poniedziałek, 30 stycznia 2012

Mój pierwszy łańcuszek, czyli zabawa serialowa

      Zwykle nie włączam się w łańcuszki, zabawy w wymienianie tego czy owego. Kilka propozycji już zlekceważyłem. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony. Tym razem postanowiłem skorzystać z okazji. I od razu się przyznam – nie tyle włączam się do zabawy, co właśnie korzystam z okazji. Czasami jest tak, że nie za bardzo ma się pomysł na to, o czym pisać. Można w takiej sytuacji napisać cokolwiek – to nie zawsze przynosi dobre rezultaty. Można też poczekać, aż wpadnie się na dobry pomysł. Nie wiadomo niestety, ile będzie się czekało. Jest ryzyko, że długo. Można też liczyć na to, że temat nagle spadnie nam z nieba. Tak jest w tym przypadku – temat spadł mi z nieba, a ściślej, z bloga SCENKI (podejrzewam, że jego Autorka wolała by w to nieba nie mieszać). Zostałem zaproszony do zabawy i wziąłem to za dobrą monetę.
       Seriale. Oto temat przewodni. Ulubione seriale. Proszę bardzo, niech będzie o serialach.
       Od jakiegoś czasu (to znaczy, od kiedy przestałem być użytkownikiem telewizji, odciąłem się od kabli i anten) mam własny system oglądania seriali. Robię to hurtowo. Odcinek za odcinkiem, seriami, takie małe maratony. Chyba, że akurat śledzę jakiś serial na czasie – wtedy jestem zmuszony odczekać, aż aktualny odcinek wyląduje tam, gdzie będę miał do niego dostęp. Ale to tylko takie uwagi na marginesie. Kiedyś byłem zwykłym telewidzem. O Internecie nikt wtedy jeszcze nie słyszał (chyba, pracował w NASA), więc musiałem czekać na kolejne odcinki. Seriale, które najbardziej zapamiętałem z tamtego okresu? Robina z Sherwood. Do dziś wspominam ten klimat, mroczny i tajemniczy.  Niepokój, jaki budził wyłaniający się z oparów mgły Herne Myśliwy. I najbardziej zapadający w pamięć odcinek, podwójny: Siedem mieczy Waylanda. Nieczęsto płaczę na filmach, ale kiedy Robin (niezapomniany Michael Praed) zginął od strzał żołnierzy szeryfa, popłakałem się. Byłem wtedy mały, więc czuję się usprawiedliwiony. Drugi serial, który mile wspominam, to Drużyna A. Tak, wiem, mało ambitna produkcja. Niemniej jednak strasznie wciągająca dla trzynastolatka. Sprzeczki między B.A. Baracusem a szalonym Murdockiem, pomysły Hannibala Smitha – ubaw po pachy, świetna zabawa, której dostarczał mi Polsat od poniedziałku do czwartku, między 18:40 a 19:10, o ile mnie pamięć nie myli. Był też McGyver, Detektyw w sutannie (żeby nie było, ze nasz Ojciec Mateusz to jakiś oryginalny pomysł) i oczywiście Latający cyrk Monty Pythona, o którym nie można napisać nic tak dobrego, żeby to oddało, jak dobry by to serial - klasa sama dla siebie;  Robin i Drużyna A nasunęły mi się jednak jako pierwsze – czyli: największy sentyment.
      To była opowieść o zamierzchłych czasach. Sentymentalna podróż. Jak sprawa ma się dzisiaj? Tu mam ciekawą obserwację: dziś lubię identyfikować się z bohaterami, albo inaczej – tu mogliby wypowiedzieć się pewnie psychologowie – bohaterowie pomagają mi oni realizować różne kompensacje i sublimacje a może i identyfikacje, słowem, są trochę wentylem; lubię serialowych bohaterów, który robią to, czego ja nie mogę.
