cytaty, czyli mówiąc „tekstem”

W każdej audycji jest tak, że ktoś musi zacząć pierwszy[1] – tymi słowy dzisiejszą poranną audycję rozpoczął redaktor prowadzący. Później poszło już raz – dwa[2], cytat gonił cytat, parafraza parafrazę.
Nie wiem, jak mają inni, ale mi często cisnął się na usta, tudzież wychodzą spod palców, wystukane na klawiaturze, słowa nie moje. Pewnie mógłbym coś sam powiedzieć, od siebie napisać, ale skoro ktoś już się tak trafnie wyraził, że trudno trafniej, to czasem aż żal nie sięgnąć po takie zgrabne zdanko.
Minął właśnie długi weekend. Poniedziałkowy ranek po takim weekendzie jest jeszcze mniej przyjemny niż zwykle. Może nie jest tak, że boję się rano wstać, otworzyć oczy z obawy przed świtem[3], ale żebym się z konieczności wstawania cieszył, to nie powiem. Wstaję jednak. W kuchni brudne naczynia, których nie chciało się umyć wieczorem. Żona sugeruje, że powinienem się za nie zabrać. Może ty umyj, ja przedwczoraj ściszałem telewizor[4], chciało by się powiedzieć. Oczywiście nie mówię nic i myję. Spieszę się, chciałbym jeszcze do łazienki wejść – niestety, zajęta. A ja jak zwykle –  całe życie wiecznie drugi [5]. Czekam cierpliwie na swoją kolej. Całe szczęście, że nie muszę się golić, bo w życiu bym nie zdążył. A nie golę się, bo jak to mawiają w Australii: if your dad doesn’t have a beard, you’ve got two moms, two beardless moms[6]. A moim Chłopakom jedna mama wystarczy, muszą mieć też ojca…
Przeglądam papiery i notatki na dzisiejsze zajęcia. Zajęcia dodatkowe, pozalekcyjne. To znaczy, że muszę w szkole zostać dziś dłużej. Ale przynajmniej spotkam się z tymi moimi pieczareczkami, co się uhodowały na tym szkolnym oborniku[7]. To zawsze budujące.
Przeglądanie papierów zakłóca krzyk dobiegający z pokoju Chłopaków. Znowu jakieś spięcie. Ciekawe, który tym razem zachował się bardzo nieprzyzwoicie[8].
Przy wejściu do pracy jakieś zamieszanie. No, może nie zamieszanie, ale kolejeczka. Ktoś się wpisuje do zeszytu na portierni. Ja na szczęście na statek służbowo[9], więc nie muszę czekać. Na dzień dobry koleżanka mi mówi, że coś tam jej źle wpisałem do dziennika, że muszę poprawić, parafkę postawić – a tam w rubryce nie ma miejsca już na nic. Com napisał, napisałem[10], mruczę do siebie pod nosem a głośno, że później poprawię.
Ledwo wszedłem do gabinetu – telefon, że mam zejść do dyrekcji, natychmiast. Czyżby ktoś złożył donos na Marcina G.? – myślę – bo mimo, że nic złego nie zrobił, został pewnego dnia wezwany na dywanik[11]? Okazało się na szczęście, że nic ważnego. Wracając, chciałem zajrzeć do pokoju nauczycielskiego. Nie zabrałem jednak ze sobą klucza, wiec pukam. Otwiera kolega: wchodź, co tak będziesz sam na korytarzu stał[12]. Czyli nie tylko ja tak mam z tymi cytatami.
Po jakimś czasie – mam w końcu czas na kawę. Zalewam sporą porcję kawki i wsypuję cztery łyżeczki cukru. Bo choć wiem, że nie po to stworzono kawę czarną i gorzką, by ją słodzić i zabielać[13], to mi kawa bez cukru jakoś nie smakuje. Mieszam powoli, bo w kubeczku mam menisk wypukły. Wiadomo – jak nic nie skapnie, znaczy za mało nalane[14]. Mieszam powoli, bo nie chcę, żeby skapnęło za dużo. Może nawet nic bym nie uronił, gdyby nie wpadł nagle, bez pukania kolega. Widząc, że chyba mnie z lekka przestraszył tym wtargnięcie i że patrzę, rozglądam się gorączkowo, czym tu wytrzeć rozlaną kawę, pyta, czy ok. Jest ku***sko daleko od ok[15] - myślę sobie, ale głośno nic nie mówię, bo to by przecież było przesadą. Rozmawiamy chwilę o zwykłych, szkolnych sprawach, wychowawczych problemach i tak dalej. Taka właśnie jest młodzież[16] – rodzi się konkluzja.
