czwartek, 25 października 2012

Z cyklu ‘Zakupy z filozofami’ – trzy niezdecydowania, czyli zakupy z Quinem





Zakupy przebiegną nam dziś pod znakiem filozofii analitycznej, a dokładnie teorii, którą na jej polu ukuł Willard Van Orman Quine. Przyznam szczerze, że jego prace, a właściwie praca – Trzy niezdeterminowania – zainspirowały mnie, gdy pisałem ten tekst tylko pośrednio. Najbardziej inspirujący był zaś tytuł.

Quine, analizując pojęcia związane z epistemologią, czyli tym, jak poznajemy świat, doszedł do wniosku, że mamy tu poważny problem na poziomie języka. Ujmując rzecz najprościej – nie potrafimy się dogadać i często, choć myślimy, że my i nasz rozmówca mówimy o tym samym, w rzeczywistości mamy na myśli zupełnie inne rzeczy. Nasz analityk podaje przykład, który zyskał wielką sławę: wyobraźmy sobie sytuację, że trafiamy na jakąś egzotyczną wyspę zamieszkałą przez tubylców mówiących w dziwnym języku. Nie bardzo wiemy, jak się z nimi porozumieć, ale staramy się. Wybieramy się z takim tubylcem na spacer i nagle widzimy królika wyskakującego zza krzaczka. Nasz towarzysz krzyczy w tym momencie: gavagai! Automatycznie zakładamy, że słowo gavagai oznacza królika, cieszymy się, że jesteśmy o jeden mały kroczek bliżej osiągnięcia porozumienia. Czy jednak słusznie? Być może słowo gavagai wcale nie oznacza królika. Może przecież być oznaką zaskoczenia albo odnosić się do czegoś, co biegnie. Może też znaczyć tyle, co „kolacja”, albo, dajmy na to „potrawka” – kto wie, o czym pomyślał nasz tubylec. Ten przykład obrazuje coś, co Quine określa jako niezdeterminowanie przekładu i niezdeterminowanie odniesienia (bo nie możemy mieć pewności, do czego odnosi się tajemnicze słowo).

Tyle na razie, jeśli chodzi o zawiłości filozofii analitycznej. Przejdźmy do zakupów.

W przypadku zakupów, kluczową kategorią jest niezdecydowanie, przynajmniej w przypadku obiektu moich obserwacji, czyli mojej żony. Załóżmy taką sytuację: kupujemy sweterek (może to być też sukienka, bluzka, spodnie lub cokolwiek innego). Po określeniu typów (w liczbie co najmniej kilku) kroju, następuje faza przymiarek. Mamy tu pierwsze niezdecydowanie: fason i kolor. Ten sweterek, czy tamten? A jeśli ten, to czarny, czy szary? A może jednak żaden z dwóch, tylko ten trzeci lub czwarty? Może to trwać bardzo długo. Gdy w końcu odpowiedni fason zostanie wybrany, trzeba zdecydować się na konkretny egzemplarz. Dochodzimy do drugiego niezdecydowania. Wybrać rozmiar S, czy M? Jeden i drugi pasuje, z tym, że jeden jest luźniejszy, co w sumie fajnie wygląda, drugi ściślej przylega do ciała, co też daje ciekawy efekt… Drugie niezdecydowanie pogłębia się, bo nawet, gdy rozmiar zostanie już ustalony, należy sprawdzić różne egzemplarze w tym samym rozmiarze – bo może któryś trochę inaczej uszyty? Może one wszystkie nie leżą identycznie? Trzecie niezdecydowanie rozkłada mnie zwykle na łopatki, bo dotyczy samego aktu zakupu. Nie jest on taki prosty i oczywisty, bo mimo dokonanego – pozornie, jak się okazuje – wyboru, można się jeszcze pozastanawiać: kupić, czy jednak rozejrzeć się jeszcze, zajrzeć do innych sklepów… Cały czas spędzony w przymierzalni idzie w tym momencie na marne.