      Californication. Nie wiem, jak to brzmi w kontekście ostatnich zdań, chyba nie najlepiej. Ale cóż mogę poradzić, że patrząc na wymiętego Hanka Moody’ego, wzdycham czasem z tęsknotą do czasów, kiedy imprezy były szalone, nocna wolność nieskrępowana, a wizja nadchodzącego poranka była niewiadomą (albo w ogóle jej nie było, bo kto by planował tak odległą przyszłość?). Na szczęście twórcy serialu pomyśleli o takich jak ja widzach i sprawnie konstruują historię, tak jak sprawnie wymyślili głównego bohatera. Bo przecież pośród całego swojego rozpasania Hank wiecznie tęskni za normalnością, za żoną i córką, taki rodzinny w głębi duszy z niego facet. Czyli – może i nie mam tego, co ma Hank, ale mam to, czego on tak naprawdę chce. Seans kolejnego odcinka kończę uspokojony.
      Najciekawszym odkryciem ostatniego czasu jest serial Sons of Anarchy. Losy jego bohaterów też śledzę z pewną tęsknotą, bo to historia członków motocyklowego klubu. I trochę mi żal, gdy wędruję rano do roboty, że nie mogę wsiąść zamiast tego na Harleya i ruszyć gdzieś, gdzie… nie trzeba co rano wstawać do roboty. Panowie mają oczywiście swoje problemy, ale mają też zasady, żyją w świecie prawdziwej męskiej przyjaźni i lojalności no i mają swoje motocykle, więc zawsze sobie jakoś radzą. Prawdziwi Swobodni Jeźdźcy.
      Oglądam też Dextera – wizja Mrocznego Pasażera jakoś do mnie przemawia. Sam uważam, że często „wygładzamy” swój wizerunek, nie pokazujemy, co w nas drzemie głęboko. Ja w każdym razie mam swojego pana Hyde’a (bardziej – niestety – nieokrzesanego Hyde’a, niż Mrocznego Pasażera, który jest schludny, poukładany i profesjonalny), więc na zmagania Dextera z samym sobą patrzę z tym większą sympatią.
      Oglądam i Doktora House’a, lubię ten jego cynizm, humor i… mroczną, niespokojną stronę natury (znowu, jak widać, ta inklinacja; można by z tego stworzyć metodę diagnostyczną albo test psychologiczny – analiza ulubionych bohaterów filmowych i literackich, wychodziły by ciekawe rzeczy, głowę daję).
      Dla równowagi popatrzę czasem na Współczesną rodzinkę, dobry sitcom ze świetnymi kreacjami aktorskimi. No i hit ostatnich tygodni: Simpsonowie. Oglądałem tą kreskówkę i w dzieciństwie, ale chyba niewiele z niej rozumiałem. Śmiałem się z żartów i gagów, ale nie dostrzegałem pełnej głębi. Dziś, jaką mąż i ojciec, zupełnie inaczej patrzę na Homera. Tato, podam ci piwo (Bart). Nie, ja podam (Lisa – obydwoje w chwili przypływu uczucia dla starego). Dzieci, dzieci (oczywiście Homer), niech każde przyniesie po jednym! Jak tu nie lubić tego gościa? Homer jaki jest, taki jest. Nie grzeszy może błyskotliwością. Ale mądry – życiowo – z niego facet. I za rodziną w ogień by skoczył. I takie przesłanie niesie serial – pro rodzinne. Choć i trochę anarchistyczne. Ciekawe połączenie.  Polecam.
      Trochę się rozpisałem i nawet – kto by pomyśl – pozwierzałem. Czas więc kończyć zabawę, ale żeby do końca trzymać się zasad, zaproszę do niej kolejne osoby. Bosy, przyłączysz się? I może Patka – dawno się nie odzywałaś, więc tak trochę przekornie Cię zapraszam i zawracam głowę. Iga i Ove – oglądacie seriale? A Mała Mi? Co Ty na to?