I tak przez dzień boży cały[17] różne słowa, których sam nie wymyśliłem, nie ułożyłem w zdania, pojawiają się nagle i pomagają opisać to, co dookoła się dzieje.
Jaki z tego morał?
Nie wiem, ale jeśli znajdę jakiś zgrabny, na tę okoliczność, piękną i niepowtarzalną[18], dam znać.
Teraz pozostaje powiedzieć już tylko jedno: I’ll be back! [19]




[1] Rejs
[2] Piosenka Maćka Maleńczuka
[3] Dzień świra
[4] Chłopaki nie płaczą
[5] Nic śmiesznego
[6] Piosenka zespołu The Beards. Z Australii: http://www.youtube.com/watch?v=RmFnarFSj_U
[7] Włatcy móch
[8] Rejs
[9] Rejs
[10] Poncjusz Piłat (Ewangelia wg św Jana 19,21)
[11] Franz Kafka, Proces
[12] Psy
[13] Czas surferów
[14] Dzień świra
[15] Pulp Fiction
[16] Zwyczaje – skecz kabaretu Mumio
[17] Stefek Burczymucha
[18] Rejs
[19] Terminator

czwartek, 10 listopada 2011

Co Milan Kundera ma do powiedzenia na temat Hanki Mostowiak, czyli jak mi się udzieliła ogólnonarodowa żałoba


Nie znałem, nie lubiłem, w ogóle nic mnie z tą panią nie łączyło. Nie wiedziałem, czy ma dzieci ani co słychać u jej męża; nie miałem pojęcia nawet, czy takowy istnieje. Nie interesowało mnie, gdzie mieszka, gdzie pracuje, czy dotknął ją kryzys gospodarczy. Nie powinno mnie zainteresować, że nie żyje. Nie ona jedna przecież odeszła tego dnia. Można oczywiście pochylić głowę na chwilę, zadumać się nad człowieczym losem, nad wiecznością, ulotnością życia, nad tym, że jesteśmy jak ta trzcina, o której pisał Pascal. Można, ale żeby jakoś specjalnie się nad tym skupiać?
Siedzi jednak w głowie ta śmierć. Ten wypadek straszliwy, ten szyderczy uśmiech losu, to nieszczęście.
Człowiek jest tylko trzciną – zatrzymajmy się jednak przy Myślach Pascala. Nie trzeba, by cały wszechświat uzbroił się, aby go zmiażdżyć: mgła, kropla wody wystarczą, aby go zabić… Mgła, kropla wody – zgoda. Ale żeby  karton!
Nie wytrzymałem, uległem płytkiej pokusie i wpisałem w wyszukiwarkę Youtuba: Hanka Mostowiak. Znalazłem filmik zatytułowany Ostatnia podróż Hanki Mostowiak. Widziałem jak pani Hanna jedzie samochodem, jak rozmawia z… tą drugą panią. Widziałem ten dramatyczny moment, kiedy dziewczynka z rowerkiem, idąca sobie spokojnie poboczem, teleportowała się nagle na środek jezdni. Widziałem wyraz przerażenia na twarzy pani Hanny. Widziałem też slalom, jaki wykonał w zwolnionym tempie seledynowy samochód. W końcu widziałem i kartony.