W całym tym uniwersum fatałaszków i zamieszaniu jestem ja. I tu wracamy do poważnej filozofii i do Quinea. Cały szkopuł w tym, że w czasie zakupowych bojów przychodzi mi często pełnić rolę doradcy. Co z kolei wymaga ode mnie, żebym ogarniał całe spektrum rzeczy – oglądanych, przymierzanych, wybieranych. Żebym potrafił porównać, wypowiedzieć się, ocenić. A ja czasami czuję się jak ten podróżnik rozmawiający z mieszkańcem egzotycznej wyspy. Bo kiedy żona pyta mnie o sukienkę, którą przymierzała wcześniej, albo oglądała w internetowym sklepie i prosi o porównanie z tą, którą właśnie przymierza, to z całą siłą dotyka nas niezdeterminowanie przekładu i niedookreślenie odniesienia. Bo ja się wypowiadam, poszukawszy wcześniej w pamięci, ale czy wypowiadam się aby na pewno na temat tego, o co mnie zapytano? Pamiętam, była jakaś sukienka… Niebieska, nie, zielona… no, taka bardziej morska – dochodzimy do jakiegoś porozumienia, ale ja nadal nie mam pewności, czy mówię o tej samej rzeczy, o którą chodzi żonie. Tyle ich przecież było, a jedna do drugiej podobna. Spora jest więc szansa, że nasza rozmowa przebiega na zasadzie: ja o niebie, ty o chlebie.
A słowo 'sukienka' staje się tym, czym miał być gavagai Quinea – żona zakłada, że kiedy mówi 'sukienka', ja wiem, o co chodzi; ja zakładam, że odpowiadając, mówię o tym, czego dotyczy rozmowa. Ale pewności nie ma. Jest tylko założenie, że używane przez nas słowa odnoszą się do jednego obiektu. Założenie.
Gavagai!

piątek, 19 października 2012

O niemożliwości naprawiania i o pewnym gatunku na wymarciu



Zepsuł nam się blender. No dobrze, nie tyle się zepsuł, co Chłopakom udało się go uszkodzić. Ale już wcześniej blender nie był w pełni sprawny – poszło jakieś łożysko, tak podejrzewam, w jednej z nakładek, co bardzo ograniczyło możliwości stosowania urządzenia. Stało się to chwilę po tym, jak skończył się okres gwarancyjny.
Nie napiszę tu niczego odkrywczego – żyjemy w czasach, w których rzeczy nie są trwałe. Są tymczasowe, szybko się zużywają i nikt dziś już nie myśli o ich naprawianiu. Gdy się coś rozleci, wyrzuca się to i kupuje nowy egzemplarz.
Kiedyś było inaczej. Nie będę tu pisał, że było lepiej, choć – jeśli trzymać się kontekstu – trochę lepiej pewnie było. A skąd w ogóle u mnie takie przemyślenia? Już opowiadam.
Mamy w ogrodzie wielką jabłoń i w tym roku obsypało ją owocami. Jabłka są słodkie, dobre, to podobno jakaś stara odmiana, kosztela. Coś trzeba zrobić z tym całym dobrem, żeby się nie zmarnowało. Część  owoców postanowiliśmy wykorzystać do produkcji soku. Sok, jak wiadomo produkuje się przy pomocy sokowirówki. Urządzeniem takim dysponuje moja szwagierka – pobiegłem więc do niej i pożyczyłem.