piątek, 27 stycznia 2012

Trudno być dorosłym, czyli to nie są filmy dla starszych ludzi


Trudno czasami być dorosłym, bo to się z różnymi obowiązkami wiąże, odpowiedzialnością i tak dalej. Nie chcę się tu jednak rozpisywać o tych wszystkich złożonych aspektach dorosłości. Nad jednym jednak chciałbym się pochylić. Nad tym mianowicie, jak trudno jest dorosłym ludziom znaleźć dla siebie ciekawy film.
Kiedy byłem mały, oraz gdy już byłem trochę większy, ale jeszcze nie całkiem duży, nie mogłem oglądać „filmów dla dorosłych”. Po dwudziestej telewizor dla mnie nie istniał. Moi rodzice byli bardzo skrupulatni w przestrzeganiu tej zasady, co mnie niezwykle frustrowało. I tak, stosunkowo późno poznałem przygody Rambo, nigdy nie przestraszył mnie Freddy Kruger, bo gdy w końcu oglądałem kolejne części Koszmaru z ulicy wiązów, byłem już za stary, żeby się naprawdę bać. I tak dalej. Moi koledzy rozmawiali w szkole o kolejnym śledztwie Kojaka czy policjantów z Miami, a ja nie wiedziałem, o co chodzi.
Moi rodzice popełnili jednak jeden podstawowy błąd: całe to kino akcji, sztampowe kryminały i tandetne horrory, to nie do końca były produkcje dla dorosłych. Przecież najbardziej podniecały się nimi dzieciaki. Wszystkie, poza mną.
To tyle wspomnień. Podzieliłem się nimi, żeby pokazać, że istnieje taka kategoria filmów: dla dorosłych – nie dla dorosłych. Niby są w nich rzeczy, których bardzo młodzi ludzie nie powinni być może oglądać, ale to jednocześnie takie rzeczy, które nie są w stanie poruszyć widzów dojrzałych.
Problem polega na tym, że tego typu produkcje, to jakieś (na moje oko) dziewięćdziesiąt procent tego, co należy do tak zwanego „głównego nurtu”. W zestawieniach najpopularniejszych, najbardziej kasowych filmów królują dzieła, które trochę bardziej wymagający widz może obejrzeć, bez znudzenia, może raz do roku.
Ja wiem, że powstają też poważne produkcje. Mroczne dramaty, przytłaczające analizy egzystencjalnych bólów i lęków, społeczne analizy, polityczne wątki – tak, to wszystko też możemy (choć nieczęsto) w kinie zobaczyć. Ale żeby iść do kina, dobrze się bawić, trochę jednak przy tym pomyśleć (i nie popaść mimo wszystko w depresję spowodowaną tym, że nam nagle uświadomiono ogrom zła na świecie, czy inne podobne okropieństwa) – z tym jest już problem.
Żeby podać przykład: można nakręcić film z zasady niezbyt poważny, bo trochę fantastyczny, trochę baśniowy, jednym słowem horror. Można to zrobić tak, jak zrobił Werner Herzog opowiadając o Nosferatu, albo Neil Jordan, gdy kręcił Wywiad w Wampirem. W obu filmach jest mrok, dramat istoty zawieszonej między dwoma światami, a do żadnego do końca nie należącej, jest groza, ale płynąca z odpowiednio odmalowanego nastroju, a nie z epatowania przemocą. Można nakręcić taki film. Można też nakręcić sagę Zmierzch albo Blade’a wiecznego łowcę. Dziś się kręci głównie sagi Zmierzch i Blade’ów. W tym problem.
Piraci z Karaibów, Harry Potter, ekranizacje komiksów: Spidermany, Batmany, Kapitany Ameryka – dla kogo to są filmy? I nawet, jeśli dobrze się je ogląda, to ile można? Dziś nawet Sherlock Holmes jest zabawnym (błazeńsko) zawadiaką, który może podobać się nastolatkom i imponować ich kolegom. Najnowsza wiadomość: druga część Niezniszczalnych będzie miała kategorię wiekową PG-13. Wywalczył to podobno Chuck Norris, który nie lubi przeklinać. Wycięto brzydkie dialogi i już – mamy film dla dzieci. Czyli, że dzielni najemnicy, przelewając pot i krew, nie mogą się przy tym nawet, za przeproszeniem, wkurwić, co najwyżej rozzłościć1.
Skąd w ogóle wziął mi się ten temat? Ano, wybieram się dziś na Dziewczynę z tatuażem. Bardzo jestem filmu ciekaw, bo po pierwsze zastanawiam się, czy to był film wart nakręcenia, biorąc pod uwagę, że istnieje oryginalna, szwedzka wersja, która jest świetna, rewelacyjna, zapadająca w pamięć, trzymająca w napięciu i jak tam jeszcze można komplementować tego typu film. Jednym słowem: wersja trudna do przebicia, czy wręcz w ogóle „nieprzebijalna”. No więc interesuje mnie, czy Fincher dał radę wyciągnąć z opowiadanej historii coś innego, niż wyciągnął jego poprzednik. Czekam też na film z niecierpliwością, bo spodziewam się, że pierwszy raz od dawna obejrzę film dla dorosłych. Nie głupawy, nie efekciarski, za to mocny i z mrocznym klimatem i poruszający poważne problemy w poważny sposób.
Obym się nie zawiódł, bo inaczej w dalszym ciągu będę musiał się zadowalać serialem o Simpsonach, w który się ostatnio wciągnąłem, a który jest bardziej dla dorosłych, niż cały repertuar multipleksu razem wzięty. Choć to tylko kreskówka.