Twórcy polskiej kinematografii zaskoczyli mnie już kilka razy (przypadek Hanki zaliczam do ‘kinematografii’ być może niesłusznie, ale na świecie panuje przecież taki trend, że to, co ważne jest w serialach, bo kino jakoś nie nadąża za czasami, czuję się wiec usprawiedliwiony). Pamiętam pewien seans w kinie, podczas którego mój kolega – tak twierdzi do dziś – przeżył śmierć kliniczną, a ja też byłem bliski tego stanu. Oglądaliśmy widowisko pod złowieszczym tytułem Klątwa Doliny Węży. Kto nie widział, powinien nadrobić tą zaległość. Kolega – wróćmy do niego – twierdzi, że umarł ze śmiechu, a skoro później mi o tym opowiedział, musiała to być śmierć kliniczna. Dowodzi to mocy filmu. Polecam, naprawdę. Pewnie można znaleźć co ciekawsze fragmenty na Youtubie, ale fragmenty nie oddadzą klimatu całego dzieła (choć może – w tym przypadku chyba nawet fragment może razić brakiem spójności). Później był Wiedźmin. Pracujący przy Klątwie spece od efektów specjalnych znaleźli widocznie nową pracę. Tak spektakularnej walki z gumowym potworem nie oglądaliśmy od czasów Eda Wooda i jego Narzeczonej potwora z wielką kreacją Beli Lugosi.
A teraz to: Hanka Mostowiak wjeżdża w kupę kartonów i umiera. To znaczy ginie. I to w tym samym mniej więcej czasie, kiedy ponad dwieście osób przeżywa lądowanie Boeningiem bez podwozia. Coś tu się nie trzyma kupy.
Zastanawiam się: czy to żart? Tysiące, setki tysięcy czy ilu tam telewidzów czekało na tą chwilę. Zapewne wszyscy oczekujący spodziewali się dramatyzmu, emocji. Otrzymali pseudo-widowiskowość, pseudo-aktorstwo, pseudo-logikę. Biorąc pod uwagę, że scena śmierci Hanki była częścią serialu stworzonego przez publiczną telewizję, którą i ja utrzymuję ze swoich podatków – czuję się osobiście urażony.
Wolałem już Klątwę Doliny Węży. Tam też były kartony, ale przynajmniej miały wycięte zęby, żarówki w dziurach robiących za oczy i te żarówki nawet mrugały. A z paszczy, zza kartonowych zębów leciał prawdziwy dym. To było coś.
Po co o tym wszystkim piszę? Co mi w sumie przeszkadza, jak zginęła Hanka Mostowiak? Trochę przeszkadza. A trochę – wywołuje refleksję. O czym myślę? O kiczu. I kiedy patrzę, jak Hanka wjeżdża w stertę kartonów a potem widzę seledynowy samochód na tle nieba, samochód nawet nie draśnięty, to myślę: kicz w formie czystej. I taki kicz porywa miliony.
Co to jest kicz? Pewnie znawcy sztuki, tej współczesnej zwłaszcza, mają swoje teorie i definicje. Że to kategoria estetyczna i tak dalej. Do mnie najlepiej trafia określenie Milana Kundery, zapisane na kartach Nieznośnej lekkości bytu. Kicz jest absolutną negacją gówna w dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu – pisze Kundera. Kicz to sytuacja, w której gówno jest zanegowane i wszyscy się zachowują, jakby nie istniało. Czyli kicz, to pozbycie się wszystkiego tego, co dla człowieka niewygodne, co go brzydzi i zniesmacza. To taki wypadek samochodowy, w którym samochód rozbija się o kartony. Nie o drzewo. Nie zderza się z Tirem. Po prostu ląduje na stercie czystej tektury. Nie ma pogiętej blachy, odłamków szkła, przede wszystkim nie ma zakrwawionych, poranionych ofiar. Wszystko jest sterylne. I tylko wiemy, bo nam to zapowiedziano tydzień czy miesiąc temu, że ten wypadek – to śmierć Hanki. Czyli nie ma tu nawet smutnego zaskoczenia i szoku dla widzów. Absolutny barak gówna. Jakoś mi ta estetyka nie pasuje.
W takich sytuacjach doceniam fakt nie posiadania telewizora. Przynajmniej rzadziej robi się ze mnie idiotę.

wtorek, 8 listopada 2011

Z cyklu ‘Zakupy z filozofami’ – Sokrates, akuszer mądrości kontra fałszywa technologia

Któremu z panów, wybierających się od czasu do czasu na zakupy ze swoimi paniami nie zdarzyło się odpowiedzieć pochopnie na zadane pytanie, zbyt pośpiesznie, bez zastanowienia wyrazić swój szczery pogląd na sprawę – i później żałować?
