piątek, 21 grudnia 2012

Raport z końca świata



Obudziłem się i wstałem. Nie jest źle – pomyślałem. Przecież dwudziesty pierwszy grudnia trwa już od kilku godzin, a ja wstałem i jest normalnie. A przede wszystkim, w ogóle jest: wszystko na swoim miejscu. Słońce świeci, śnieżek, choć w niewielkich ilościach, zalega jednak na chodniku, samochód zamarzł, czyli wszystko jak najbardziej w normie.
Ale jak będzie dalej – kto wie?
W pracy jakaś taka luźna atmosfera, wszyscy w świątecznym nastroju, łażą, śmieją się, składają sobie życzenia. Ja więc też nic konkretnego nie robię, trochę zabijam czas. W sumie nie chciał bym, żeby mnie Koniec Świata zastał przy robocie. Aż tak tej roboty nie kocham, żebym chciał jej się oddając, żegnać się ze światem. Czekam więc, aż miną te godziny, które muszę odsiedzieć, zanim się udam na zasłużony świąteczny odpoczynek. Cały czas jednak spoglądam za okno – czy nie widać żadnej łuny na horyzoncie? (skąd, nie widać nawet horyzontu, widać bloki mieszkalne i łyse topole). A może kula świetlista na niebie? Kometa? Asteroida? Nic z tych rzeczy.
W radio też niby się nie przejmują, ale żeby tak całkiem nie poruszać tematu, to nie, mimo, że przecież poważna stacja. A to jeden redaktor zażartuje o Kaesiu, a to jakiś materiał puszczą o proroctwach tegoż dotyczących, a to znowu doniosą o tych, co się ukryli w Meksyku albo na południu Francji. Na południu Francji jest podobno taka wioska, co ma Koniec Świata przetrwać. Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Że niby jak? – nie zostanie nic, tylko ta wioska? I co, będzie się może unosić w przestrzeni, a dookoła nicość? To może jeszcze będzie się wspierać na grzbietach słoni stojących na wielorybie…? Bez sensu. Ale ludzie wierzą, albo udają, że wierzą, albo nie wierzą, ale tak na wszelki wypadek jadą do tej wioski – że jeśli jednak pierdyknie, to oni nie wyjdą na frajerów, co zlekceważyli zagrożenie i teraz ich nie ma. Będą, w tej zawieszonej w próżni wiosce.
Jeszcze zabawniej mają w Ameryce. Tam sobie co lepiej sytuowani obywatele wykupili miejsca w schronach pod pustynią. Siedzą więc sobie dziś pod ziemią i czekają i pewnie myślą, co będzie, jak wyjdą. Może myślą, że spotkają Mad Maxa. Albo, że napadną ich hordy wygłodniałych zombi. Może niektórzy mają ze sobą w tych schronach specjalną broń przeciw zombi. Podobno w Ameryce całkiem nieźle się ostatnio sprzedają takie sprzęty.
Właśnie sprawdziłem swój telefon. Zacząłem się zastanawiać: całe to zamieszanie stąd się wzięło, że na dniu dzisiejszym kończy się kalendarz, który spreparowali starożytni Majowie. Tylko co wynika z tego faktu, że ich kalendarz się kończy? Mój na przykład jeszcze się nie kończy – w 2022 roku będę obchodził urodziny w sobotę. Nie chce mi się sprawdzać, jak daleko w przyszłość wybiegli producenci Samsunga, założyli jednak, że trochę czasu jeszcze mamy. Można im ufać mniej niż Majom?
Mamy teraz 10:56. Zostało jeszcze kilkanaście godzin niepewności. Z drugiej strony – w Nowej Zelandii za dwie godziny będzie już jutro. Co to dla nas oznacza? Że jeśli za dwie godziny Nowa Zelandia będzie istnieć, to i my przetrwamy? A nie powinno być czasem tak, że jak świat się skończy, to cały naraz, za jednym zamachem? Tak by było sprawiedliwie. A może nie jesteśmy bezpieczni, póki dzisiejszy dzień nie skończy się tam, gdzie Majowie ustawili ten swój feralny kalendarz? Kto to wie?
Gdyby świat się skończył, to w sumie sporo rzeczy by to uprościło. Nie było by problemów finansowych, nie musiał bym już więcej skrobać rano zamarzniętego samochodu, żadnych więcej stresów w związku z pracą, nawet świąteczne zakupy by mnie ominęły jak i reszta świątecznego zamieszania… Z drugiej strony była by w tym spora niesprawiedliwość. No bo sami spójrzcie: cały świat a przynajmniej jego większość mogła już zobaczyć pierwszą część Hobbita, a my nie. I gdyby mnie koniec świata pozbawił tej możliwości, byłbym niepocieszony.
Patrzę więc za okno, cały czas wszystko wygląda zupełnie normalnie. Albo jest tak, że nie widzę po prostu, że staje się już, jak pisał Miłosz, albo jednak nic się nie dzieje.
Coś mi mówi, że powinienem postawić na to drugie.