Przyniosłem do domu maszynę i popatrzyłem na nią z sentymentem. Przy pomocy takiego samego urządzenia preparowała soki z jabłek czy marchewki moja mama. Miałem wtedy kilka lat. Pomyślałem sobie: oto stoi przede mną cud polskiej myśli technicznej: Katarzyna, produkt marki Predom!
W moim rodzinnym domu, na ścianie w kuchni wisi kuchenna waga – waga marki Predom. Wisi tam, odkąd pamiętam. Sam mielę sobie kawę w młynku marki Predom. Jest on starszy ode mnie (pożyczyłem go – na wieczne oddanie – od rodziców). Rodzice mieli kiedyś odkurzacz marki Predom i lodówkę i suszarkę do włosów i te sprzęty służyły im latami.
Odkurzacz tata kiedyś naprawiał. Naprawiony, służył kolejne lata. Podobnie było z suszarką. Pamiętam, że zaczęła się przegrzewać, ale można było ją zreperować. Jakiś czas temu zepsuła mi się maszynka do strzyżenia. Usterka nie była poważna, wiedziałem, gdzie leży problem, więc postanowiłem go zlikwidować. Co się okazało? Maszynki nie dało się rozkręcić. Żadna naprawa nie wchodziła w rachubę, bo próba otworzenia obudowy doprowadziła by tylko do powstania poważniejszych i nieodwracalnych uszkodzeń. Miałem do czynienia ze sprzętem jednorazowego użytku.
Nie będę tu rozpisywał się o tym, że dzisiejsi producenci naciągają nas, że nie dbają o solidność własnych wyrobów, że nie można już polegać na tak zwanych „sprawdzonych markach”, bo jeśli sprawdziło się je kilka lat temu, to dziś już nic to nie znaczy. Ale przyszło mi coś do głowy, pomyślałem sobie o pewnej konsekwencji tego stanu rzeczy. O tym mianowicie, że doprowadzi on do wymarcia pewnego gatunku. Wyginą mianowicie złote rączki.
Mój tata potrafił naprawić odkurzacz i suszarkę do włosów. Samochód też potrafił naprawić – miał kiedyś Tarpana i ciągle przy nim grzebał, a Tarpan jeździł. Ja bym sobie poradził z moją maszynką do strzyżenia, o ile udało by mi się ją rozkręcić, potrafię rozłożyć szlifierkę, zmienić szczotki, wymienić zepsuty włącznik (no i posiadam szlifierkę, a właściwie dwie – kątową i oscylacyjną – i używam ich, wiem do czego służą). Ale czy moje Chłopaki będą potrafić takie rzeczy? Czy w ogóle idea naprawiania  i tak zwanego majsterkowania nie będzie im obca, nie będzie dla nich jakąś mglistą abstrakcją? Ja się za złotą rączkę nie uważam, ale dwóch lewych rąk też nie mam. Ale, być może, jestem tylko niepełnowartościowym przedstawicielem gatunku na wymarciu.
Ewolucja, w tym przypadku techniczna, doprowadziła do tego, że dla człowieka naprawiającego nie ma już miejsca na ziemi. Wyparł go nowy gatunek: człowiek kupujący, który czeka do końca gwarancji, a później wymienia na nowe.