Trafiłem ostatnio na ciekawą reklamę (piszę ‘ciekawa reklama’, zamiast ‘reklama ciekawego urządzenia’, bo okazało się niestety, że rzeczona była żartem i zachwalała produkt nieistniejący). Krótki filmie prezentował działanie „Manslatora”, czyli elektronicznego tłumacza języka kobiet. O co chodzi? Otóż niewielkie urządzenie zaopatrzone w ekranik pozwoli przetłumaczyć język kobiet, na proste zdania, którymi posługują się faceci. Działający w oparciu o procesor FemLogic i wykorzystujący technologię EmoD tłumacz potrafi też odczytywać emocje kobiety, z którą rozmawiamy. Dodatkowym smaczkiem jest to, że przetłumaczoną wypowiedź może nam odczytać lektor, mówiący głosem na przykład Mistrza Yody lub Mr. T.
Film reklamowy demonstruje nam działanie urządzenia. Oto krótka scenka: kobieta siedzi na kanapie, mężczyzna wychodzi, z torbą wypełnioną kijami do golfa na ramieniu. - Idziesz grać w golfa? - Tak. - To już drugi raz w tym tygodniu. - Powiedziałaś, że nie ma sprawy… - Taa, nie ma sprawy, jest po prostu świetnie! – tu następuje ewidentny foch. Słyszymy następujący komentarz: Jesteś zaskoczony? Nie wiesz, o co jej chodzi? I oglądamy scenkę alternatywną (nasz bohater rozmawia przez telefon, zwraca się w pewnej chwili do kobiety): - Kochanie, Bob pyta, czy nie wyskoczę z nim na golfa… - Ok., jeśli chcesz… Mężczyzna uśmiecha się, już chce przekazać dobrą nowinę koledze, zerka jednak na translator, a ten krzyczy:  - Nie idź! Zostań w domu! Mężczyzna mówi do kobiety, że chyba jednak woli zostać i obejrzeć z nią film. The (happy) End.
Wracając do wątku zakupów: czy na zakupach, na które wybraliśmy się z kobietą, Manslator niejednokrotnie by się nam nie przydał? Ile razy na proste pytanie: Jak ci się podoba ten sweterek? odpowiadamy nie tak, jak należy. Odpowiadamy, najczęściej zgodnie z prawdą, że się nam podoba lub nie. Popełniamy w tym miejscu kardynalny błąd, bo przecież nie o to w pytaniu chodziło. W sytuacji, kiedy Manslator nie istnieje, z pomocą przychodzi nam na szczęście filozofia, a konkretnie Sokrates.
Ten ateński myśliciel, duchowy ojciec Platona, wróg wszelkiej obłudy i poszukiwacz mądrości miał pewną teorię: prawdziwa wiedza o świecie, czyli mądrość, drzemie w każdym z nas, trzeba ją tylko umiejętnie wydobyć. Tym „wydobywaniem” Sokrates się trudnił, porównując swoją misję do pracy położnej. Tak mówi o sobie młodemu Teajtetowi w Platońskim dialogu: …nie słyszałeś, że ja jestem syn akuszerki, dzielnej i wspaniałej baby Fajnarety? Już to przecież słyszałem – odpowiada na to Teajtet. A czy i to, że się trudnię tą samą sztuką, słyszałeś? Sokrates rozmawiając z Ateńczykami, stosował specyficzną metodę, zwaną maieutike techne, czyli sztuką położniczą właśnie: zadawał im pytania dotyczące kwestii, którą chciał wyjaśnić, obalał fałszywe odpowiedzi i drążył tak długo i tak długo naprowadzał rozmówcę kolejnymi pytaniami, aż ten sam doszedł do poprawnego wniosku. Odkrywała się w ten sposób wiedza ukryta dotąd w jego duszy: podczas rozmowy rodziła się prawda, tak jak podczas połogu, z pomocą akuszerki, rodzi się dziecko.