1 Maciej Sthur występował kiedyś z takim skeczem, w którym tłumaczył dialogi z amerykańskiego filmu o gangsterach – ocenzurowane, bo pewnie na potrzeby telewizji. Fuck you!, krzyczał bandzior. Tere-fere – tłumaczył tłumacz. Fuck you to! - Ja ciebie też tere fere. Fuck off! - Odejdź ode mnie! I tak dalej. Dziś – skecz bez racji bytu. Chuck Norris rozwalił jego sens kopniakiem z półobrotu.

piątek, 13 stycznia 2012

Co mnie kręci, co mnie podnieca, czyli o muzycznych opowieściach


Nie próbujcie tego u siebie w domu – ostrzega Keith Richards, opowiadając o swoich przygodach z narkotykami. Choć nie, nie o przygodach. O to właśnie chodzi – narkotyki, to nie była przygoda, ale sposób na funkcjonowanie: Używałem prochów jak biegów. Bardzo rzadko brałem dla przyjemności – tłumaczy artysta. Wymienia całą litanię środków, o których nigdy nie słyszałem: tuinal, seconal, nembutal. Destubal był prawdopodobnie jednym z najlepszych… Mój edytor tekstu też nie zna tych nazw, podkreśla dziwne słowa na czerwono.
Opowieści Richardsa mogą szokować. Aby się obudzić, brałem barbiturany, rekreacyjny haj w porównaniu z heroiną (…) To było śniadanie. Tuinal (…).  Potem filiżanka gorącej herbaty. Później może mandrax albo quaalude. W przeciwnym razie miałem za dużo energii. I tak opowieść ciągnie się akapit za akapitem, strona za stroną. Można pomyśleć: straszne. Można pomyśleć: żałosne. Można też czytać między wierszami. Wtedy trudno nie pomyśleć: fascynujące, niesamowite. Bo choć Richards był uzależniony od narkotyków, to uzależnienie to było mniej istotne, niż inny nałóg, było środkiem, który pozwalał temu drugiemu nałogowi bez reszty się oddać. A mowa tu o muzyce.
Brnę przez opowieść o życiu gitarzysty Stonesów i jestem autentycznie zafascynowany. Miłosne podboje (choć „miłosne”, to może złe słowo), relacje między członkami zespołu, podróże, załatwianie kolejnych kontraktów i organizowanie koncertów – wszystko to jest ciekawe. Tło, jakie tworzą opisy zmieniającej się w latach sześćdziesiątych obyczajowości, sytuacji politycznej, niepokojów społecznych – wszystko to wciąga. Ale dla mnie najbardziej podniecające są fragmenty, mówiące o największej namiętności Keitha – gitarze. Najpierw musisz dobrze poznać instrument. I chodź z nim do łóżka. Jeśli nie masz akurat dziewczyny, masz z nim też spać. Ma odpowiednie kształty. Prawdziwa, namiętna miłość od najmłodszych lat. (Łatwo jest mi też sobie wyobrazić, że Keith miewał dylematy – gitara czy dziewczyna. Nie koniecznie musiały one być rozstrzygane na korzyść tej drugiej).
Nie umiem grać na gitarze. Nigdy się nie nauczyłem i żałuję tego. Cóż – jest jak jest. Lubię słuchać, ale jeśli o praktykę chodzi, jestem laikiem, kompletnym ignorantem. Mimo wszystko nie nudzą mnie całe strony autobiografii Richardsa wypełnione opisami, jak przy piątym akordzie, zamiast grać konwencjonalny chwyt barré, B7, który wymaga trochę wysiłku lewej ręki, należy w ogóle odpuścić sobie B. Zostanie otwarte, rozbrzmiewające A. Później trzeba przesunąć palcem po strunie D do 7. Pozostaje zapadająca w pamięć nuta, która rozbrzmiewa na tle otwartego A. Rozumiecie? Ja nie bardzo, ale czuję emocje płynące z tego opisu. Emocje i energię. To mnie zawsze wzrusza. Mam nieodparte wrażenie, że muzyk mógłby rozebrać na czynniki pierwsze każdy akord, który zagrał, każdy riff, który stworzył i bardzo chciałby o nich napisać. Opowiedzieć o każdym ruchu palcem po gryfie gitary. Przywołać w pamięci każde potrącenie struny i każdy dźwięk, który ono rodziło. Snucie takiej opowieści byłoby dla Richardsa ciekawsze, bardziej angażujące, niż opowiadanie o narkotykowych odjazdach. To byłaby opowieść więcej nawet, niż o życiu: o Treści życia, o Esencji.
Nie umiem grać na gitarze, ale czuję do niej dziwny pociąg. Lubię opowieści o gitarowych mistrzach, moich rock’n’rollowych bogach. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale wzruszają mnie one. Autentycznie wzruszają. Łezka mi się kręci w oku nie wtedy, gdy oglądam historie miłosnych dramatów czy wzniosłych czynów bohaterów, ale gdy patrzę na Jacka White’a rozmawiającego z Jimmym Page’m w filmie Będzie głośno. A gdy White dobywa pierwsze dźwięki z „gitary”, którą przed chwilą skonstruował z deski, drutu i butelki po coli – nie mogę wprost usiedzieć na miejscu.
Dla mnie lektura Życia Keitha Richardsa to niesamowita przygoda i źródło radosnego podniecenia. Keith żył w fascynujących, choć specyficznych i pewnie trudnych czasach. Stan Arkansas – wspomina na przykład – niedawno próbował przygotować ustawę, która delegalizowałaby rock and rolla. (Chciałbym zobaczyć, jak ją sformułowali – Gdzie cztery uderzenia na takt grane są głośno i natarczywie…). Gdyby podobne prawo jakimś zrządzeniem złego losu zaczęło funkcjonować u nas, byłbym recydywistą odpornym na wszelkie próby resocjalizacji. I jedno mogę powiedzieć – gdybym w celi miał egzemplarz Życia, nie nudziłbym się, odsiadując kolejny wyrok za posiadanie i słuchanie.

