Kogut obdarzony długim, kolorowym ogonem z rozpędu wskakuje na płot, zaczyna piać. Pojawia się napis: TELERANEK. Jest niedziela, godzina dziewiąta.
Kiedyś wstawałem w niedzielę wcześnie. Wstawałem, żeby obejrzeć w telewizji wieczorny serial. Moi rodzice byli zdania, że seriale nadawane po wiadomościach z zasady nie są przeznaczone dla dzieci, więc ich oglądanie w normalnych porach nie wchodziło w rachubę. Zmiana pory, dziwnym trafem zmieniała wszystko, z podejściem rodziców na czele. Gdzie tu sens – nie pytajcie. Tak czy inaczej, niedzielny serial pokazywany był – na szczęście – również rano, w wersji dla osób niesłyszących. W prawym dolnym rogu ekranu siedziała malutka pani lub malutki pan, migając wygłaszane przez aktorów kwestie. Tak właśnie oglądałem wieczorne seriale w niedzielne poranki.
Pamiętam zawód który mnie spotkał, gdy okazało się, że oczekiwany przeze mnie nowy serial zatytułowany Okrągły Stół nie był historią o rycerzach, ale o nowojorskich policjantach. Rycerze bardziej mnie wtedy interesowali.
Poranno – wieczorny serial, Teleranek a po nim – W Starym Kinie – tak wyglądały moje niedzielne poranki. Z całego tego zestawu najbardziej lubiłem Stare Kino. Animowana czołówka z dżentelmenem z laseczką i w cylindrze, po niej prelekcja pana Stanisława Janickiego i w końcu seans. Czasami trafił się film o gangsterach, czasami zatańczył Fred Astaire, ale najwięcej radości dostarczali Bud Abbot i Lou Costello, para komików, którzy co rusz spotykali jakieś ciekawe indywiduum. A to mieli pecha napotkać mordercę, a to napatoczył się doktor Jekyll z nieodłącznym mr. Hyde’m, a to monstrum stworzone przez Frankensteina (scena, w której panowie uciekając przed potworem barykadują się w pokoju, zastawiając drzwi ciężkimi meblami, po czym odkrywają, że drzwi otwierają się na zewnątrz omal nie spowodowała u mnie upadku z krzesła w wyniku napadu śmiechu), a to znowu pojawia się mumia czy niewidzialny człowiek, albo hrabia Dracula.
Zdarzały się oczywiście tygodnie, że w Starym Kinie nie było nic ciekawego. Ale jeśli ono zawodziło, zostawał jeszcze film nadawany w południe w programie drugim. Tam też zwykle pokazywano stare produkcje. Westerny albo kostiumowe hollywoodzkie widowiska w stylu Spartakusa, Ben Hura, Upadku Cesarstwa Rzymskiego czy Długich łodzi Wikingów. Zdarzały się i lżejsze tytuły w stylu angielskich komedii typu Kleopatro do dzieła, Kowboju do dzieła, Za tym wielbłądem. Absurdalny humor, który był doskonałym wstępem do późniejszej percepcji Monty Pythona.
Dziś niedzielne poranki wyglądają nieco inaczej. Nie zmienił się element wczesnej pobudki, choć teraz jest ona raczej wymuszona. Czas od rana organizują mi Chłopaki. Nie ma już Teleranka ani pana w cylindrze zmierzającego do Starego Kina. Chwila odprężenia przychodzi około godziny dziesiątej, kiedy na radiowej antenie zaczyna królować pan Wojtek Mann. Rozlega się głos, który nie brzmi, jakby mógł kogokolwiek obudzić, a jednak budzi i to w strasznie przyjemny sposób. Budzi i zapowiada: Następny kawałek - Tatoos And Dirty Girls grupy Million Dollar Reload. I płynął dźwięki gitar i robi się rockowo i głośno, bo prowadzący namawia, żeby rozkręcić głośniki a ja ochoczo ulegam namowom.
Niedziela to fajny dzień. No i jest nadzieja na powrót do dawnych (dobrych) obyczajów: ostatnio ulubionym filmem Gucia jest Czarnoksiężnik z Oz. Rok produkcji 1939, siedemnastoletnia Judy Garland – prawdziwe Stare Kino, nic dodać, nic ująć. I ten radosny, pełen przejęcia okrzyk: Łłaa! Zobacz, jedzie ta zła pani, ona się zaraz zmieni w czarownicę! Trzeba przyznać, że Chłopaki mają dobry gust. Nawet piosenki w filmie ich nie nudzą. Jeszcze chwila, a zaczną też doceniać pana Manna Piosenki bez granic z całym tym brodatym stoner rockiem, tatuażami i niegrzecznymi dziewczynkami. Amen.