Co to wszystko ma wspólnego z zakupami, można zapytać. Ano, całkiem sporo. Wróćmy do naszej hipotetycznej sytuacji i pytania o sweterek: Jak ci się podoba ten sweterek? – pyta nasza towarzyszka. Już chcemy odpowiedzieć, że podoba się lub nie, ale nagle szepcze nam do ucha Sokratejski daimonion*: Chwileczkę! Przecież ona nie o to pyta! Nie o to? – zaczynamy się zastanawiać. No, może faktycznie nie o to. To o co w takim razie i po co w ogóle? Jak to o co? Czy to ma znaczenie, czy ci się sweterek podoba, skoro ty ani na modzie się nie znasz, ani nie odróżniasz śliwki od zwykłego fioletu a fiolet mylisz najczęściej z ciemnym różem czy innym jakimś kolorem? No, chyba niewielkie… Czyli o co ona ciebie pyta, bo przecie nie o to, czy sweterek podoba się jej?  I ja myślę, że nie o to… Więc czy może pyta cię o to, czy sweterek po prostu jest fajny? Tak, to być może… Ale czy ona musiałaby cię o to pytać? Czy by może w ogóle nie zwróciła uwagi na niego, gdyby nie był fajny? No, raczej by nie zwróciła… kurde, to ja już nie wiem! Więc może ona pyta, czy to jej jest fajnie w tym sweterku, myślisz, że tak być może? O, to ma sens… Ale po co ona by miała o to pytać, skoro już doszliśmy do tego, że ty i tak się nie znasz? Racja, znowu mnie zwodzisz i na manowce prowadzisz… To może inaczej, bo widzę, że przyciężki jesteś na umyśle… Czy ona cię pyta o sweterek, bo nie zna odpowiedzi, czy może z innego powodu? Bo ja wiem, już ustaliliśmy, że sama wie, że sweterek jest fajny… W końcu zaczynasz łapać. Czyli zna odpowiedzi na pytania, a jednak pyta? Nijak inaczej wyjść nie chce, cholera… Ale jakąś odpowiedź jednak usłyszeć by chciała? Skoro pyta… A może taką, jakiej sama zwykle udziela? To znaczy… długą? Proszę, jak to prawda objawia się w duszy twojej. Jasne, że długą. Czy ona kiedyś odpowiada proste: tak lub nie? A gdzieżby… Więc odpowiedz jej długo mówiąc i mówiąc to wszystko, co już sama, jak to ustaliliśmy, wie. I dodaj coś od siebie na koniec – na dobre ci to wyjdzie, powiedzmy.
Po takiej cichej rozmowie z duchem Sokratesa wiemy już, co należy odpowiedzieć. O, fajny, faktycznie. Ładny kolor. I te guziczki takie… ciekawe. I wiesz co? Świetnie leży. Może chcesz kupić? I już jesteśmy w domu, jesteśmy wygrani, powiedzieliśmy, co należało. I co się okazało? Że żaden translator mówiący głosem mistrza Yody potrzebny nie był, tylko chwila refleksji i znajomość metody mistrza Sokratesa**.




* Sokrates twierdził, że w postępowaniu, które uważał za właściwe, pomaga mu tajemniczy głos, duch, bóstwo – daimonion. Głos jakiś się odzywa, a ilekroć się zjawia, zawsze mi coś odradza… mówi Sokrates w Obronie… Innymi słowy: tajemniczy sufler bronił filozofa przed popełnianiem głupstw.
** Plotka głosi, że ani interwencje daimoniona, ani wrodzona przenikliwość nie uchroniły Sokratesa przed domowymi problemami. W starciu z żoną, niejaką Ksantypą, filozof zwykle przegrywał. Pozostaje nam wierzyć, że nie dowodzi to zawodności jego metod, a było spowodowane usposobieniem Sokratesowej małżonki, która, jak twierdził Antystenes, była kobietą „najbardziej nieznośną ze wszystkich, jakie tylko były, są i będą”.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Z cyklu ‘Zakupy z filozofami’ – Arthur Schopenhauer, czyli świat jako Wola i… kupowanie

Życie nasze, to według Schopenhauera, nic wesołego. Przede wszystkim, niewielki mamy wpływ na to, co się z nami dzieje – przynajmniej w najistotniejszych kwestiach. Bo nie my kierujemy swoim życiem, robi to za nas bezmyślna Wola, która pcha nas naprzód. Każe podejmować co chwila kolejne wysiłki, nie pozwala jednak nigdy na osiągnięcie satysfakcji: ledwie osiągamy podsunięty przez Wolę cel, ta już wyznacza nam kolejny. Znowu zaczynamy gonić za czymś, nie mamy czasu na to, by cieszyć się z chwilowego sukcesu.