czwartek, 18 października 2012

Trochę straszno, bardzo śmieszno, albo na odwrót



Wcale nie jest tak, że nam się ciągle nie udaje. Że zawsze odstajemy od reszty. Nie, czasami potrafimy być w pierwszej linii, wręcz w awangardzie. Półtora miesiąca temu na przykład, ukazał się w naszym kraju pierwszy numer pierwszego na świecie czasopisma egzorcystycznego. Miesięcznik nosi tytuł Egzorcysta i stanowi część frontu walki Kościoła z Szatanem.
Powiem szczerze – nie wiem co myśleć. Przeczytałem w najnowszej Polityce artykuł o tym szczególnym wydawnictwie i nie byłem pewny, jaka powinna być moja reakcja: powinienem pokładać się ze śmiechu? zapłakać nad ludzką głupotą? przestraszyć się – bo przecież eksperci jak nic zdiagnozowali by mnie jako osobę znajdującą się na najlepszej drodze do opętania i to tylko, gdybym miał szczęście; całkiem możliwe, że został bym zaklasyfikowany jako ktoś już znajdujący się we władzy Złego. Póki co takich jak ja jeszcze się w naszym kraju nie pali i nie topi, ale kto wie, do czego sytuacja zmierza?
Egzorcyści, a jest ich w Polsce, w obecnej chwili (czyli – zwracam uwagę – w roku 2012, w XXI wieku, w czasie, kiedy potrafimy rozebrać atom na części pierwsze, polecieć w kosmos, przeszczepić serce i tak dalej) ponad stu pięćdziesięciu, wszędzie wietrzą knowania Złego. I mają na nie dowody w postaci świadectw. Pewien młody człowiek na przykład tak zasłuchał się płytą Pink Floyd, że zaczął mieć bluźniercze myśli o Maryi[*]. Saszę z kolei opętało, gdy poszła na zajęcia jogi – demon ją dopadł już po pierwszym spotkaniu. Pierwszy numer Egzorcysty przestrzega nas też przed Lady Gagą, przez którą przemawia Szatan: refren jej piosenki ‘Paparazzi’ słuchany od tyłu jest wezwaniem do Lucyfera: Demonie zbaw nas. (Swoją drogą nieodmiennie zastanawia mnie motywacja ludzi, którzy słuchają piosenek od tyłu, niezwykły fenomen.) Groźna jest też Gazeta Wyborcza, TVN 24, saga Zmierzch, halloween i andrzejki no i oczywiście Harry Potter.
O tym, że egzorcyści są niezbędni, świadczy zapotrzebowanie na ich porady i usługi. Gdyby nie egzorcysta, kto by rozwiał wątpliwości Magdaleny z Piaseczna, która nie wie, jak ma reagować rodzic na zajęcia pozalekcyjne, na których proponuje się dzieciom wschodnie sztuki walki (z ukłonami, rękami złożonymi jak do modlitwy i wypowiadanymi nieznanymi słowami)? Kto by wyjaśnił Larysie z Olsztyna, jaki związek z okultyzmem ma noszenie ozdobnych kolczyków? Gdybyśmy nie mieli zastępu gotowych do podjęcia interwencji egzorcystów, kto by pomógł Poli z Bielska-Białej, proszącej o egzorcyzmy nad koleżanką, która wierzy w przesądy, a do tego lubi seks?
I tak rokrocznie, z prośbą o ratunek, zwraca się w Polsce do egzorcystów piętnaście tysięcy osób. Na pierwszą wizytę w warszawskiej diecezji trzeba czekać trzy miesiące (czyżby egzorcyści chcieli zawstydzić NFZ?). Brnę w lekturę artykułu i coraz bardziej nie wierzę w to, co czytam.
Kiedyś śmiałem się do rozpuku, oglądając fragment Monty Pythona i świętego Graal, w którym wieśniacy próbowali sprawdzić, czy mają do czynienia z czarownicą. Na jednej szali wielkiej wagi posadzili dziewczynę oskarżoną o kontakty z ciemnymi mocami, na drugiej – kaczkę. Czarownice bowiem – dedukowali –  się pali. A co jeszcze się pali? Drewno! Czarownice więc palą się, bo są z drewna, to oczywiste. Drewno, poza tym, że się pali, unosi się też na wodzie. Na wodzie – biegł dalej myślowy proces – unoszą się również kaczki. I tu tkwi metoda na sprawdzenie, czy dziewczyna oskarżona o bycie wiedźmą jest nią w istocie: należy sprawdzić, czy waży tyle, co kaczka. Jeśli tak będzie, jedynym wnioskiem, jaki będzie można wyciągnąć będzie ten, że potencjalna czarownica, ważąc tyle, co kaczka, będzie unosić się na wodzie, czyli będzie stworzona z drewna. Będzie więc czarownicą faktyczną, o potencjalności będzie można zapomnieć.
Skecz mnie śmieszył, bo był przecież tylko skeczem. Kiedy zaś czytam o kolejkach ludzi, którzy w reklamówkach przynoszą na spotkanie z egzorcystą, w celu fachowego poświęcenia, krzyżyki, różańce, ale też leki, sól, olej – już mi nie jest do śmiechu, bo to rzeczywistość. Co bardziej zapobiegliwi, wyjmują przyniesione ze sobą przedmioty z toreb, bo przecież nie można mieć pewności, że jeśli się nie wyjmie, to modlitwa dojdzie i trafi do celu… Jeśli nie dojdzie, to jak takim nie do końca obmodlonym orężem walczyć ze Złym? Takiej logiki i takich poczynań nie powstydzili by się średniowieczni wieśniacy, nawet przedstawieni w krzywym zwierciadle angielskiego humoru.
Coś mi się wydaje, że gdyby członkowie grupy Monty Pythona mieszkali w Polsce, nie odnieśli by sukcesu. Nie dali by rady wymyślić absurdów większych, niż my sobie sami, z pełną powagą, gotujemy na co dzień.


[*] Ten i kolejne cytaty za tekstem Zły 2012 autorstwa Edyty Gietka, zamieszczonym w ‘Polityce’, nr 42 (2879).

