środa, 26 marca 2014

Czytanie w doborowym towarzystwie, czyli kiedy nie jest za wcześnie na dekapitację



Wczoraj, 25 marca, obchodziliśmy Światowy Dzień Czytania Tolkiena. Odkryłem to zupełnie przypadkiem.
Gdyby się dobrze rozeznać, każdego dnia można by świętować z takiego czy innego powodu. Tylko – ile z tym zachodu! Pozapisywać w kalendarzu wszystkie te daty i okazje albo, co gorsza, próbować je spamiętać, to raczej nie na moją głowę. Za to, jeśli przypadkiem odkryję, że oto mamy jakiś ciekawy „międzynarodowy dzień”, czasami traktuję to jako pretekst.
Tak się złożyło, że wczoraj czytałem Tolkiena. Podobnie jak przedwczoraj i jak co wieczór, od kilku dni. Głośno czytałem pierwszy tom Władcy Pierścieni, leżąc sobie w łóżku z Guciem.
Gutek mnie w końcu przekonał, że warto przeczytać te następne książki o „hotbitach”. Słucha dzielnie dzieła pana J.R.R. i – o dziwo – kojarzy i łączy fakty. O dziwo, bo książka łatwa nie jest. Teraz, gdy czytam ją ze świadomością, że słucha mnie niespełna sześciolatek, widzę, jak wiele w niej dziwnych imion i nazwisk, nazw miejscowości (a ciągle jesteśmy w małym kraiku zamieszkałym przez hobbitów, góry, równiny Rohanu i mroczny Mordor ciągle daleko przed mami), skomplikowanych opowieści, jak choćby historia magicznych pierścieni, niedopowiedzianych wątków.
Czy Gucio ogarnie złożoność świata Śródziemna? Miałem wątpliwości, później jednak sięgnąłem pamięcią wstecz. Gdy ja byłem mniej więcej w wieku Gucia, może odrobinę starszy, ale niekoniecznie, rodzice przeczytali mi Winnetou i Old Surehand’a (do dziś pamiętam, że Surehand mylił mi się z przyjacielem wodza Apaczów Old Shatterhand’em, nie pamiętam za to, czy to sprawiało, ze gubiłem się w fabule) a także Upiora z Llano Estakado, który spośród książek Maya podobał mi się chyba najbardziej. Później poznałem przygody Tomka Wilmowskiego. Książki Szklarskiego czytał mi tata a ja słuchałem z zapartym tchem. Moim ulubieńcem był bosman Nowicki. Imponował mi ten wielki, silny facet, który jednym ciosem był w stanie położyć każdego prawie przeciwnika. No i Smuga – taki milczący i tajemniczy. A babcia przeczytała mi Przygody Tomka Sawyera.
Książek o Indianach i kowbojach i tych o podróżnikach, łowcach dzikich zwierząt słuchałem z przyjemnością. Pamiętam, że rodzice wyłuskiwali z nich konkretny przekaz: ważne są pewne wartości. Można być odważnym, ba, nawet wojowniczym, ale nie wolno robić nikomu krzywdy. Ktoś szlachetny jak Winnetou – to ktoś wart podziwiania. Należy mieć szacunek do innych, trzeba pomagać, gdy ktoś pomocy potrzebuje. Te lektury to były moje lekcje etyki, które – o to jestem w stanie się założyć – ukształtowały mnie, przynajmniej jako (bardzo) młodego człowieka.
Wracam jednak do Gucia. To, czy zrozumie książkę, którą mu czytam, to jedno. Chce słuchać, zadaje sensowne pytania, pamięta, o czym czytaliśmy poprzedniego wieczoru, więc swoje chyba rozumie. Inna sprawa, że przecież Władca Pierścieni bywa momentami straszny. Ci, co w Śródziemiu dzierżyli miecze, nie władali nimi jak animowane żółwie ninja, ale wymachiwali konkretnie: krew się lała i głowy odpadały. O tym też myślałem, decydując, czy nie odłożyć czytania Chłopakom Tolkiena na trochę później. Ale – pomyślałem – ja się w wieku lat sześciu dowiedziałem, czym jest skalpowanie. I co to znaczy, że Indianie przywiązali kogoś do pala i jakie to przywiązanie miało dla przywiązanego konsekwencje. Mój ukochany  Bloody Fox, tytułowy (uwaga, spoiler!) upiór z pustyni Llano Estakado, strzelał przeciwnikom ze swego colta w sam środek czoła, co było jego znakiem rozpoznawczym. A Jan Smuga potrafił zawiesić faceta na konarze drzewa, rosnącego na brzegu Amazonki i opuszczać go powoli – prosto ku stadu kłębiących się pod powierzchnią wody piranii. Słuchałem o tym wszystkim i jakoś mnie to nie wykoślawiło. Myślę, że Gucia też nie wykoślawi, kiedy usłyszy opis dekapitacji orka.
Póki co Gucia najbardziej interesuje, kiedy Frodo wyruszy w podróż i czy będzie wędrował razem z krasnoludami. I czy pokonają tego najbardziej złego czarodzieja. Ja się też w sumie nie mogę doczekać dalszego ciągu. Świat Tolkiena jest teraz barwniejszy, ciekawszy i bardziej magiczny, niż gdy o nim czytałem za pierwszym razem – sam i po cichu.