Teoria Schopenhauera opisuje być może całość naszej egzystencji. Trzeba by się w nią zagłębić, żeby sprawdzić, na ile przystaje do naszego życia jako całości. Może przystaje, może nie. Bez wątpienia jednak jak najtrafniej opisuje nas, jako konsumentów, klientów, łowców wszelkich oferowanych przez rynek towarów.
Patrząc na to, jak staramy się nadążyć za „ofertą”, ogarnąć nowości, być na czasie, Wola mogłaby mieć wielki ubaw, gdyby nie była taka bezmyślna (więc i pozbawiona poczucia humoru). A tak, być może nie ma ubawu, za to po tym, jak dobrała sobie partnera do działania w postaci Niewidzialnej Ręki Rynku, ma nieograniczone pole do działania.
Podjęliśmy jakiś czas temu decyzję: kupimy sobie aparat fotograficzny. Nie, żebyśmy wcześniej nie mieli. Nie, żeby ten wcześniejszy nie działał, zepsuł się, zdjęć nie robił. Wszystko z nim było w porządku. Chcieliśmy jednak mieć aparat lepszy, bo przecież zbyt długo utrzymujący się stan usatysfakcjonowania posiadanym aparatem byłby sprzeczny z zasadami działania Woli. Pojawił się problem wyboru konkretnego modelu. Najpierw, po licznych konsultacjach ze znającymi się na rzeczy wybraliśmy producenta. Powiedzmy (żeby nie uciekać się do reklamy), że nasz wybór padł na firmę C. Należało wybrać model. Tu pojawiły się trudności. Braliśmy pod uwagę aparat, powiedzmy, Cn lub Cn+1. Oba spełniały nasze wymagania, jednak w ogólnych opisach model Cn+1 górował nad konkurentem, jeśli chodzi o wybrane parametry. Nie do końca wiedziałem, na czym polegają różnice (i czego w ogóle te parametry dotyczą), ale Wola podszepnęła: lepiej wybrać to, co lepsze! Szala powoli przechyliła się na stronę Cn+1, choć był on trochę droższy, co stanowiło mimo wszystko istotną zmienną. Całą sprawę skomplikował sprzedawca. Proszę państwa – powiedział – to są dobre aparaty, jednak wychodzą już ze sprzedaży, firma C już ich nie produkuje. Tu za to mamy następcę Cn, model Cnn. A tu – Cnn+10. Półka wyżej… I tak dalej. Wola podpowiadała oczywiście: nie ma co inwestować w przestarzały sprzęt. Zdrowy rozsądek mówił, że przecież zarówno Cnn jak i Cnn+10 też za chwilę będą przestarzałe, zyskają następców. Do tego różnice między Cn a Cnn były praktycznie żadne. Mimo wszystko uległem. Stałem się posiadaczem nowiutkiego aparatu Cnn (wygrałem z Wolą i odpuściłem Cnn+10).
Gdy wybieramy dziś nowy telefon, wiemy, że za rok czy dwa, kiedy skończy się nam umowa i dostaniemy nowy aparat, ten nowy dziś będzie już obiektem muzealnym. Gdy kupujemy komputer, nowiutki i całkiem na czasie, musimy zdawać sobie sprawę z tego, że za kilka miesięcy pojawi się na rynku gra, w którą nie zagramy na naszym sprzęcie, bo będzie ona miała co do sprzętu zbyt wysokie wymagania. I tak dalej. Ciągle więc musimy coś uaktualniać. Wola podsyła coraz to nowe obiekty pragnień, czasem perfidnie przebierając je w stroje potrzeb.