środa, 4 stycznia 2012

Rower, czyli co mam wspólnego z Keithem Richardsem


Życie – prawie pięćset siedemdziesiąt stron, całkiem spory format, stosunkowo niewiele zdjęć, więc sporo, sporo tekstu. Sztywna okładka, książka, którą dobrze trzyma się w dłoniach. A przede wszystkim autobiografia Keitha Richardsa, bo o niej mowa, wciąga od pierwszych stron. Tyle mogę powiedzieć w tej chwili, bo właściwie niewiele ponad tych pierwszych kilka przeczytałem. Mam nadzieję, że dalej będzie równie pasjonująco.
Nie chcę właściwie pisać o książce, bo co tu pisać o takiej, którą się póki co ocenia głównie „po okładce”? W związku z podjętą lekturą naszła mnie jednak refleksja: dobrze byłoby móc napisać kiedyś fascynującą książkę o własnym życiu. Pojawiło się też pytanie: jak to zrobić? Od czego będzie zależało, czy kiedyś będzie o czym pisać? Ode mnie, czy od okoliczności? Od tego, co sam zrobię, czy od tego, co mi się przydarzy?
Pierwszy rozdział Życia burzy trochę chronologię opowieści, bo opowiada o przygodzie Keitcha i Ronniego Wooda, którą panowie przeżyli podczas trasy koncertowej w Stanach, w 1975 roku. Aresztowanie małej dziurze na amerykańskiej prowincji, utarczki z buraczanymi policjantami, gorączkowe pozbywanie się zabronionych substancji, którymi wypełniony był samochód muzyków. Oraz ich bagaż. I ubrania. I czapki. Szybki proces zakończony wywinięciem się wymiarowi sprawiedliwości, wcale nie takiemu zresztą sprawiedliwemu.
Doris powiedział, że bomba podskakiwała na chodniku i zabiła wszystkich po obu stronach naszego domu. W moim łóżeczku wylądowało parę cegieł. Stanowiło to dowód na to, że Hitler był na moim tropie – to już opowieść Keitha o czasach wczesnego dzieciństwa. Było nie było – wybuchowa, choć takiej wybuchowości trudno raczej zazdrościć. Tak czy inaczej, gitarzysta Stonesów ma o czym pisać. Kupili tandem – opowiada Richards o swoich rodzicach – i jeździli do Essex pod namiot ze znajomymi. Kiedy wiec pojawiłem się na świecie, gdy tylko byłem wystarczająco duży, zabierali mnie ze sobą na bagażniku tandemu (…). Oczami wyobraźni widzę ich, jak pedałują podczas nalotu, prą przed siebie. Bert z przodu, mama za nim, a ja z tyłu w siodełku dla dziecka, bezdusznie wystawiony na działanie promieni słonecznych (...). Takie było całe moje życie: zawsze w drodze. Jeśli po latach, o rowerowej wycieczce przeżytej w dzieciństwie można napisać, jako o przepowiedni przyszłego szalonego życia, to znaczy, że się faktycznie żyło ciekawie.
Ja, jako dzieciak jeździłem rowerem z tatą. To znaczy tata pedałował na czerwonym składaku Wigry 3, a ja siedziałem w wiklinowym siedzeniu – takim foteliku z podpórka na nogi -  przymocowanym do kierownicy. Kiedyś zaliczyliśmy wypadek. Na piaszczystej drodze wjechaliśmy w jakieś wyjątkowo piaszczyste miejsce, przednie koło ugrzęzło, rower się przewrócił a ja wypadłem. Pamiętam widok wielkiego kamienia, który zobaczyłem, gdy otworzyłem oczy. Mało brakowało w trafiłbym w niego moim czteroletnim łebkiem. Innym razem, ze trzy pewnie lata wcześniej, wypadłem z wózka. Na chodnik. Istnieje rodzinna teoria, ze coś mi się wtedy przestawiło od uderzenia. Teraz – być może dlatego – Tytus, dwuletni, było nie było, ale przenikliwy berbeć, mówi mi: ty jesteś jakiś dziwny. Być może, synku. Babcia mogła bardziej uważać wożąc mnie w wózku.
Za czterdzieści lat będę w wieku, w którym teraz jest Keitch Richards. Keitch Richards będzie miał wtedy sto dziewięć lat, a biorąc pod uwagę jego żywotność i stan zakonserwowania, może się jeszcze całkiem niezgorzej trzymać. Za czterdzieści lat Tytus będzie miał czterdzieści dwa lata. Ciekawe, czy będzie jakiś dziwny po tatusiu. Ciekawe, czy on i jego brat będą mogli opowiadać o swoim życiu fascynujące historie. Ciekawe, czy ja będę mógł takie opowiadać o swoim.
Leciałem w stronę wielkiego kamienia – tak mógłbym kiedyś zacząć – i cud, że jednak w niego nie trafiłem. Byłem tym faktem zdumiony pewnie tak samo bardzo, jak mój tata tym, że mógł przewrócić się, jadąc na rowerze i wysypać mnie z koszyka. Takie było całe moje życie: ciągłe zdziwienie, że z jakiegoś powodu mam tyle szczęścia…