środa, 17 października 2012

O Spisku najpodlejszym z podłych



Jesteśmy, my, Polacy, mistrzami tematów zastępczych. Nasi politycy są mistrzami w ich wymyślaniu i rozdmuchiwaniu, społeczeństwo zaś – w ich przeżywaniu i pustym nad nimi  dyskutowaniu. Od wczoraj mamy nowy temat zastępczy, a jest nim dach. A właściwie Dach (o tym dachu będziemy teraz pewnie pisać, używając wielkiej litery, tak jak piszemy i myślimy o innej Katastrofie).
Kto nie rozłożył Dachu? Kto jest winien tego zaniedbania? Kto sprowadził na nas tę hańbę? Swoją drogą, problem leży podobno nie w tym, że ktoś Dachu nie rozwinął, ale w tym, że ktoś kazał go zwinąć, bo wcześniej był rozwinięty. I temu podobno winien jest PZPN.
Ale nie będziemy w to wnikać, ja nie będę, bo to właśnie jest temat zastępczy.
Rozmawiać powinniśmy o czymś innym, o sabotażu mianowicie! Strasznym, wrednym sabotażu, którego plan mógł się zrodzić tylko w umyśle jakiegoś Złego Szaleńca, którego jedynie James Bond byłby w stanie unicestwić, a i to nie jest do końca pewne.
Od czasu sławetnych (albo niesławnych, kto wie) mistrzostw, tegorocznego Euro, wiadomo, co jest naszym największym narodowym skarbem, naszym najatrakcyjniejszym eksportowym towarem, o co powinniśmy dbać, na co chuchać, dmuchać i co głaskać… nie, tu za daleko mnie fantazja zaniosła, przepraszam… Do rzeczy: każdy, kto choć trochę jest obeznany w sytuacji naszej polskiej wie, że naszym największym skarbem i dobrem, które nas w świecie rozsławia, jest biust Natalii Siwiec.
Krew mnie zalewa (moja krew patriotyczna, rzecz jasna), kiedy sobie o tym myślę, kiedy analizuję wczorajszą sytuację, kiedy na nią patrzę w szerszym kontekście. Bo Dach Dachem, ale to przecież tylko wierzchołek góry lodowej!
Dachu nie rozłożono, albo złożono go w nieodpowiednim momencie, ale to było tylko ukoronowanie wielkiego Spisku. Mecz się nie odbył i Natalia Siwiec musiała opuścić stadion. Przedwcześnie. Zdążono jej zrobić tylko kilka zdjęć, może kilkanaście, ale i te zniknęły, wśród wrzawy wokół Dachu.
Plan Złego Sabotażysty, tego nowego Napoleona Zbrodni był genialny! Zwieńczony Dachem, którego zabrakło, sięgał przecież o wiele dalej, o wiele głębiej. Bo proszę mi odpowiedzieć na pytanie: kto – i z czyjej inicjatywy – podjął decyzję, żeby tak ważny mecz na naszym pięknym stadionie, na którym tak wspaniale prezentuje się Natalia Siwiec, odbył się w październiku? Nawet największy optymista nie założy przecież, że w połowie października trafi się pogoda sprzyjająca eksponowaniu głębokich dekoltów i odsłanianiu innych części nagiego ciała.
Tu odkrywa się przed nami w pełni perfidia Sabotażysty! Ukryć to, co mamy w kraju najcenniejszego, nie dopuścić do pokazania światu naszych największych atutów! Ugodzić podstępnie w nasz narodowy interes! Nie pozwolić, by polska chwała ukazała się w pełni! O to chodziło Sabotażyście!
Teraz należy tylko odkryć, kto nim jest, kto ponosi odpowiedzialność.
Pojawią się pewnie tacy, którzy powiedzą, że to wina Tuska. Być może będą mieli rację, przynajmniej po części. Oddany kibic, jakim jest premier, powinien się przecież orientować, co w polskiej piłce, przynajmniej od czasu Euro, budzi największe emocje. Powinien próbować zapobiec nieszczęściu. Czyli jakaś wina tu jest, a przynajmniej zaniedbanie, karygodne niedopatrzenie.
Widać i premier nie podołał geniuszowi Sabotażysty.
W tej sytuacji proponuję, by niezwłocznie zwołać komisję śledczą. Kandydatury na jej członków są oczywiste: pan Antonii Macierewicz, bo on jest mistrzem w wietrzeniu spisków i być może jedyną osobą, która podoła w obliczu Spisku tak podłego. Proponował bym również pana Marcina Mellera, do niedawno redaktora naczelnego ważnego pisma branżowego, który, gdy pełnił jeszcze wspomnianą funkcję, miał do czynienia z panną Siwiec.
Być może znajdą się też inne kompetentne osoby, trzeba szybko je zebrać i umożliwić im działanie, by ukrócić działania Sabotażysty. Nie ma czasu do stracenia, zamiast więc omawiać tematy zastępcze, skupmy się na tym, co ważne, choć raz pokażmy, że potrafimy!