wtorek, 18 marca 2014

Dlaczego nie czytam poradników, czyli dylematów taty ciąg dalszy





Zdarzyło mi się nieraz ze zgrozą czytać artykuły o wychowaniu dzieci. Pełne dobrych rad i pięknych przykładów na to, jak stosowanie się do tych rad owocuje. Dzieci rosną zdrowe, mądre i szczęśliwe a rodzice mogą być dumni z dobrze wykonanego zadania. Czytałem taki artykuł, patrzyłem na zdjęcie pięknych, kwitnących mam i uśmiechniętych, przystojnych i równie kwitnących tatusiów, przytulających swoje roześmiane dzieci w kreacjach jak z żurnala i myślałem: czy ze mną jest coś nie tak? Bo nasze dzieci są często naburmuszone, marudne i zwykle brudne, z plamami po jedzeniu na koszulkach i plamami od pisaków na rękach a ja jestem zmęczony i nerwowy.
Całe szczęście, że nie zaopatrzyliśmy się w książki i poradniki dla rodziców, których tyle nam oferuje wydawniczy rynek. Gdybym oddawał się dodatkowo lekturze podobnych wydawnictw, jak nic popadłbym w depresję. Mamy jedną książkę, napisaną dawno temu przez niejakiego Benjamina Spocka. Żona do niej czasem zagląda, ja prawie wcale. Bo i po co? Spock pisze co prawda mądre rzeczy, ale co z tego? Nasi Chłopacy, najpierw jeden, później drugi, zaczęli w pewnym momencie dawać się nam we znaki w zupełnie inny niż dotychczas sposób. Stali się przekorni, mieli swoje humory i zmienne nastroje, zrobili się uparci. Bunt dwulatka – ogłosiła Żona kilka chwil po otwarciu woluminu. No tak, pomyślałem. Też mi mądra książka. Kiedy moje dziecko ma dwa lata i zaczyna się buntować, nie potrzebuję zagłębiać się w lekturę mądrych ksiąg, żeby skonstatować, z czym mam do czynienia. Wystarczy prosta dedukcja. Oczywiście doktor Spock daje rady, jak sobie radzić z kryzysem, ale nijak się one miały do rzeczywistości, zagarniętej i przeorganizowanej przez naszych zbuntowanych dwulatków.
Utwierdziłem się w przekonaniu, że czytanie książek o wychowaniu dzieci nie ma większego sensu.
Kiedy dziecko zaczyna płakać, bez wyraźnego powodu, gdy się je odkłada do łóżeczka, należy je przetrzymać. Tak na przykład radził Spock. Jeśli raz pozwolimy się sterroryzować ryczącemu maluchowi, problemy z jego opanowaniem będą z czasem coraz większe. Postanowiliśmy przetrzymać raz małego Gucia. Po pięciu minutach nieustannego krzyku, przetrzymywaliśmy dalej, bo książka nie określała, jak długo krzyki i płacze mogą trwać. Po dziesięciu minutach zaczęliśmy się niepokoić, po piętnastu – pojawiła się u nas  nerwowość, po kilku kolejnych sami mieliśmy ochotę zacząć krzyczeć. Spazmy Gucia trwały w najlepsze, niewiarygodne, ile małe dziecko ma w sobie energii i do jakiego stopnia opanowuje technikę krzyku, bo gardło mu przez ten czas nie wysiadło. W końcu okazało się, że to Gucio przetrzymał a właściwie przekrzyczał nas. Tyle, jeśli chodzi o książkowe dobre rady.
Jeśli według autorów poradników i artykułów to wszystko jest takie proste, a mnie z jakiegoś powodu nie wychodzi, to czy coś nie tak jest z poradnikami, czy ze mną?