wtorek, 18 grudnia 2012

Coaching i służbowa wigilia



Coaching jest ostatnio dość modnym słowem. Nic dziwnego, żyjemy przecież w czasach, kiedy liczy się szybkość i kiedy rezultaty własnych działań chcemy widzieć natychmiast. Coaching za zaś z zasady ma przyspieszać nasz rozwój, i powodować, że szybciej będziemy osiągać cele. Być więc dziś couchem, to musi być niezłe zajęcie. Tym bardziej, że jak mówi pewien popularny słownik, coach nie musi mieć doświadczenia ani specjalistycznej wiedzy w dziedzinie, która jest przedmiotem coachingu. Znam w sumie kilku takich samozwańczych coachów, co to nie muszą się wcale na czymś znać, by zasypać nas mądrymi radami na temat tego czegoś (oraz wszystkiego innego, gdy się tylko nawinie okazja).
Ale ja w sumie nie o samym coachingu chciałem mówić. Chciałem poruszyć temat świąteczny, a właściwie około świąteczny.
Jest taki fenomen, który się zwie „firmową wigilią”, „spotkaniem opłatkowym” czy jeszcze inaczej. Chodzi w każdym razie o ten moment w roku, kiedy trzeba zostać w pracy po godzinach, albo pofatygować się do niej kolejny raz tego samego dnia i wraz z szefem i współpracownikami współtworzyć świąteczną atmosferę. Dla mnie to dramatyczna chwila. Rok temu i dwa lata temu chyba również, udało mi się jakoś wywinąć. Małe dzieci były dobrą wymówką, by nie musieć stroić się wieczorem i nie jechać do wynajętego lokalu na barszcz i pierogi. W tym roku mi się nie udało. Wigilia została przesunięta z godzin wieczornych na wczesno popołudniowe, co gorsza zaczynała się w czasie, kiedy powinienem być w pracy a po trzecie – odbywała się na miejscu, to znaczy w miejscu pracy, co ostatecznie uniemożliwiło mi ewakuację. Musiałem zostać.
Z natury jestem osobą, która się raczej przesadnie nie integruje, więc szkolna wigilia na sali gimnastycznej to dla mnie ciężkie przeżycie. Ze współpracownikami rozmawiam głównie na tematy, na które muszę, czyli zawodowe. Gdy więc przychodzi mi usiąść z nimi przy stole, w luźnej atmosferze, nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić i jak się zachować, żeby nie wyjść na totalnego mruka. Dziś musiałem sobie jakoś poradzić. Tak się złożyło – i tu wracamy do początkowego wątku – że trafiłem ostatnio na artykuł, w którym prawdziwy coach udziela rad na temat, jak się w podobnych sytuacjach odnaleźć.
Coach, czyli osoba, która nie koniecznie się zna, ale udziela rad mówi: Dobry rozmówca to ten, który mało mówi i zadaje dobre pytania. Skoro tak radzi specjalista, postanowiłem spróbować. Pominąłem propozycje z artykułu (Jaką kuchnię lubisz?, Co myślisz o tej muzyce? – wydały mi się jakoś nie za bardzo pasować do okoliczności, że o Co myślisz o tym miejscu? już nie wspomnę) i uderzyłem w proste: Co tam u was?, Jak syn sobie radzi w nowej szkole? i tak dalej. Wbrew zapewnieniom coacha, rozmowa nie rozwinęła się za bardzo. Choć może to i dobrze, bo zgodnie z tym, o czym czytałem, imprezowe rozmowy mają być krótkie – kilku-, kilkunastominutowe. Powiedzmy, że zagospodarowałem kilka minut, ale było raczej drętwo. A co gorsza, nie nadszedł jeszcze czas dzielenia się opłatkiem!
O tej tradycyjnej okoliczności coach nie pisnął słowem. Szkoda, bo może bym coś dla siebie z jego rad wyciągnął. Dzielenie się opłatkiem, to dla mnie mordęga, w każdych okolicznościach, a w takich, w jakich byłem dziś – podwójna, potrójna albo i pomnożona po dziesięciokroć. Zawsze mam dylemat: uderzyć w banał, życzyć wesołych świąt, zdrowia i spokoju, czy silić się na oryginalność i indywidualne podejście? Dylemat to tym większy, że kiedy wybieram drugą opcję, zwykle mi nie wychodzi. Nie jestem dobry w te klocki. Zwykle więc snuję się po sali z opłatkiem w ręku, unikam kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, za to udaję, że właśnie zauważyłem kogoś w innej części pomieszczenia i właśnie, z entuzjazmem, staram się do niego dotrzeć. W jakimś stopniu to działa.
Kiedy już przetrzymałem opłatek, zadałem odpowiednie pytania najbliższym sąsiadom i – utrzymując kontakt wzrokowy oraz markując aktywne słuchanie – wysłuchałem odpowiedzi, mogłem się skupić na jedzeniu. To mi dało chwilę oddechu. Jednocześnie zacząłem zerkać w stronę drzwi i czekać na odpowiedni moment, żeby się ulotnić.
Kiedy salę opuścili zaproszeni goście, w postaci księdza proboszcza (a jakże!) i jego świty, chyłkiem wymknąłem się i ja.
Teraz sobie myślę, że zupełnie nieźle mi dziś poszło. Co więcej, poradził bym sobie nawet, gdybym nie przeczytał wcześniej instruktażu udzielonego przez specjalistę od coachingu. Może więc w sumie mam talent? Może sam mógłbym zacząć udzielać rad, w końcu to nic trudnego: zadaj pytanie, słuchaj, mów wyraźnie i z energią, patrz i uśmiechaj się…