wtorek, 16 października 2012

Służbowe szkolenia, czyli o stracie czasu i wymyślnych torturach



Szkolenie poza zajęciami służbowymi jest torturą o bycie samoistnym, niezwykle wymyślną, nie uzasadnioną ani logicznie, ani pragmatycznie…
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954

Siedząc niedawno na pedagogicznej radzie szkoleniowej, myślałem o różnych rzeczach. Szkolenie dotyczyło bezpieczeństwa, czyli tego, jakie to straszne zagrożenia czyhają na uczniów i na nas, nauczycieli i jak należy sobie z nimi radzić. Prowadziła je pani, która – na oko – dawno już osiągnęła wiek emerytalny a nawet sporo go przekroczyła. Kiedyś uczyła wychowania fizycznego i kwestie dotyczące wf-u były jej konikiem. W związku z tym większość tego, co mówiła, skierowane było do koleżanek i kolegów wf-istów i dotyczyło różnych potworności, które mogą się wydarzyć na sali gimnastycznej.
Wspomniałem, że siedząc na szkoleniu myślałem o różnych rzeczach – jakoś musiałem zająć się przez te trzy prawie godziny. Zastanawiałem się między innymi, dlaczego po raz kolejny robi się z nas idiotów. Myśl ta pojawiła się z tego powodu, że przez trzy prawie godziny nie dowiedziałem się niczego nowego. Nie było żadnego zaskoczenia, wniosku, że to owszem, ważne, były za to banały, oczywistości, dyrdymały ubierane w słowa, w rozwlekłe zdania, okraszone nie wnoszącymi niczego dygresjami. Nie tylko ja miałem takie wrażenie. O ile ktoś z obecnych nie znalazł sobie ciekawszego zajęcia, niż próby słuchania wykładu, siedział ze znudzoną miną, zerkając od czasu do czasu na zegarek. Wskazówki wszystkich zegarków poruszały się, jak sądzę, podobnie do wskazówek mojego zegarka: bardzo, bardzo powoli. Czasami, słysząc kolejną porażającą mądrość wymienialiśmy spojrzenia połączone z przewracaniem oczami i znaczącymi uśmieszkami.
Dlaczego tłumaczy się nam kwestie, nie wymagające tłumaczenia? – zastanawiałem się. Dlaczego traktuje się nas jak, delikatnie rzecz ujmując, średnio rozgarniętych uczniaków, którym wszystko trzeba powtarzać do znudzenia, by choć minimum z powtarzanych treści miało szansę utknąć gdzieś, w zakamarkach świadomości?
Inna kwestia, o jakiej myślałem była taka: jak u licha udało mi się przeżyć osiem lat podstawówki i cztery liceum i uniknąć kalectwa, skoro szkoły, a szczególnie sale gimnastyczne, na których trochę czasu przecież spędziłem, to takie niebezpieczne miejsca? Skoro tyle zagrożeń czekało na mnie na szkolnych korytarzach i w salach lekcyjnych – co najważniejsze – skoro moi nauczyciele nie byli wcale tacy ostrożni? Czy to oni byli skrajnie nieodpowiedzialni, dopuszczając na przykład do tego, żebym z kolegami mógł bawić się w czasie przerwy w ganianego po gałęziach wielkiego drzewa (stojącego, o zgrozo, poza terenem szkoły!), skacząc kilka metrów nad ziemią? Czy to moi nauczyciele popełniali jakieś straszne błędy, nie dzwoniąc po policję, nie zawiadamiając rodziców, kiedy na szkolnych biwakach bawiliśmy się nożami (a wiadomo – im większy nóż, tym fajniejszy; a kolega, który miał prawdziwy „nóż Rambo”, to już w ogóle był bohaterem). A może to my dziś mamy paranoję? Czasy się, owszem, trochę zmieniły, pytanie tylko, czy paranoję wymusiła zmiana czasów, czy może paranoja napędziła zmianę, która poszła w nieodpowiednim kierunku?