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Beznadziejny los klienta, czyli na zakupach z Jean-Paulem Sartrem


Idealny konsument posiada sprzeczne motywy, pragnienia i fantazje. Kapitalną metaforę stanowi dla niego slogan ‘Kaczor Donald idzie na zakupy!!!’. Jak wiemy, nigdy nie wiadomo, jaki szalony pomysł wpadnie Kaczorowi Donaldowi do głowy. I o to właśnie chodzi! Może kupi jeden ogromny tort, albo trzy małe torciki, może kupi jednocześnie bibelot z XVIII wieku i grę komputerową, może pojedzie na wakacje na wieś, a może do Tajlandii. Rynek jest na wszystko przygotowany.
Zbyszko Melosik, Młodzież i styl życia: paradoksy pop-tożsamości

Jean-Paul Sartre obciążył swoją filozofię znamieniem swoistej beznadziei. Jak to zrobił? Ogłosił, że jesteśmy wolni. Wolni zupełnie, bezgranicznie, totalnie. Możemy zrobić, co tylko chcemy, nikt nie może nas do niczego zmusić – chyba, że mu na to pozwolimy. Brzmi nieźle, można by powiedzieć. Niestety, Sartre zastawia na nas pułapkę. Bo nasze wybory, choć nieskrępowane żadnym determinizmem, są obarczone odpowiedzialnością; odpowiedzialność za nasze wybory jest równie totalna, jak wolność przy ich dokonywaniu. Człowiek skazany jest na wolność. Skazany, ponieważ nie stworzony przez siebie samego, a pomimo to wolny, ponieważ raz wrzucony w świat, jest odpowiedzialny za wszystko, co robi – tak pisze Jean-Paul w eseju Egzystencjalizm jest humanizmem.
Skrócony opis koncepcji Sartre’a do jednych może trafić, innym – wydać się wydumanym, niepotrzebnie komplikującym rzeczywistość. Żeby teoretycznym konceptom przyjrzeć się bliżej, wykonajmy mały eksperyment myślowy. Nasze życie zamieńmy na sklep. Na nas samych spójrzmy jak na klientów wrzuconych – zamiast w świat – do centrum handlowego. I zmuszonych tylko do tego, by dokonywać konsumenckich wyborów.
Mamy dwie możliwości. Możemy być klientem, który zachłyśnie się możliwościami, wielością sklepów i towarów, da się ponieść, wpadnie w niekontrolowany szał zakupów. To byłby nudny przykład. Spójrzmy lepiej na klienta naznaczonego egzystencjalną świadomością, wiedzą o wadze podejmowanych decyzji, więc i dotkniętego niepewnością, targanego dylematami. Ktoś taki doświadczy w pełni dławiącej beznadziei zakupów.
Kupić spodnie. Niby proste zadanie. Kiedy jednak stanąłem przed zadaniem towarzyszenia żonie podczas wyprawy po nowe spodnie wiedziałem, że łatwo nie będzie. Moja żona jest klientką na wskroś przesiąkniętą dylematami opisanymi przez Sartre’a.