Są też inne kwestie. Kiedy znajomym urodził się synek, zaczęli inwestować. Jednym z zakupów była tak zwana „mata edukacyjna”. Niewtajemniczonym wyjaśnię: mata  edukacyjna, to kawał materiału, taki dywanik, and którym rozkłada się dwa pałąki, służące do zawieszania zabawek - małych maskotek, grzechotek i tak dalej. Dostaliśmy coś takiego, kiedy Gucio był mały. Nie przepadał specjalnie za matą edukacyjną (nie wiem, czy to świadczy o wrodzonej niechęci do edukacji, chyba nie). Kiedy znajomi planowali zakup maty, przypomniało mi się, że mamy swoją, prawie nową. Zaproponowałem, że chętnie oddamy w dobre ręce. W odpowiedzi dostałem link do aukcji z matą, którą oni planują kupić. Na oko podobna – dywanik i dwa pałąki. Tylko cena mnie zaskoczyła, bo była pięciokrotnie wyższa niż ta, za jaką można kupić matę taką jak nasza. Zagłębiłem się więc w opis. Okazało się, że nie patrzę na zwykłą matę, tylko na wyjątkową. Matę stymulującą osiemnaście funkcji rozwojowych dziecka. Trochę zawstydzony wcześniejszą propozycją, już do niej nie wróciłem. Nasza mata niczego w jakiś szczególny sposób nie stymulowała. Kiedy zakup został dokonany, obejrzałem tego Mercedesa wśród mat dla niemowlaków. Od tej, na której edukowali się nasi Chłopcy różniła się tym, że naciśnięta w jednym miejscu, piszczała w irytujący sposób. Nie wiedziałem, co myśleć. Wnioski nasuwały się dwa: że, po pierwsze, rodzicom w szale kupowania można wcisnąć wszystko i że są tacy, którzy skutecznie to wykorzystują zbijając kokosy. Albo – wniosek alternatywny – że w haniebny sposób zaniedbaliśmy rozwój naszych dzieci, absolutnie lekceważąc potrzebę stymulowania ich do rozwoju. Jeśli wyrosną na nieuków o nieskoordynowanych ruchach i rozbieganym spojrzeniu, trzeba będzie uderzyć się w piersi i posypać głowę popiołem.
Piszę o tym wszystkim, bo przeczytałem właśnie wywiad z Leszkiem Talko, który sam napisał dwie lub trzy książki o wychowaniu dzieci, więc uchodzi za takiego, co się zna. Nie czytałem tych książek, jednak po lekturze wywiadu dochodzę do wniosku, że być może twórczość pana Talko, to jedyne pozycje o wychowaniu, które mógłbym czytać bez dyskomfortu i wyrzutów sumienia. Bo facet ma zdrowe podejście. I podobne do moich doświadczenie: jego również lektura podręczników dla rodziców wpędzała w rozterki i skłaniała ku wnioskowi, że jest kiepskim ojcem.
Po prawie sześciu latach bycia tatą wnioski mam takie, jak Leszek Talko: pewne rzeczy trzeba zostawić ich naturalnemu biegowi. Jeśli dzieci chcą się żywić jedynie chlebem z kremem czekoladowym (lub – jak w przypadku małych Talków – parówkami), to będą się nim żywić, aż im się odmieni. Brudzić też się będą, dopóki nie dojrzeją na tyle, że zauważą, że czasami a nawet zwykle lepiej jest być czystym. A kiedy dzieci nie śpią w nocy, to żadne mądre rady z książek nie pomogą. Kiedyś przyjdzie moment, że to one będą chciały się wyspać, ale nie będą mogły i wtedy sprawiedliwość zatryumfuje. Wcześniej rodzice muszą pogodzić się z sytuacją. Nikt im nie obiecywał, że będzie łatwo.