I nie jest tak tylko ze sprzętem i innymi gadżetami. Dowiedziałem się, kilka dni temu, że właśnie ukazał się trzeci tom powieści Haruki Murakamiego 1Q84. Wola od razu obudziła we mnie potrzebę posiadania. Dokonałem zakupu i czekam na dostarczenie przesyłki. Być może otrzymam ją dzisiaj. Czy będę mógł oddać się beztrosko lekturze, w spokoju, z poczuciem zaspokojenia? Mogłoby się wydawać, że tak. Tu jednak uśmiecha się złośliwie Schopenhauer: A Wola? – pyta. No właśnie. Bo zaraz po tym, jak zamówiłem Murakamiego, przeczytałem, że jest już polski przekład najnowszej powieści Umberto Eco. Na Cmentarz w Pradze czkam od wiosny, kiedy to przeczytałem artykuł o ukazaniu się książki na zachodzie. I gdy zerkam w stronę regału, kłuje mnie w oczy luka (choć fizycznie jej tam nie ma) obok Imienia róży, Baudolina, esejów i innych dzieł Eco. I wiem, że kiedy usiądę w fotelu z książką Murakamiego, to z tej nieistniejącej luki będzie się dobywać tchnienie Woli, które nie da mi spokoju.
Jakby tego było mało, wysłuchałem ostatnio wywiadu z Mario Vargasem Llosą i wiem, że jego Marzenie Celta też muszę mieć. I miejsce na regale już dla niego wybrałem. No i do tego wszystkiego pan prokurator Szacki prowadzi nowe śledztwo, z przebiegu którego Zygmunt Miłoszewski zdaje sprawę w kontynuacji swojego Uwikłania. Obok Uwikłania Wola uczyniła mi więc kolejną niewidzialną, ale odczuwalną i irytującą lukę na półce z książkami.
Z myśli Schopenhauera zaczerpnął co nieco Nietzsche, który jak wiadomo pisał też o filozofowaniu młotem. Nie mam jeszcze sprecyzowanego obrazu robienia zakupów przy pomocy młota, choć czasem miałbym ochotę go użyć, gdy płacę za kolejne skutki poddania się bezmyślnej, konsumenckiej Woli. Jak użyć? Ot, tak choćby:
Ja chcę naciskać! – mówi Tytus na widok klawiatury terminala obsługującego karty płatnicze w sklepie. Zaraz wbijesz numer, tylko pani musi nam skasować… – tłumaczy Tytusowi mama. Wbiję! – Tyci na to, kierując się językową logiką dwulatka. Ale ja chcę młotkiem!

wtorek, 1 listopada 2011

O prawdziwych brylantach i plackach ziemniaczanych, czyli refleksja praktyczno - estetyczna

Zawrotne tempo zmian odbiera wartość każdej rzeczy, która mogłaby dziś uchodzić za godną pożądania, gdyby nie pewność, że jutro trafi na śmietnik…
Zygmunt Bauman, Życie na przemiał


Postanowiłem ostatnio zrobić na obiad placki ziemniaczane. Placki ziemniaczane były jedną z niewielu potraw w wykonaniu mojej mamy, której nie lubiłem jako mniejsze i większe dziecko: gumowate, słonawe (poza tym bez określonego smaku), szare coś, z uporem podawane na słodko, z cukrem (co się jakoś gryzło ze słonością). Do tego okupione za każdym razem narzekaniem mamy: że znowu musi ścierać te ziemniaki… Musi? Wcale nie – myślałem – ja tam chętnie zjadłbym kotleta…
Postanowiłem zrobić placki ziemniaczane nie dlatego, że nagle zmienił mi się gust i smak. Po prostu udoskonaliłem maminy przepis. A nawet więcej – stworzyłem zupełnie nową jakość.
Moje placki są – przede wszystkim – nie z samych ziemniaków. Poza tartymi ziemniakami zawierają marchewkę, seler, czosnek, cebulkę. Wszystko doprowadzone do konsystencji jednolitej masy mieszam z jajkiem, mąką, przyprawiam solą, pieprzem, majerankiem, czasem innymi ziłami, odrobiną ostrej papryki. Na koniec dorzucam niekwestionowany gwóźdź programu: przesmażony z cebulką, drobno pokrojony boczek. Oczywiście im więcej, tym lepiej. Potrawa jest rewelacyjna.
O plackach wspomniałem jednak jedynie tytułem wstępu. Teraz przejdę do sedna sprawy: poza tym, że udoskonaliłem potrawę mamy jako taką, ułatwiam też sobie jej przygotowanie: nie kaleczę palców o tarkę, tylko korzystam z blendera, który dzięki temu, że posiada w zestawie specjalny pojemnik i nakładkę, pozwala mi zmieniać twarde warzywa w zgrabną papkę. A właściwie pozwalał.