W ulubionym sklepie żony trafiamy do przymierzalni z kilkoma parami jeansów. Obserwuję kolejne próby, widzę minimalne różnice, czasem nie dostrzegam żadnych, czasem widzę je dopiero, gdy zostanę odpowiednio nakierowany. Jedna para spodni leży dobrze, wręcz świetnie. Nie ma jednak idealnego odcienia. Druga – kolor ma już lepszy, leży równie dobrze, co poprzednia. Nogawki są jednak za długie. To znaczy – żona twierdzi, że są, bo ja nie zwróciłbym na to uwagi. Model, któremu nie można zarzucić niczego, ani jeśli o kolor chodzi, ani o rozmiar, ma dziwny krój. I moja żona, choć wygląda świetnie, świetnie się nie czuje. Zdecydować się na coś? Jak? Każdy wybór oznacza kompromis. Kolejne przymierzane spodnie dobrze leżą, nie wywołują dyskomfortu, odcień mają również bez zarzutu. Niestety – cena jest w stosunku do wcześniejszych podwójna. To przecież zwykłe spodnie z sieciówki. Warto za nie tyle płacić? To chyba przesada. Świadomość powagi ekonomicznych wyborów dostarcza kolejnych dylematów.
Kolejny sklep przynosi analogiczne problemy – barwy i fasony, materiały i długości, ceny zestawiane z jakością… W trzecim sklepie zatrzymujemy się przy wieszaku z płaszczykami. Informacje o sezonowej przecenie kłują w oczy. Żona przymierza, bo przecież od dawna poluje na fajny płaszczyk. Jasny, czy ciemny? Ten troszkę większy, żeby można było swobodnie założyć pod niego sweter, czy ten bardziej dopasowany? A może nie ten w klasycznym kroju, tylko ten bardziej awangardowy, z dziwnego materiału o żywych barwach… Choć taką rzecz, to dobrze mieć dodatkowo, a jak się w ogóle nie ma płaszczyka, to chyba najpierw lepiej kupić taki normalny, klasyczna elegancja to jednak to, o co przede wszystkim chodzi… Ja już nie wiem, o co nam chodzi. Wiem za to, że jesteśmy dopiero na etapie ustalania, który płaszczyk jest ciekawy, o rozmyślaniach na temat, czy w ogóle kupować płaszczyk, nie ma jeszcze mowy. Na to przyjdzie jeszcze czas. Ze sklepu wychodzimy po tym, jak sprzedawca odłożył dwa płaszcze z karteczką opatrzoną nazwiskiem. Zyskaliśmy czas do namysłu. Wróciliśmy do tematu spodni. Może lepiej zapłacić więcej i mieć porządne spodnie, zapłacić za markę, ale mieć gwarancję jakości? No i Wranglery zawsze dobrze leżą… Dylematy się mnożą, rośnie liczba zmiennych, które należy uwzględnić przed podjęciem decyzji. Po jakimś czasie (potocznie zwanym wiecznością) wybór ogranicza się do dwóch par odłożonych w dwóch różnych sklepach. Kolejne przymiarki, rozmowy o szczegółach i w końcu kupujemy. Powoli szykuję się, by odetchnąć z ulgą i wtedy pada pytanie: A co z płaszczykiem? No i czy kupić i płaszczyk i spodnie? Spory wydatek. A  może… spodnie można przecież oddać, a takie fajne płaszcze rzadko się trafiają. Spodnie z kolei wcale nie takie idealne…
W tym momencie wiem dokładnie, co to znaczy ból egzystencjalny.