wtorek, 11 grudnia 2012

Zima, czyli kiedy wyłazi ze mnie maruda



Kiedy jest zima, jest zimno. Nie lubię, kiedy jest zimno, ergo: nie lubię, kiedy jest zima. Ten prosty sylogizm dowodzi po raz kolejny mocy logicznego myślenia, prostego i nie pozostawiającego wątpliwości. Ale co ważniejsze, pokazuje dobitnie, jaki jest mój stosunek do pory, która właśnie nam nastała. Pokazuje dobitnie, ale nie odsłania całej prawdy. Bo ja nie tylko zimna nie lubię zimą.
Nie lubię na przykład jeździć zimą samochodem. I to nie dlatego, że jest ślisko, że śnieg i lód pokrywają ulice. Słyszę często, że zima znów zaskoczyła drogowców. Prawdę mówiąc, kiedy padają te słowa, zaczyna mnie boleć głowa. Nie dlatego, że nagle uderza mnie jakaś wielka, bolesna Prawda. Dlatego, że banalność tego powtarzanego do znudzenia frazesu stała się – przez to ciągłe powtarzanie właśnie, mantrowanie wręcz – tak ciężkostrawna. I ta radość osoby wymawiającej „porzekadło” – jakby sama ten żart wymyśliła. No nie mogę!
Nie wiem, czy zima zaskakuje drogowców. Drogowcy mówią: nie odśnieżamy, kiedy pada śnieg. Na pozór głupota i absurd, ale kiedy się głębiej zastanowić… Odśnieżyłem ostatnio chodniczek, prowadzący od drzwi mojego domu do furtki. Zrobiłem to, gdy zmierzałem w stronę samochodu. Przez furtkę wyszedłem na ulicę, tam też co nieco zmiotłem i zabrałem się za usuwanie warstwy śniegu z auta. Kiedy skończyłem i zamierzałem wrócić do domu, chodniczek znów był przysypany śniegiem. Trudno, namachałem się miotłą na próżno, ale nic mnie to nie kosztowało, trochę ruchu pewnie nawet dobrze mi zrobiło. Drogowcy zaś, gdy wysyłają na drogi pługi, ponoszą konkretne koszta. Po co? Pług przejedzie a po kilkudziesięciu minutach nie widać efektu. Może to dobrze, że nie wyrzucają naszych pieniędzy w (pośniegowe) błoto? Odśnieżą, gdy przestanie padać, przynajmniej przez czas jakiś asfalt będzie się nam czernił pod kołami.
Nie lubię, kiedy jest zimno, nie lubię nudnych tekstów, które bawią tylko tych, którzy je wygłaszają, ale to jeszcze nic. Może konieczność odśnieżania daje mi pretekst, by zażyć trochę ruchu, ale mimo to nie lubię odśnieżania.
No i samochód. Nie lubię jeździć zimą, bo żeby to robić, trzeba najpierw doprowadzić do porządku i uruchomić samochód. Obmiatanie go ze śniegu, to jeszcze nie taki problem, ale drapanie szyb – no, po prostu nie znoszę. A to przecież dopiero początek, bo obmiatanie i drapanie, to przecież tylko czynności wstępne!
Nie dysponuję niestety nowym samochodem o wysokim standardzie. Ten fakt powoduje liczne zimowe komplikacje i z każdym porankiem przyprawia mnie o coraz większą zimową frustrację. Bo najpierw jest problem z wejściem do samochodu. Czasem pomaga odmrażacz do zamka, ale nie zawsze. I tak, z włożeniem kluczyka w otwór przy klamce mam czasami problem, nie mówiąc już o jego przekręceniu. Ostatnio zamek w drzwiach od strony kierowcy ostatecznie skapitulował i… złamał się w środku, w związku z czym wyciągnąłem go razem z tkwiącym w nim kluczykiem. Od tej pory wsiadam do auta od strony pasażera. Czekam, aż mój mechanik sprowadzi odpowiedni zamek i dokona naprawy.
Bywało tak, że wszystkie drzwi miałem zamarznięte. Samochód mógł posłużyć jako eksponat. Nie można było dostać się do środka. Ale trudności z wejściem do auta, to przecież nie jedyny problem. To, że się siedzi na fotelu nie oznacza, że można zacząć świętować sukces. Bo samochód trzeba jeszcze odpalić. Z tym też bywają problemy. Przekręcam kluczyk, słyszę dyszenie, stękanie i nic. Może to trwać dowolnie długo.
Kiedy więc już ruszę, jestem wniebowzięty. Śnieg pod kołami mi nie przeszkadza, nie klnę na drogowców, cieszę się tym, że w ogóle jadę. Chyba, że jadę z żoną, która na każdym zakręcie i przy każdym hamowaniu krzyczy, żebym uważał. Jakbym nie wiedział, że trzeba uważać. Kolejny zimowy koszmar… Choć nie, to jest akurat zmartwienie całoroczne…
Zimowe kłopoty z samochodem, to jednak nie wszystko. W sumie częściej chodzę pieszo, niż jeżdżę. Ale z chodzeniem też są problemy. Wynikają one na przykład stąd, że u nas śnieg pada często tylko po to, żeby zaraz stopnieć. Temperatura dodatnia, a tu sypie z nieba. Po co? Chyba tylko po to, żeby nas, mnie, utopić w brunatnej breji, która oblepia buty i zostawia na nich solny nalot.
Albo ubieranie się. Nie dość, że dłużej trwa, to jeszcze efekt jest taki, że w tych wszystkich swetrach, grubych kurtkach, rękawiczkach, czapkach i wszystkich innych warstwach, człowiek czuje się jak zawodnik sumo wciśnięty w skafander kosmonauty.
Do tego jeszcze wcześnie robi się ciemno, za to jasno robi się późno, ja zaś lubię, kiedy świeci słońce.
No nie lubię zimy. Z każdym rokiem coraz bardziej.
A może ja się po prostu starzeję?

czwartek, 22 listopada 2012

Czy można mówić „dupa”?



Wczoraj zaliczyłem pierwszą poważną wywiadówkę w przedszkolu. Specyficzne doświadczenie. Do tej pory w różnych wywiadówkowych sytuacjach uczestniczyłem w innym charakterze. Jako dzieciak, nerwowo oczekiwałem na powrót ojca ze szkoły. Patrząc z perspektywy, zastanawiam się, skąd się brało moje zdenerwowanie. Biorąc pod uwagę, że moja mama pracowała w szkole, w której się uczyłem, tata nie mógł z wywiadówki przynieść żadnych wstrząsających informacji na mój temat. Moje szkolne dokonania nie były, niestety, tajemnicą dla moich rodziców. A jednak się denerwowałem. Może dlatego, że mama z tatą byli świetni we wprowadzaniu nerwowej atmosfery.
Później sam zacząłem pracować w szkole (wariacka sztafeta pokoleń, jak napisał Mistrz Koterski) i wywiadówki albo prowadziłem albo uczestniczyłem w nich w roli, uwaga, eksperta. Cóż, bywa. Nagle przyszło mi objąć nową rolę. Poszedłem więc do przedszkola, usiadłem na malutkim krzesełku i z wyrazem skupienia na twarzy słuchałem Pani. Nie było to porywające spotkanie. Dowiedziałem się, jak to Pani wychowuje nasze dzieci bez porażek, a przynajmniej się stara, korzystając z odpowiednich metod. Przyznać muszę, że całkiem nieźle jej wychodzi, czasami nawet się dziwię słuchając, jak Pani chwali moich Chłopaków. Zastanawiam się, dlaczego w domu nie są tacy grzeczni. Być może muszę się doszkolić w zakresie metodologii wychowania.
Kiedy na koniec padło sakramentalne pytanie: czy państwo chcieli by jeszcze coś…?, zgłosił się jeden z tatusiów. Powiedział, że on i owszem chciałby. Bo ostatnio jego córeczka opowiedziała mu, jak to w przedszkolu jeden z chłopców (Nie będę tu podawał imienia – zaznaczył dyplomatycznie tatuś) powiedział dupa, dupa! Od razu kilka osób się ożywiło. No tak, ich dzieci też znają to słowo. Niektóre nawet potrafią go użyć w odpowiednim kontekście, czyli na przykład, gdy się zdenerwują. A kiedyś przecież tak nie mówiły no i w domu też się tak nie mówi… Słuchałem rozmowy, kiwałem głową a w duchu zastanawiałem się, czy Imię, Które Nie Zostało Wymienione nie brzmi czasem Gucio. No bo Gucio słowo na ‘d’ zna i stosuje, choć nie zachęcamy go do tego. Stosując, robi to, co więcej, w odpowiednich momentach, czyli gdy się zdenerwuje. A że denerwuje się często (to może być kwestia obciążenia genetycznego, bo ja też bywam nerwowy, to pewnie przez te wywiadówki i permanentną inwigilację, której mnie poddawano w dzieciństwie)…
Zastanawiam się, co zrobić z tym fantem. Oczywiście zwracamy Chłopakom uwagę, gdy brzydko się do siebie zwracają. Z drugiej strony – gdzie tu ustawić granicę? Czy kiedy Tytus, wychodząc z pokoju, woła do Gucia i do mnie: na razie, frajerzy! mam reagować? A jeśli to jak, co mam zrobić, kiedy już się pozbieram z podłogi, na której zaległem powalony napadem śmiechu? Tłumaczyć, co to frajer i dlaczego tata nim nie jest (a przynajmniej, dlaczego nie wypada tak taty nazywać)?
Skomplikowana sytuacja, normalnie dupa blada. A, no właśnie. Bo mi, przyznać muszę, czasem wymknie się jakieś słowo nie do końca parlamentarne (czy może, biorąc pod uwagę poziom i hm… estetykę naszej politycznej debaty, właśnie bardzo parlamentarne). Sumienie mam niby czyste, bo Chłopacy dupę włączyli do swojego słownika ostatnio, czyli mogę wnioskować, że raczej nauczyli się w przedszkolu. W każdym razie afery robić nie zamierzam. Jeśli się okaże, że to Gucio deprawuje koleżanki swoim soczystym językiem czterolatka – będę się tłumaczył. Nie wiem jeszcze jak. Bo ja się w sumie zgadzam z Kazikiem Straszewskim, który w którymś z wywiadów tłumaczył, że wulgaryzmy są normalną częścią języka i ich użycie w pewnych sytuacjach jest jak najbardziej adekwatne. Że jak się ktoś za przeproszeniem wkurwi, to co ma powiedzieć, jak nie kurwa? Całe więc szczęście, że moje Chłopaki – Przedszkolaki póki co się jedynie wdupiają. Zawsze mogę też zacytować fragment piosenki Dezertera, że mianowicie nie ma brzydkich słów, są tylko brzydkie myśli. A co brzydkiego może sobie pomyśleć taki przedszkolak, mówiąc dupa?