Dziś uczestniczyłem w kolejnym poważnym spotkaniu. Przemawiał do nas, pedagogów i dyrektorów, zastępca komendanta policji. Mówił również o bezpieczeństwie – taki mamy rok: bezpieczeństwo jest w szkołach priorytetem. Mówił też o współpracy szkół z policją, która układa się czasami dobrze, czasami średnio, czasami zaś wcale się nie układa. Zastępca komendanta mówił o tym, że powinniśmy reagować na wszelkie przejawy łamania prawa, bo to nasz prawny i społeczny obowiązek. Mówił o tym, że tylko reagując, będziemy wychowywać porządnych obywateli, w innym przypadku wypuścimy z naszych oświatowych placówek zastępy kryminalistów. Oczywistości i dyrdymały, nic nowego, nic twórczego, nic godnego uwagi.
Później mogliśmy mówić i my. Dlaczego narzekamy czasem na policję? Co policja może zrobić, by powodów do narzekań było mniej? Coś tam oczywiście zrobić by i mogła, więc różne sugestie z sali padały. Zastępca komendanta słuchał, następnie tłumaczył, dlaczego sprawy mają się tak, jak się mają, czyli nie najlepiej. Oczywiście wina gdzieś tam leżała, ale nie koniecznie po stronie policji, która ma w wielu sytuacjach związane proceduralnymi pętami ręce. Oczywiście wina nie leży też po stronie szkoły.
Należy coś zrobić, tyle tylko, że nie wiadomo co, a nawet, jeśli wiadomo, to rozmawiać trzeba o tym w innym, szerszym gronie, bo decyzje zapaść powinny i po stronie sądów i władz miasta… Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, trochę się nad własną sytuacją użaliliśmy, po czym rozeszliśmy się, każdy do własnych obowiązków.
Każdy oczywiście odnotował w odpowiednio urzędowej formie, że brał udział w ważnym spotkaniu dotyczącym bezpieczeństwa, czyli, że zrobił coś w związku z tym, że bezpieczeństwo w szkole jest naszym tegorocznym priorytetem.
Każdy sobie pewnie, po przeczytaniu tych opowieści wyciągnie własne wnioski. Ktoś zapyta: i kto za to płaci?, następnie sam sobie odpowie, że społeczeństwo. Racja. Ktoś może pomyśli, że poruszaliśmy ważne w sumie tematy i że o takich zawsze warto rozmawiać i się nad nimi zastanawiać. W porządku. Ja się tylko zastanawiam, po co to całe zawracanie głowy? I dlaczego sztukę dla sztuki każe się uprawiać komuś, kto wcale nie ma pretensji do bycia artystą? Po co nam te niezwykle wymyślne tortury, nieuzasadnione ani logicznie, ani pragmatycznie? Za czasów Tyrmanda miały one przynajmniej jakiś cel: budowanie miłości do idei komunizmu. Jeśli dziś też mają coś budować, proszę, niech mnie ktoś oświeci i powie co?!