piątek, 7 marca 2014

Małe wielkie radości, czyli wpis rodem z tatowego bloga




Trafiłem jakiś czas temu na rewelacyjny przepis na curry. W moździerzu trzeba utrzeć ziarna gorczycy i kolendry, następnie podsmażyć je na rozgrzanym oleju, dodając kurkumę, curry w proszku, posiekaną ostrą papryczkę posiekany czosnek i świeży imbir. Po chwili, zanim przyprawy zaczną się przypalać, zalewamy je pomidorami z puszki i wszystko przez chwilę dusimy. Doprawiamy solą po czym dolewamy mleko kokosowe. Na koniec wrzucamy ciecierzycę. Można też dodać warzywa – świetnie pasuje pokrojona w półplasterki cukinia. Sos podaję z małymi klopsikami z mięsa mielonego (które najpierw podsmażam, później duszę w sosie), doprawione kolendrą i kminem rzymskim.
Wbrew pozorom nie będzie to wpis kulinarny. Potrawa bardzo zasmakowała naszym Chłopakom. O dziwo, bo dzięki papryczce, czosnkowi i curry jest dość pikantna (choć mleko kokosowe równoważy i łagodzi smak). Chłopcy zajadają się ostrym sosikiem, Gucio stwierdził, że to jego ulubiony obiad a Tytus – że to lepsze niż słodycze. Z jego ust trudno usłyszeć większy komplement. Chociaż…
No właśnie. Gdy ostatnio jedliśmy nasze orientalne danie, Tytus znowu stwierdził, że tata zrobił pyszny obiad. Tata - mistrz świata! – powiedział z entuzjazmem. Aż – nie będę ukrywał – urosłem z dumy.
Są takie momenty, kiedy szczególnie się czuje, że fajnie jest być tatą. Kiedy się słyszy, że jest się mistrzem świata, łatwo zapomnieć o wszystkich awanturach (tych przy jedzeniu, gdy obiad nie jest akurat lepszy, niż słodycze - też), o bojach, które trzeba prowadzić, by wyegzekwować od Chłopaków to lub owo.
Chłopacy zaznajamiają się ostatnio z poważną literaturą. Wpadłem jakiś czas temu na pomysł, żeby przeczytać im Hobbita. Tytus, niestety, nie wciągnął się zanadto, zwykle opuszczał wieczorny seans głośnego czytania, za to Gucio został wielkim fanem przygód mieszkańców Śródziemia. Myliły mu się czasem nazwy miejsc, imiona bohaterów, ale nie zrażało go to. W pewnym momencie zaczął rysować obrazki ilustrujące to, o czym czytaliśmy. Mam już całą kolekcję: trzy trolle siedzące przy ognisku, paskudnego króla goblinów, krasnoludy siedzące na drzewach otoczonych zgrają wilków i orków, pająki oplatające Thorina i jego towarzyszy w swoimi sieciami i Bilbo Bagginsa, który wydostaje się z kokonu, rozcinając go swoim elfowym mieczem - Żądłem i w końcu smoka Smauga leżącego na górze złota. Kiedy Bilbo odbył już swoja podróż tam i z powrotem, Gucio bardzo chciał przejść do lektury Władcy pierścieni, którego trzy tomy pokazałem mu stojące na półce. Władca jest chyba jednak jeszcze zbyt skomplikowany, namówiłem więc Chłopaków na lekturę Kronik Narni. Znają już częściowo przygody mieszkańców magicznej krainy z filmów. Tym razem zaangażował się też Tytus. Leży w łóżku i słucha opowieści o przygodach Eustachego Scrubba opisanych w Srebrnym Krześle. Nagle coś mu się przypomina: A ja pamiętam, jak Eustachy był w Narni i płynął na tym statku, bo tam był taki obraz, który się zaczął ruszać i wylała się z niego woda… Mija dobre pięć minut, zanim możemy wrócić do czytania, w czasie których Tytus referuje to, co zapamiętał z seansu Podróży Wędrowca do Świtu. A ja słucham i się cieszę. Bo miło tak czytać Chłopakom i patrzeć na ich zainteresowanie i radość z słuchania – znowu wyjątkowo fajnie być tatą.
Wieczorem siadam sobie w fotelu, mogę się odprężyć po całym dniu. Nagle do pokoju wpada Gucio: A Tytus ma ten młotek do rozbijania mięsa, ten z tymi kolcami i puka nim w twój telefon! No tak – myślę – to się odprężyłem. Całe szczęście, że zdecydowałem się na telefon odporny na wstrząsy, zalanie i inne kataklizmy. Posunięcie godne mistrza świata.