środa, 14 listopada 2012

O problemach z asertywnością



W czasie studiów zaliczyłem przedmiot, który nazywał się Rozwijanie umiejętności społecznych. Nie jestem osobą przesadnie społeczną, są tacy, którzy twierdzą, że jest wręcz przeciwnie. Fakt, że pod koniec semestru w moim indeksie pojawił się wpis z pozytywną, nawet wysoką oceną, świadczy tylko o pewnych niedomaganiach naszego systemu wyższej edukacji. Zajęcia nie rozwinęły moich umiejętności społecznych w najmniejszym stopniu. Jak zresztą miały to zrobić, skoro polegały w dużej mierze na dość naiwnych ćwiczeniach? Przez trzydzieści godzin ćwiczeń, bo tyle, o ile pamięć mnie nie zawodzi, liczył sobie kurs, prawiliśmy sobie nieszczere, a w najlepszym razie wymuszone sytuacją komplementy, słuchaliśmy się nawzajem aktywnie, choć myślami błądziliśmy (a przynajmniej ja błądziłem) gdzieś indziej… Uczyliśmy się też, jak być asertywnymi. Na tym polu prowadzący poniósł największą porażkę, jeśli chodzi o moją osobę. W ogóle nie nauczył mnie asertywności.
Być może nie przykładałem się do zajęć, być może problem leży gdzieś indziej, w każdym razie są takie chwile, kiedy na usta cisną mi się słowa Adasia Miauczyńskiego: I znów zachowałem się, kurwa, nieasertywnie!
Kiedy żonę odwiedziła ostatnio koleżanka, wykonałem taktyczny odwrót i zamknąłem się w sypialni. Mimo, że jestem może nie do końca społeczny, staram się być kulturalny, gdy więc koleżanka zbierała się do wyjścia, poszedłem się pożegnać. Zastałem ją przed regałem z książkami. Tknęło mnie złe przeczucie, jak się okazało, uzasadnione. Kiedy pojawia temat pożyczania książek, coś mnie w środku skręca. Bo ja pożyczać książek nie lubię, nie znoszę, nienawidzę wręcz. Kiedy jakaś pozycja znika mi z regału, puste miejsce doprowadza mnie do szału. Wytrąca z równowagi. Nie jestem pasjonatem feng shui, nie wierzę, że ustawienie mebli i przedmiotów w pomieszczeniu wpływa na przepływ energii i wszystko, co się z nim wiąże, jednak w przypadku regału z książkami jest w tej kwestii coś na rzeczy. Z pustych miejsc, w których powinny stać książki, a nie stoją, bo ktoś mnie ich czasowo pozbawił, zieje zła energia. Odczuwam ją bardzo wyraźnie, przyprawia mnie o napady nerwicy.
Takie już mam dziwactwo.
Kiedy więc koleżanka zapowiedziała, że zgłosi się do mnie, bo coś ją tam zainteresowało wśród moich zbiorów, przeszedł mnie zimny dreszcz. Nie to jednak jest najgorsze, że ktoś szykuje zamach na ład w moim świecie. Najgorsze jest to, że mogłem groźbę zburzenia porządku na regale oddalić jednym słowem, ale… No właśnie. Znów zachowałem się, kurwa, nieasertywnie! Bo koleżanka powiedziała, że się chętnie zgłosi, o ile oczywiście nie mam nic przeciwko. Bo ona wie, że są tacy, co z zasady nie pożyczają książek i rozumie to. A ja, głupi, zamiast powiedzieć, że no właśnie, że mnie to też dotyczy, że ja też nie pożyczam, bąknąłem tylko, że się dogadamy, albo coś równie bezdennie durnego. I cały czas starałem się uśmiechać i jeszcze bardziej się starałem, żeby ten uśmiech wyglądał miło, a przede wszystko naturalnie. Tymczasem w środku się we mnie gotowało.
Teraz mam nadzieję, że koleżanka jednak zapomni, nie będzie miała po drodze albo że nie będzie miała czasu na czytanie. Albo, że żona moja jej wyłoży przy okazji naturę mojej drobnej idiosynkrazji i wyperswaduje pomysł wpędzania mnie w nerwicę.
Oczywiście zaraz po tym, jak koleżanka wyszła, naszły mnie różne myśli i refleksje. Przecież mogłem wyjaśnić, że to nie moja wina, że to nie kwestia nieżyczliwości, że to raczej coś jakby choroba i że mi przykro, ale nie pożyczę, bo nie będę mógł później spać. Że niestety, przykro mi, ale kiedy widzę lukę na półce, to zaczynam o tym myśleć i nie mogę się skupić na niczym i że to duży dyskomfort, więc z tym pożyczaniem, to nie bardzo. Mogłem sprawę rozwiązać w kilka sekund i jeszcze błysnąć przy tym poczuciem humoru, ale nie, ja nie potrafiłem odmówić.
A uczyłem się, ćwiczyłem na zajęciach – odmawiać grzecznie, lecz stanowczo. Piątkę mam w indeksie. I na co to wszystko? Na co?