wtorek, 2 października 2012

Dietetyka według Lemmy’ego




Jakiś czas temu rozmawiałem z żoną na temat odżywiania. To wątek, który czasem u nas powraca. Ja jestem raczej mięsożerny, moja zaś żona doskonale się bez mięsa obywa. Mogłaby żyć energią słoneczną, makaronem i pomidorami. Mi z kolei makaron szybko się przejada. A skoro już dam się na niego namówić , to wolę, gdy jest do niego dorzucone coś, co kiedyś biegało na własnych nogach.
Mamy więc z żoną różne preferencje, co nasze rozmowy czyni ciekawszymi. Do tego żona ma kilku znajomych, którzy są wegetarianami i jakby tego jeszcze było mało, ostatnio poznała dziewczynę, której facet jest frutarianinem. Nie wiem, na czym dokładnie polega ta perwersja, starczy mi informacja, że frutarianie mogą jeść jeszcze mniej rzeczy, niż wegetarianie, którzy już, w moim przekonaniu bardzo się krzywdzą. Do tego nie piją piwa. Piją za to mleko z orzechów. Wyobrażacie sobie?
Miałem kiedyś koleżankę, która nie jadła mięsa z powodów ideologicznych. To znaczy dlatego, że bardzo kochała zwierzątka. Rozmawialiśmy wielokrotnie o tej ideologii a ja w końcu – za każdym razem – nie mogłem się powstrzymać i pytałem o buty: a z czego są te twoje glany? Były oczywiście ze skóry, ta zaś pochodziła z tej samej być może świnki, z której ja preparowałem sobie kotlet na obiad. Ideologia koleżanki miała więc swoje niespójności. Jak zresztą większość ideologii.
Ja dla odmiany w ogóle nie wiążę jedzenia z ideologią. Nie widzę w tym żadnego sensu, przede wszystkim dlatego, że ideologiczna dieta wiąże się zwykle z wyrzeczeniami i ograniczeniami, jednym słowem z pozbawianiem się przyjemności (to dotyczy w sumie każdej diety, ale wyrzeczenia z powodów, dajmy na to zdrowotnych, łatwiej było by mi zaakceptować). Jako, że przyjemności uważam za dobre z definicji, staram się z nich nie rezygnować, o ile nie jestem do tego zmuszony naprawdę poważnymi okolicznościami.
Tak się złożyło, że w czasie, gdy prowadziłem z żoną kolejną rozmowę na temat diety, byłem akurat w trakcie lektury autobiografii lidera Motorhead, o której już wspominałem. I jak na zawołanie, trafiłem w niej na fragment, który pasował jak ulał do sytuacji: Lemmy we właściwy sobie, dość dosadny sposób wypowiedział to, co mi chodzi po głowie za każdym razem, gdy pojawia się temat zdrowego odżywiania, a szczególnie rezygnacji z jedzenia mięsa.
Na marginesie trzeba tu dodać, że Lemmy Kilmister nie jest wzorem odpowiednim do naśladowania dla przeciętnego człowieka. Jak sam mówi, do warzyw i owoców w ogóle się nie zbliża – są dla niego za zdrowe. Nie zapominajmy, że mówimy tu o kolesiu, którego spotkała (a przynajmniej on sam twierdzi, że go spotkała) taka oto przygoda: Doszedłem wówczas do wniosku, że warto dać sobie przetoczyć krew, wymienić ją na całkiem nową – wiecie, chodzi o ten sam zabieg, któremu rzekomo poddał się Keith Richards (…). Poszedłem więc do lekarza z moim menadżerem, pan doktor pobrał mi krew do badania, po czym wrócił ze złą nowiną. „Muszę ci to powiedzieć” – mówi – „Czysta krew cię zabije”. „Co?” „Nie masz już w żyłach ludzkiej krwi. To oznacza, że nie możesz być również dawcą. Jesteś tak toksyczny, że twoja krew zabiłaby zwykłego człowieka”.
Styl życia Lemmy’ego jest dość ekstremalny i  na pewno nie dla każdego, być może nawet jest to styl życia niemożliwy do przyjęcia przez nikogo, poza Lemmym. Nie zmienia to faktu, że przy całym swoim radykalnym podejściu, również do tego, co spożywa, jeśli chodzi o stosunek do wegetarianizmu, Lemmy trafia w sedno.
Swoja drogą, zwyczaje żywieniowe Howarda to dość śliski temat – facet zjada te wszystkie straszne wegetariańskie historie, owoce i orzeszki. Jakie to gówno jest niezdrowe! Ludzie są przecież padlinożercami – przyjrzyjcie się tylko swoim zębom! Nasz układ trawienny nie jest przygotowany na to, by radzić sobie z wegetariańskim żarciem. Pierdzisz po tym non stop, a jelita porastają ci mchem od środka. Wegetarianizm jest oderwany od rzeczywistości – nie bez powodu krowy mają cztery żołądki, a my tylko jeden. Zastanówcie się nad tym. (Cześć Howard!) I nie zapominajcie – Hitler był wegetarianinem!
Jakie to poetyckie, prawda? Lemmy to potrafi się wypowiedzieć!
Ciekawe, co miałby do powiedzenia na temat frutarian. Tych, którzy nie piją piwa…[*]


[*] Słowa Lemmy'ego przytaczam za książką:  "Lemmy  - Biała gorączka.", wydaną przez poznańskie wydawnictwo  Karga