niedziela, 1 stycznia 2012

Jak pisać o niczym

        Poważne zadanie: napisać o niczym. Napisać o niczym tak, żeby to jednak było interesujące, żeby czytało się z przyjemnością. Poprosiłem o napisanie tekstu o tym, jak pisać o niczym autorów bloga Od Frankensteina do Gargamela, w ramach nagrody za rozwiązanie Filozagadki. Pomysł na temat spodobał mi się jednak na tyle, że postanowiłem całkowicie się go nie zrzekać. Właśnie dlatego zastanawiam się teraz, jak i co napisać o niczym.
           Ale dość już wstępu, który przecież jest o czymś. Przejdźmy do rzeczy.
      Tak zupełnie o niczym, pisać jest niełatwo. Choćby z powodu problemów ze zdefiniowaniem tego, czym miałoby być owo nic. Problem to istotny i trudny do rozwiązania. O wszystkim innym, dajmy na to o takim koniu, można powiedzieć w najgorszym razie: koń jaki jest każdy widzi. O niczym tak się nie da. Bo kiedy nic nie ma, albo kiedy jest jedynie nic, to po prostu nic nie widać.
        Odwołajmy się do Starożytnych. Można powiedzieć, jak to czynił Parmenides, że czegoś takiego jak nic w ogóle nie ma. Byt jest, albowiem jest byciem, Nicość natomiast nim nie jest – stwierdził ten mądry Grek. Trzyma się to kupy. Jeśli coś nie jest byciem, tedy po prostu nie jest, czyli tego nie ma. Czyli nie ma tego, czego nie ma. Chyba tak jakoś należy tu wnioskować. To nam jednak nie rozwiązuje problemu, więcej, jeszcze go komplikuje. Bo jak tu pisać o czymś, czego nie ma?
        Zaraz, zaraz. To pytanie chyba źle postawione. Przecież gdyby nie można było pisać o tym, czego nie ma, to nie moglibyśmy czytać opowieści o Sherlocku Holmesie, nie mówiąc już o smokach i Hobbitach. Napisanie o nich nie byłoby możliwe. Te opowieści jednak powstały, nasuwa się więc wniosek: można pisać o czymś, czego nie ma. Jeśli jednak napisze się o czymś takim, wówczas to coś automatycznie jest. Pisząc, stwarza się coś z niczego i pisze się już o czymś, nie o niczym.
        A pisanie o niczym – to problem nadal nie rozwiązany. Możemy, szukając jednak uparcie rozwiązanie, znowu odwołać się do greckiej myśli sprzed wieków. Bo gdyby tak przyjąć punkt widzenia Gorgiasza… Ten twierdził, że w ogóle nic nie istnieje. Co więcej – nawet, gdyby coś istniało, nie można by było tego czegoś poznać. A gdyby się komuś ta sztuka jednak udała – nie mógłby przekazać nikomu rezultatów swojego odkrycia. Trochę to skomplikowane. Tak czy inaczej – dla Gorgiasza nie istniało nic, albo istniało tylko nic – a doskonale wychodziło mu przy tym pisanie. Czyli że Gorgiasz był mistrzem pisania o niczym. Problem w tym, że jak się rozejrzę dookoła, to nie do końca wierzę założeniom Gorgiasza. Bo, było nie było, coś jednak widzę.
        Dajmy już spokój starym Grekom. Dajmy już w ogóle spokój filozofom. Zajmijmy się dziennikarzami. Dziennikarzami i innymi, wszelkiej maści i treści pismakami. Często mam wrażenie, że to oni właśnie są mistrzami w pisaniu o niczym.
        Taki dziennikarz, to ma ciężkie życie. A taki redaktor z internetowego portalu, to już w ogóle. No bo umówmy się – gazeta wychodzi codziennie, czyli raz na dobę. Czasem wychodzi raz na tydzień albo raz na miesiąc. No i – umówmy się jeszcze – raz na miesiąc można mieć pomysł na napisanie o czymś ciekawym. Raz na tydzień również. Łebscy redaktorzy mogą wpaść na dobry pomysł nawet i codziennie. Ale internetowy portal – oto jest wyzwanie! Bo on przecież wciąż żyje, ciągle się zmienia, a karmi się newsami, ciekawostkami i musi ich mieć coraz więcej i więcej i w związku z tym głodny jest sensacji bardziej, niż straszny smok smakowitych dziewic. Problem polega na tym, że dookoła nie zdarza się tyle ciekawych rzeczy, żeby pisaniem o nich można było zaspokoić potrzeby informacyjnych portali. W związku z tym ich twórcy opanowali sztukę pisania o niczym… ciekawym. Żeby jednak nie wypaść śmiesznie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, posiedli też umiejętność nadawania swoim nieciekawym informacjom ciekawych tytułów.
        I tak na przykład, kilka tygodni temu na jednym z popularnych portali mogliśmy dostrzec artykuł zatytułowany: Decyzja zapadła: krzyż musi zniknąć. Biorąc pod uwagę, że był to czas ożywionej dyskusji na temat krzyża w sejmie skojarzenie było proste i natychmiastowe: nowa partia w sejmie przeforsowała swój projekt. Nic bardziej mylnego. Drewniany krzyż w Stalowej Woli (woj. podkarpackie) na osiedlu Młodynie jest samowolą budowlaną. Ot i cała rewelacja. Nic szczególnego. Nic ciekawego. Albo taka rewelacja: Ojciec robił to ze swoją córką. Oboje wpadli. Czy tylko mi przychodzi na myśl skojarzenie ze złamaniem najsilniejszego kulturowego tabu? Mam nadzieję, że nie. Rodzinna spółka podejrzewana jest o okradnie starszych ludzi w Sandomierzu! – głosi pierwsze zdanie artykułu. Znowu nic ciekawego. No, chyba, że dla ojca Mateusza.
        Pisać zupełnie o niczym – jest trudno. Pisać o niczym szczególnym – to już łatwiejsze zadanie. A i pisać o tym, jak pisać o niczym jak widać można.