sobota, 3 listopada 2012

Prawie jak James Bond, czyli o pewnym nikczemnym planie



Każdy facet chciałby być Bondem – chociaż przez chwilę. Niesamowite przygody, z których się zawsze wychodzi cało, szybkie samochody, do tego z bajerami, o jakich się zwykłym śmiertelnikom, a pewnie i filozofom nie śniło. Kieszenie pełne gadżetów. No i ten magnetyzujący urok, któremu żadna dama nie jest w stanie się oprzeć. Ba, dzięki któremu żadnej by nawet myśl w głowie nie powstała, żeby w ogóle próbować się opierać.
Mnie to wszystko (czyli wszystko, co najlepsze) ominęło, a jednak przez chwilę poczułem się jak James Bond. Jak agent 007, który stanął oko w oko ze swoim wrogiem, podstępnym, przebiegłym i gotowym na wszystko; z diabolicznym planem unicestwienia mojej osoby już gotowym, przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach. A wszystko to za sprawą moich Dzieciaków, bo kogóż by innego.
Teraz mała dygresja.
Dzieci jakie są, każdy widzi, a każdy, kto ma dzieci własne wie jeszcze więcej, niż da się na pierwszy rzut oka dostrzec. Ja na przykład ostatnio czuję się jak nieszczęsny Paweł, co to spokojny, nie wadził nikomu, musiał jednak po sąsiedzku mieszkać z Gawłem, który najdziksze wymyślał swawole. Ciągle polował po swoim pokoju: to pies, to zając – między stoły, stołki ganiał, uciekał, wywracał koziołki… Regularnie jestem biernym uczestnikiem polowań. Nie na zające, ale na wilki. Nie wiem, skąd ich tyle u nas, ale czasem przetaczają się całymi watahami a Chłopacy toczą z nimi zażarte boje.
Do tego wymyślne tortury w postaci pozbawiania snu, a przynajmniej spokojnego snu. Że całkiem małe dzieci mają swoje nocne aktywności, to rzecz naturalna. Ale harce moich Chłopców pachną już czymś więcej, niż naturalną koleją rzeczy. Coraz częściej myślę, że to przemyślane działanie, to budzenie się, nawoływanie, w końcu migracje z pokoiku w kierunku naszej sypialni, a ściślej – łóżka. A jak taki brak snu jest uciążliwy, to już odkryto i stosowano w różnych niecnych celach. Brak snu (…) mąci rozsądek, podkopuje wolę, pozbawia człowieka jego jaźni – tak o wymuszaniu bezsenności i jego efektach pisał Aleksander Sołżenicyn. Chłopacy chyba wyczuli, że coś jest na rzeczy i w sobie tylko znanych celach swoją wiedzę wykorzystują.
Ale wróćmy do tematu. Dlaczego poczułem się jak tajny agent jej Królewskiej Mości? Ano Chłopacy przedstawili mi swój diaboliczny plan (fakt, że postanowili mnie z planem zapoznać, tylko zwiększa grozę sytuacji – bo mimo, że wiem, nie będę mógł nic poradzić! Wyobrażacie sobie?).
Plan rysuje się tak: Poprosimy mamę, żeby kupiła taką maszynkę, którą można pomniejszać i powiększać. Później cię pomniejszymy i przywiążemy do ściany. Ale może jak będziesz mały, to przyjdzie pająk i cię zje! To może – przyznajcie sami – zabrzmiało jak groźba. I jak się miałem poczuć w tej sytuacji? Toć to plan godzien najmroczniejszego schwarzcharaktera, już nawet nie jakiegoś tam groźnego, ale raczej racjonalnego terrorysty, na miarę dwudziestego pierwszego wieku, ale co najmniej Doktora No, albo i samego Ernesta Stavro Blofelda, szefa organizacji WIDMO, z którym Bondowi nie raz przychodziło się mierzyć. Pamiętacie tego łysego jak Telly Savalas jegomościa ze szramą na oku i białym persem na kolanach?
Patrzę teraz czasem na Chłopaków i zastanawiam się, czy zza kanapy nie wyskoczy nagle białe kocisko i nie zacznie się do nich łasić, spoglądając na mnie złowrogo. Co prawda poprosiłem moją osobistą Dziewczynę Bonda, żeby na żadną maszynkę do zmniejszania i powiększania nie dała się synkom naciągnąć, ale ja wiem, czy jej Chłopaki jakoś nie przekabacą albo nie wywiodą w pole? Przecież od jakiegoś czasu dbają, żeby była co najmniej tak niewyspana, jak ja. A człowiek niewyspany, że znowu powołam się na Sołżenicyna, działa w stanie półświadomości, albo nawet niepoczytalności, tak, że nie wolno mieć do niego pretensji o to… co kupił.

czwartek, 25 października 2012

Z cyklu ‘Zakupy z filozofami’ – trzy niezdecydowania, czyli zakupy z Quinem





Zakupy przebiegną nam dziś pod znakiem filozofii analitycznej, a dokładnie teorii, którą na jej polu ukuł Willard Van Orman Quine. Przyznam szczerze, że jego prace, a właściwie praca – Trzy niezdeterminowania – zainspirowały mnie, gdy pisałem ten tekst tylko pośrednio. Najbardziej inspirujący był zaś tytuł.

Quine, analizując pojęcia związane z epistemologią, czyli tym, jak poznajemy świat, doszedł do wniosku, że mamy tu poważny problem na poziomie języka. Ujmując rzecz najprościej – nie potrafimy się dogadać i często, choć myślimy, że my i nasz rozmówca mówimy o tym samym, w rzeczywistości mamy na myśli zupełnie inne rzeczy. Nasz analityk podaje przykład, który zyskał wielką sławę: wyobraźmy sobie sytuację, że trafiamy na jakąś egzotyczną wyspę zamieszkałą przez tubylców mówiących w dziwnym języku. Nie bardzo wiemy, jak się z nimi porozumieć, ale staramy się. Wybieramy się z takim tubylcem na spacer i nagle widzimy królika wyskakującego zza krzaczka. Nasz towarzysz krzyczy w tym momencie: gavagai! Automatycznie zakładamy, że słowo gavagai oznacza królika, cieszymy się, że jesteśmy o jeden mały kroczek bliżej osiągnięcia porozumienia. Czy jednak słusznie? Być może słowo gavagai wcale nie oznacza królika. Może przecież być oznaką zaskoczenia albo odnosić się do czegoś, co biegnie. Może też znaczyć tyle, co „kolacja”, albo, dajmy na to „potrawka” – kto wie, o czym pomyślał nasz tubylec. Ten przykład obrazuje coś, co Quine określa jako niezdeterminowanie przekładu i niezdeterminowanie odniesienia (bo nie możemy mieć pewności, do czego odnosi się tajemnicze słowo).

