Nie próbujcie tego u siebie w domu –
ostrzega Keith Richards, opowiadając o swoich przygodach z narkotykami. Choć
nie, nie o przygodach. O to właśnie chodzi – narkotyki, to nie była przygoda,
ale sposób na funkcjonowanie: Używałem
prochów jak biegów. Bardzo rzadko brałem dla przyjemności – tłumaczy
artysta. Wymienia całą litanię środków, o których nigdy nie słyszałem: tuinal, seconal, nembutal. Destubal był
prawdopodobnie jednym z najlepszych… Mój edytor tekstu też nie zna tych
nazw, podkreśla dziwne słowa na czerwono.
Opowieści
Richardsa mogą szokować. Aby się obudzić,
brałem barbiturany, rekreacyjny haj w porównaniu z heroiną (…) To było
śniadanie. Tuinal (…). Potem filiżanka
gorącej herbaty. Później może mandrax albo quaalude. W przeciwnym razie miałem
za dużo energii. I tak opowieść ciągnie się akapit za akapitem, strona za
stroną. Można pomyśleć: straszne. Można pomyśleć: żałosne. Można też czytać
między wierszami. Wtedy trudno nie pomyśleć: fascynujące, niesamowite. Bo choć
Richards był uzależniony od narkotyków, to uzależnienie to było mniej istotne,
niż inny nałóg, było środkiem, który pozwalał temu drugiemu nałogowi bez reszty
się oddać. A mowa tu o muzyce.
Brnę przez
opowieść o życiu gitarzysty Stonesów i jestem autentycznie zafascynowany.
Miłosne podboje (choć „miłosne”, to może złe słowo), relacje między członkami
zespołu, podróże, załatwianie kolejnych kontraktów i organizowanie koncertów –
wszystko to jest ciekawe. Tło, jakie tworzą opisy zmieniającej się w latach
sześćdziesiątych obyczajowości, sytuacji politycznej, niepokojów społecznych –
wszystko to wciąga. Ale dla mnie najbardziej podniecające są fragmenty, mówiące
o największej namiętności Keitha – gitarze. Najpierw
musisz dobrze poznać instrument. I chodź z nim do łóżka. Jeśli nie masz akurat
dziewczyny, masz z nim też spać. Ma odpowiednie kształty. Prawdziwa,
namiętna miłość od najmłodszych lat. (Łatwo jest mi też sobie wyobrazić, że
Keith miewał dylematy – gitara czy dziewczyna. Nie koniecznie musiały one być
rozstrzygane na korzyść tej drugiej).
Nie umiem grać
na gitarze. Nigdy się nie nauczyłem i żałuję tego. Cóż – jest jak jest. Lubię
słuchać, ale jeśli o praktykę chodzi, jestem laikiem, kompletnym ignorantem.
Mimo wszystko nie nudzą mnie całe strony autobiografii Richardsa wypełnione
opisami, jak przy piątym akordzie,
zamiast grać konwencjonalny chwyt barré, B7, który wymaga trochę wysiłku lewej
ręki, należy w ogóle odpuścić sobie
B. Zostanie otwarte, rozbrzmiewające A. Później trzeba przesunąć palcem po strunie D do 7. Pozostaje zapadająca w pamięć nuta,
która rozbrzmiewa na tle otwartego A. Rozumiecie? Ja nie bardzo, ale czuję
emocje płynące z tego opisu. Emocje i energię. To mnie zawsze wzrusza. Mam
nieodparte wrażenie, że muzyk mógłby rozebrać na czynniki pierwsze każdy akord,
który zagrał, każdy riff, który stworzył i bardzo chciałby o nich napisać.
Opowiedzieć o każdym ruchu palcem po gryfie gitary. Przywołać w pamięci każde
potrącenie struny i każdy dźwięk, który ono rodziło. Snucie takiej opowieści
byłoby dla Richardsa ciekawsze, bardziej angażujące, niż opowiadanie o
narkotykowych odjazdach. To byłaby opowieść więcej nawet, niż o życiu: o Treści
życia, o Esencji.
Nie umiem grać
na gitarze, ale czuję do niej dziwny pociąg. Lubię opowieści o gitarowych
mistrzach, moich rock’n’rollowych bogach. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale
wzruszają mnie one. Autentycznie wzruszają. Łezka mi się kręci w oku nie wtedy,
gdy oglądam historie miłosnych dramatów czy wzniosłych czynów bohaterów, ale
gdy patrzę na Jacka White’a rozmawiającego z Jimmym Page’m w filmie Będzie głośno. A gdy White dobywa
pierwsze dźwięki z „gitary”, którą przed chwilą skonstruował z deski, drutu i
butelki po coli – nie mogę wprost usiedzieć na miejscu.