I właściwie teraz docieramy do prawdziwego sedna: mój piękny, poręczny i wszystko-mogący blender zepsuł się. Co gorsza – zepsuła się właśnie nakładka, dzięki której tworzyłem warzywną pulpę. Klops. Maszynka nie mieli. A przecież jest prawie nowa!
I w tym tkwi problem. Blender kupiliśmy stosunkowo niedawno. Stosunkowo, bo z jednej strony nie dawno, z drugiej zaś na tyle dawno, że zdążył się skończyć okres, w którym był objęty gwarancją. Powiem szczerze: kiedy sobie myślę, że w mojej szafce obok tego nieszczęsnego blendera stoi młynek do kawy, który pożyczyłem od rodziców, a który jest mniej więcej moim rówieśnikiem i wciąż działa, to krew mnie zalewa.
Tu pojawia się refleksja: kupujemy rzeczy na sezon, na chwilę, kupujemy wiedząc, że nie zdążymy się z nimi zaprzyjaźnić, bo zanim się do nich przyzwyczaimy, to trafi je tak zwany szlag. Dlaczego tak się dzieje? Bo producenci nas naciągają, wytwarzając rzeczy tak skonstruowane, żeby zepsuły się szybko, co wymusi konieczność kupienia kolejnego egzemplarza? Być może. Ale może problem jest głębszy, może to my przyzwyczailiśmy się do bylejakości i jest nam z nią w sumie po drodze? Bo przecież bylejakość, bezwartościowość i immanentna, rzec można, tymczasowość rzeczy ma w sobie pewien urok, czymś kusi. Leopold Tyrmand przytacza w swoim dzienniku fragment rozmowy ze swoją młodą… przyjaciółką Bogną. Zastał ją razu pewnego, jak z zachwytem przymierzała naszyjnik ze sztucznych brylancików. „Świecidełka” – skwitował, chcą dać do zrozumienia, co myśli na temat podobnej tandety. Bogna tak dalej poprowadziła rozmowę: „Świecidełka – powtórzyła. – Wolę od brylantów. Na brylanty trzeba uważać, nie można się nimi bawić. Ja chcę się napatrzeć, nabawić…” „Niezbyt pocieszające – uśmiechnąłem się. – Nigdy nie wiadomo, co zrobisz dla jakichś bezwartościowych szkiełek.” „Tak sądzisz? – zamyśliła się Bogna. – Mnie się wydaje, że to bardzo pocieszające. Świecidełka nudzą się po krótkim czasie, odrzuca się je nie wiadomo dokąd, zapomina o nich i już po wszystkim.” „To straszne, co mówisz, Bogusiu…”
Tyrmand reprezentuje tradycyjne podejście. Jego Bogna, wyprzedzając swoje czasy, malując obraz myślenia konsumenta, także tego dzisiejszego. Podczas, gdy Tyrmand docenia ponadczasowość, Bogna patrzy na rzeczy, jako na zaspokojenie zachcianki, z definicji chwilowej.
Niestety – podejście Bogny zwyciężyło. Otaczają nas dziś świecidełka zamiast klejnotów. Tandetne blendery, zamiast solidnych młynków do kawy.  To smutne, że na pewnie kwestie przestaliśmy zwracać uwagę. To się odbija też znacząco na estetyce naszego życia. Wystarczy porównać stuletnie kamienice z dzisiejszym architektonicznym standardem. Gdzie te ornamenty, płaskorzeźby, ozdobne gzymsy? Dziś króluje nijaka prostota, bo prostota jest łatwiejsza. Na okładce retro – kryminału, który stoi u mnie na półce czytam: Pamięci wieku XIX, kiedy to literatura była wielka, wiara w postęp – bezgraniczna, a zbrodnie popełniano i wykrywano ze smakiem tudzież elegancją. Dziś nikt nie myśli o smaku i elegancji – nie tylko popełniając i wykrywając zbrodnie oczywiście. Dziś mamy takie czasy, że tylko  alleluja i do przodu. Smak nie ważny, elegancja tym bardziej. Ważne, że do przodu.