Tyle na razie, jeśli chodzi o zawiłości filozofii analitycznej. Przejdźmy do zakupów.

W przypadku zakupów, kluczową kategorią jest niezdecydowanie, przynajmniej w przypadku obiektu moich obserwacji, czyli mojej żony. Załóżmy taką sytuację: kupujemy sweterek (może to być też sukienka, bluzka, spodnie lub cokolwiek innego). Po określeniu typów (w liczbie co najmniej kilku) kroju, następuje faza przymiarek. Mamy tu pierwsze niezdecydowanie: fason i kolor. Ten sweterek, czy tamten? A jeśli ten, to czarny, czy szary? A może jednak żaden z dwóch, tylko ten trzeci lub czwarty? Może to trwać bardzo długo. Gdy w końcu odpowiedni fason zostanie wybrany, trzeba zdecydować się na konkretny egzemplarz. Dochodzimy do drugiego niezdecydowania. Wybrać rozmiar S, czy M? Jeden i drugi pasuje, z tym, że jeden jest luźniejszy, co w sumie fajnie wygląda, drugi ściślej przylega do ciała, co też daje ciekawy efekt… Drugie niezdecydowanie pogłębia się, bo nawet, gdy rozmiar zostanie już ustalony, należy sprawdzić różne egzemplarze w tym samym rozmiarze – bo może któryś trochę inaczej uszyty? Może one wszystkie nie leżą identycznie? Trzecie niezdecydowanie rozkłada mnie zwykle na łopatki, bo dotyczy samego aktu zakupu. Nie jest on taki prosty i oczywisty, bo mimo dokonanego – pozornie, jak się okazuje – wyboru, można się jeszcze pozastanawiać: kupić, czy jednak rozejrzeć się jeszcze, zajrzeć do innych sklepów… Cały czas spędzony w przymierzalni idzie w tym momencie na marne.

W całym tym uniwersum fatałaszków i zamieszaniu jestem ja. I tu wracamy do poważnej filozofii i do Quinea. Cały szkopuł w tym, że w czasie zakupowych bojów przychodzi mi często pełnić rolę doradcy. Co z kolei wymaga ode mnie, żebym ogarniał całe spektrum rzeczy – oglądanych, przymierzanych, wybieranych. Żebym potrafił porównać, wypowiedzieć się, ocenić. A ja czasami czuję się jak ten podróżnik rozmawiający z mieszkańcem egzotycznej wyspy. Bo kiedy żona pyta mnie o sukienkę, którą przymierzała wcześniej, albo oglądała w internetowym sklepie i prosi o porównanie z tą, którą właśnie przymierza, to z całą siłą dotyka nas niezdeterminowanie przekładu i niedookreślenie odniesienia. Bo ja się wypowiadam, poszukawszy wcześniej w pamięci, ale czy wypowiadam się aby na pewno na temat tego, o co mnie zapytano? Pamiętam, była jakaś sukienka… Niebieska, nie, zielona… no, taka bardziej morska – dochodzimy do jakiegoś porozumienia, ale ja nadal nie mam pewności, czy mówię o tej samej rzeczy, o którą chodzi żonie. Tyle ich przecież było, a jedna do drugiej podobna. Spora jest więc szansa, że nasza rozmowa przebiega na zasadzie: ja o niebie, ty o chlebie.
A słowo 'sukienka' staje się tym, czym miał być gavagai Quinea – żona zakłada, że kiedy mówi 'sukienka', ja wiem, o co chodzi; ja zakładam, że odpowiadając, mówię o tym, czego dotyczy rozmowa. Ale pewności nie ma. Jest tylko założenie, że używane przez nas słowa odnoszą się do jednego obiektu. Założenie.
Gavagai!

piątek, 19 października 2012

O niemożliwości naprawiania i o pewnym gatunku na wymarciu



Zepsuł nam się blender. No dobrze, nie tyle się zepsuł, co Chłopakom udało się go uszkodzić. Ale już wcześniej blender nie był w pełni sprawny – poszło jakieś łożysko, tak podejrzewam, w jednej z nakładek, co bardzo ograniczyło możliwości stosowania urządzenia. Stało się to chwilę po tym, jak skończył się okres gwarancyjny.
Nie napiszę tu niczego odkrywczego – żyjemy w czasach, w których rzeczy nie są trwałe. Są tymczasowe, szybko się zużywają i nikt dziś już nie myśli o ich naprawianiu. Gdy się coś rozleci, wyrzuca się to i kupuje nowy egzemplarz.
Kiedyś było inaczej. Nie będę tu pisał, że było lepiej, choć – jeśli trzymać się kontekstu – trochę lepiej pewnie było. A skąd w ogóle u mnie takie przemyślenia? Już opowiadam.
Mamy w ogrodzie wielką jabłoń i w tym roku obsypało ją owocami. Jabłka są słodkie, dobre, to podobno jakaś stara odmiana, kosztela. Coś trzeba zrobić z tym całym dobrem, żeby się nie zmarnowało. Część  owoców postanowiliśmy wykorzystać do produkcji soku. Sok, jak wiadomo produkuje się przy pomocy sokowirówki. Urządzeniem takim dysponuje moja szwagierka – pobiegłem więc do niej i pożyczyłem.
Przyniosłem do domu maszynę i popatrzyłem na nią z sentymentem. Przy pomocy takiego samego urządzenia preparowała soki z jabłek czy marchewki moja mama. Miałem wtedy kilka lat. Pomyślałem sobie: oto stoi przede mną cud polskiej myśli technicznej: Katarzyna, produkt marki Predom!
W moim rodzinnym domu, na ścianie w kuchni wisi kuchenna waga – waga marki Predom. Wisi tam, odkąd pamiętam. Sam mielę sobie kawę w młynku marki Predom. Jest on starszy ode mnie (pożyczyłem go – na wieczne oddanie – od rodziców). Rodzice mieli kiedyś odkurzacz marki Predom i lodówkę i suszarkę do włosów i te sprzęty służyły im latami.
Odkurzacz tata kiedyś naprawiał. Naprawiony, służył kolejne lata. Podobnie było z suszarką. Pamiętam, że zaczęła się przegrzewać, ale można było ją zreperować. Jakiś czas temu zepsuła mi się maszynka do strzyżenia. Usterka nie była poważna, wiedziałem, gdzie leży problem, więc postanowiłem go zlikwidować. Co się okazało? Maszynki nie dało się rozkręcić. Żadna naprawa nie wchodziła w rachubę, bo próba otworzenia obudowy doprowadziła by tylko do powstania poważniejszych i nieodwracalnych uszkodzeń. Miałem do czynienia ze sprzętem jednorazowego użytku.
Nie będę tu rozpisywał się o tym, że dzisiejsi producenci naciągają nas, że nie dbają o solidność własnych wyrobów, że nie można już polegać na tak zwanych „sprawdzonych markach”, bo jeśli sprawdziło się je kilka lat temu, to dziś już nic to nie znaczy. Ale przyszło mi coś do głowy, pomyślałem sobie o pewnej konsekwencji tego stanu rzeczy. O tym mianowicie, że doprowadzi on do wymarcia pewnego gatunku. Wyginą mianowicie złote rączki.
Mój tata potrafił naprawić odkurzacz i suszarkę do włosów. Samochód też potrafił naprawić – miał kiedyś Tarpana i ciągle przy nim grzebał, a Tarpan jeździł. Ja bym sobie poradził z moją maszynką do strzyżenia, o ile udało by mi się ją rozkręcić, potrafię rozłożyć szlifierkę, zmienić szczotki, wymienić zepsuty włącznik (no i posiadam szlifierkę, a właściwie dwie – kątową i oscylacyjną – i używam ich, wiem do czego służą). Ale czy moje Chłopaki będą potrafić takie rzeczy? Czy w ogóle idea naprawiania  i tak zwanego majsterkowania nie będzie im obca, nie będzie dla nich jakąś mglistą abstrakcją? Ja się za złotą rączkę nie uważam, ale dwóch lewych rąk też nie mam. Ale, być może, jestem tylko niepełnowartościowym przedstawicielem gatunku na wymarciu.
Ewolucja, w tym przypadku techniczna, doprowadziła do tego, że dla człowieka naprawiającego nie ma już miejsca na ziemi. Wyparł go nowy gatunek: człowiek kupujący, który czeka do końca gwarancji, a później wymienia na nowe.