Dla mnie
lektura Życia Keitha Richardsa to
niesamowita przygoda i źródło radosnego podniecenia. Keith żył w fascynujących,
choć specyficznych i pewnie trudnych czasach. Stan
Arkansas – wspomina na przykład – niedawno
próbował przygotować ustawę, która delegalizowałaby rock and rolla. (Chciałbym
zobaczyć, jak ją sformułowali – Gdzie cztery uderzenia na takt grane są
głośno i natarczywie…). Gdyby podobne
prawo jakimś zrządzeniem złego losu zaczęło funkcjonować u nas, byłbym
recydywistą odpornym na wszelkie próby resocjalizacji. I jedno mogę powiedzieć
– gdybym w celi miał egzemplarz Życia,
nie nudziłbym się, odsiadując kolejny wyrok za posiadanie i słuchanie.
wiesz co, nawet by mi do głowy nie przyszło żeby tą książkę wziąć do reki , żeby chociaż wzrok na niej zawiesić na 1 sek. Ale to, jak o niej napisałeś zmusza mnie do zdobycia i przeczytania. Fantastyczna recenzja!
OdpowiedzUsuńPolecam. I uwierz, nie trzeba być fanem Stonesów i Richardsa. Opowieść jest po prostu barwna i wciąga :-)
OdpowiedzUsuńMnie zawsze rozwalała autobiografia bez wątpienia najinteligentniejszego rockmana Franka Zappy. Taki fragmencik z samego początku:
OdpowiedzUsuńKsiążka ta opiera się na założeniu, że interesuje kogoś, kim
jestem, dlaczego jestem taki, jaki jestem, i o co mi, kurwa, chodzi.
Odpowiadając na Wyimaginowane Pytanie Nr l śpieszę wyjaśnić,
KIM NIE JESTEM. Oto dwie popularne legendy na mój
t e m a t .
Ponieważ w 1969 roku nagrałem na płycie Hot Rats piosenkę
„Son of Mr. Green Genes", ludzie przez lata wierzyli, że osobnik
o tym nazwisku (grany przez Lumpy'ego Brannuma) z telewizyjnego
show pt. Captain Kangaroo, był moim prawdziwym ojcem. Otóż
nie był.
Druga bajeczka głosi, że podczas koncertu wysrałem się kiedyś
na scenie. Istnieje wiele wersji na ten temat, między innymi poniższe:
[1] Zjadłem gówno na scenie.
[2] Ja i Captain Beefheart zrobiliśmy sobie na scenie „konkurs-
-obrzydlistwo" (co to, kurwa, jest konkurs-obrzydlistwo?) i obaj
zjedliśmy gówno.
[3] Ja i Alice Cooper zrobiliśmy sobie konkurs-obrzydlistwo na
scenie i on rozdeptywał kurczaczki, a ja wtedy zjadłem gówno.
W 1967 lub 1968 roku byłem w Londynie w klubie Speak Easy.
Podszedł do mnie członek grupy Flock, nagrywającej wówczas dla
Columbii, i powiedział:
„Jesteś fantastyczny. Kiedy usłyszałem, że zjadłeś to gówno na
scenie, pomyślałem, »no, ten facet to naprawdę odjazd«."
Odpowiedziałem: „Nigdy nie zjadłem gówna na scenie". Gość
wyglądał na załamanego, jakby mu pękło serce.
Zanotujcie to sobie, ludzie: nigdy nie zjadłem gówna na scenie,
zaś w ogóle najbliższy zjedzenia gówna byłem w 1973 roku — spożywając
posiłek w bufecie Holiday Inn w Fayetteville w Północnej
Karolinie.
Świetny początek, ubawiłem się, zapowiada się nieźle. Tym bardziej dziękuję za przesyłkę :-)
OdpowiedzUsuńZbiorę się w końcu na czytanie z ekranu ;-)
Piękny ten kawałek o Zappie :)
OdpowiedzUsuńDesperate Househusband - więzienia byłyby przepełnione :)
Kurcze, ja mam już książeczkę na stoliku, ale jeszcze przynajmniej tydzień minie, nim znajdę dla niej czas, ale już widzę, że mi się spodoba :)
OdpowiedzUsuńAntek - powaliłeś na kolana - to też muszę przeczytać!
:)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBo muzycy mają w sobie to coś. Może dlatego, że wyjątkowo są wyczuleni na dźwięki albo dlatego, że szukają dźwięku doskonałego.
OdpowiedzUsuńBo czym się różni miłość do muzyki od miłości do kobiety? Chyba tylko poziomem abstrakcji. :)
Och to książka zupełnie nie dla mnie... umarłabym chyba... pociąg do gitary powiadasz? To pewnie przez te kształty :) hm?
OdpowiedzUsuńP.S. DH :) a cóż Ty takiego studiowałeś, że wpadałeś w takie stany? :D
Jestem pod wrażeniem. Bardzo fajny artykuł.
OdpowiedzUsuń