czwartek, 18 października 2012

Trochę straszno, bardzo śmieszno, albo na odwrót



Wcale nie jest tak, że nam się ciągle nie udaje. Że zawsze odstajemy od reszty. Nie, czasami potrafimy być w pierwszej linii, wręcz w awangardzie. Półtora miesiąca temu na przykład, ukazał się w naszym kraju pierwszy numer pierwszego na świecie czasopisma egzorcystycznego. Miesięcznik nosi tytuł Egzorcysta i stanowi część frontu walki Kościoła z Szatanem.
Powiem szczerze – nie wiem co myśleć. Przeczytałem w najnowszej Polityce artykuł o tym szczególnym wydawnictwie i nie byłem pewny, jaka powinna być moja reakcja: powinienem pokładać się ze śmiechu? zapłakać nad ludzką głupotą? przestraszyć się – bo przecież eksperci jak nic zdiagnozowali by mnie jako osobę znajdującą się na najlepszej drodze do opętania i to tylko, gdybym miał szczęście; całkiem możliwe, że został bym zaklasyfikowany jako ktoś już znajdujący się we władzy Złego. Póki co takich jak ja jeszcze się w naszym kraju nie pali i nie topi, ale kto wie, do czego sytuacja zmierza?
Egzorcyści, a jest ich w Polsce, w obecnej chwili (czyli – zwracam uwagę – w roku 2012, w XXI wieku, w czasie, kiedy potrafimy rozebrać atom na części pierwsze, polecieć w kosmos, przeszczepić serce i tak dalej) ponad stu pięćdziesięciu, wszędzie wietrzą knowania Złego. I mają na nie dowody w postaci świadectw. Pewien młody człowiek na przykład tak zasłuchał się płytą Pink Floyd, że zaczął mieć bluźniercze myśli o Maryi[*]. Saszę z kolei opętało, gdy poszła na zajęcia jogi – demon ją dopadł już po pierwszym spotkaniu. Pierwszy numer Egzorcysty przestrzega nas też przed Lady Gagą, przez którą przemawia Szatan: refren jej piosenki ‘Paparazzi’ słuchany od tyłu jest wezwaniem do Lucyfera: Demonie zbaw nas. (Swoją drogą nieodmiennie zastanawia mnie motywacja ludzi, którzy słuchają piosenek od tyłu, niezwykły fenomen.) Groźna jest też Gazeta Wyborcza, TVN 24, saga Zmierzch, halloween i andrzejki no i oczywiście Harry Potter.
O tym, że egzorcyści są niezbędni, świadczy zapotrzebowanie na ich porady i usługi. Gdyby nie egzorcysta, kto by rozwiał wątpliwości Magdaleny z Piaseczna, która nie wie, jak ma reagować rodzic na zajęcia pozalekcyjne, na których proponuje się dzieciom wschodnie sztuki walki (z ukłonami, rękami złożonymi jak do modlitwy i wypowiadanymi nieznanymi słowami)? Kto by wyjaśnił Larysie z Olsztyna, jaki związek z okultyzmem ma noszenie ozdobnych kolczyków? Gdybyśmy nie mieli zastępu gotowych do podjęcia interwencji egzorcystów, kto by pomógł Poli z Bielska-Białej, proszącej o egzorcyzmy nad koleżanką, która wierzy w przesądy, a do tego lubi seks?
I tak rokrocznie, z prośbą o ratunek, zwraca się w Polsce do egzorcystów piętnaście tysięcy osób. Na pierwszą wizytę w warszawskiej diecezji trzeba czekać trzy miesiące (czyżby egzorcyści chcieli zawstydzić NFZ?). Brnę w lekturę artykułu i coraz bardziej nie wierzę w to, co czytam.
Kiedyś śmiałem się do rozpuku, oglądając fragment Monty Pythona i świętego Graal, w którym wieśniacy próbowali sprawdzić, czy mają do czynienia z czarownicą. Na jednej szali wielkiej wagi posadzili dziewczynę oskarżoną o kontakty z ciemnymi mocami, na drugiej – kaczkę. Czarownice bowiem – dedukowali –  się pali. A co jeszcze się pali? Drewno! Czarownice więc palą się, bo są z drewna, to oczywiste. Drewno, poza tym, że się pali, unosi się też na wodzie. Na wodzie – biegł dalej myślowy proces – unoszą się również kaczki. I tu tkwi metoda na sprawdzenie, czy dziewczyna oskarżona o bycie wiedźmą jest nią w istocie: należy sprawdzić, czy waży tyle, co kaczka. Jeśli tak będzie, jedynym wnioskiem, jaki będzie można wyciągnąć będzie ten, że potencjalna czarownica, ważąc tyle, co kaczka, będzie unosić się na wodzie, czyli będzie stworzona z drewna. Będzie więc czarownicą faktyczną, o potencjalności będzie można zapomnieć.
Skecz mnie śmieszył, bo był przecież tylko skeczem. Kiedy zaś czytam o kolejkach ludzi, którzy w reklamówkach przynoszą na spotkanie z egzorcystą, w celu fachowego poświęcenia, krzyżyki, różańce, ale też leki, sól, olej – już mi nie jest do śmiechu, bo to rzeczywistość. Co bardziej zapobiegliwi, wyjmują przyniesione ze sobą przedmioty z toreb, bo przecież nie można mieć pewności, że jeśli się nie wyjmie, to modlitwa dojdzie i trafi do celu… Jeśli nie dojdzie, to jak takim nie do końca obmodlonym orężem walczyć ze Złym? Takiej logiki i takich poczynań nie powstydzili by się średniowieczni wieśniacy, nawet przedstawieni w krzywym zwierciadle angielskiego humoru.
Coś mi się wydaje, że gdyby członkowie grupy Monty Pythona mieszkali w Polsce, nie odnieśli by sukcesu. Nie dali by rady wymyślić absurdów większych, niż my sobie sami, z pełną powagą, gotujemy na co dzień.


[*] Ten i kolejne cytaty za tekstem Zły 2012 autorstwa Edyty Gietka, zamieszczonym w ‘Polityce’, nr 42 (2879).

środa, 17 października 2012

O Spisku najpodlejszym z podłych



Jesteśmy, my, Polacy, mistrzami tematów zastępczych. Nasi politycy są mistrzami w ich wymyślaniu i rozdmuchiwaniu, społeczeństwo zaś – w ich przeżywaniu i pustym nad nimi  dyskutowaniu. Od wczoraj mamy nowy temat zastępczy, a jest nim dach. A właściwie Dach (o tym dachu będziemy teraz pewnie pisać, używając wielkiej litery, tak jak piszemy i myślimy o innej Katastrofie).
Kto nie rozłożył Dachu? Kto jest winien tego zaniedbania? Kto sprowadził na nas tę hańbę? Swoją drogą, problem leży podobno nie w tym, że ktoś Dachu nie rozwinął, ale w tym, że ktoś kazał go zwinąć, bo wcześniej był rozwinięty. I temu podobno winien jest PZPN.
Ale nie będziemy w to wnikać, ja nie będę, bo to właśnie jest temat zastępczy.
Rozmawiać powinniśmy o czymś innym, o sabotażu mianowicie! Strasznym, wrednym sabotażu, którego plan mógł się zrodzić tylko w umyśle jakiegoś Złego Szaleńca, którego jedynie James Bond byłby w stanie unicestwić, a i to nie jest do końca pewne.
Od czasu sławetnych (albo niesławnych, kto wie) mistrzostw, tegorocznego Euro, wiadomo, co jest naszym największym narodowym skarbem, naszym najatrakcyjniejszym eksportowym towarem, o co powinniśmy dbać, na co chuchać, dmuchać i co głaskać… nie, tu za daleko mnie fantazja zaniosła, przepraszam… Do rzeczy: każdy, kto choć trochę jest obeznany w sytuacji naszej polskiej wie, że naszym największym skarbem i dobrem, które nas w świecie rozsławia, jest biust Natalii Siwiec.
Krew mnie zalewa (moja krew patriotyczna, rzecz jasna), kiedy sobie o tym myślę, kiedy analizuję wczorajszą sytuację, kiedy na nią patrzę w szerszym kontekście. Bo Dach Dachem, ale to przecież tylko wierzchołek góry lodowej!
Dachu nie rozłożono, albo złożono go w nieodpowiednim momencie, ale to było tylko ukoronowanie wielkiego Spisku. Mecz się nie odbył i Natalia Siwiec musiała opuścić stadion. Przedwcześnie. Zdążono jej zrobić tylko kilka zdjęć, może kilkanaście, ale i te zniknęły, wśród wrzawy wokół Dachu.
Plan Złego Sabotażysty, tego nowego Napoleona Zbrodni był genialny! Zwieńczony Dachem, którego zabrakło, sięgał przecież o wiele dalej, o wiele głębiej. Bo proszę mi odpowiedzieć na pytanie: kto – i z czyjej inicjatywy – podjął decyzję, żeby tak ważny mecz na naszym pięknym stadionie, na którym tak wspaniale prezentuje się Natalia Siwiec, odbył się w październiku? Nawet największy optymista nie założy przecież, że w połowie października trafi się pogoda sprzyjająca eksponowaniu głębokich dekoltów i odsłanianiu innych części nagiego ciała.
Tu odkrywa się przed nami w pełni perfidia Sabotażysty! Ukryć to, co mamy w kraju najcenniejszego, nie dopuścić do pokazania światu naszych największych atutów! Ugodzić podstępnie w nasz narodowy interes! Nie pozwolić, by polska chwała ukazała się w pełni! O to chodziło Sabotażyście!
Teraz należy tylko odkryć, kto nim jest, kto ponosi odpowiedzialność.
Pojawią się pewnie tacy, którzy powiedzą, że to wina Tuska. Być może będą mieli rację, przynajmniej po części. Oddany kibic, jakim jest premier, powinien się przecież orientować, co w polskiej piłce, przynajmniej od czasu Euro, budzi największe emocje. Powinien próbować zapobiec nieszczęściu. Czyli jakaś wina tu jest, a przynajmniej zaniedbanie, karygodne niedopatrzenie.
Widać i premier nie podołał geniuszowi Sabotażysty.
W tej sytuacji proponuję, by niezwłocznie zwołać komisję śledczą. Kandydatury na jej członków są oczywiste: pan Antonii Macierewicz, bo on jest mistrzem w wietrzeniu spisków i być może jedyną osobą, która podoła w obliczu Spisku tak podłego. Proponował bym również pana Marcina Mellera, do niedawno redaktora naczelnego ważnego pisma branżowego, który, gdy pełnił jeszcze wspomnianą funkcję, miał do czynienia z panną Siwiec.
Być może znajdą się też inne kompetentne osoby, trzeba szybko je zebrać i umożliwić im działanie, by ukrócić działania Sabotażysty. Nie ma czasu do stracenia, zamiast więc omawiać tematy zastępcze, skupmy się na tym, co ważne, choć raz pokażmy, że potrafimy!

wtorek, 16 października 2012

Służbowe szkolenia, czyli o stracie czasu i wymyślnych torturach



Szkolenie poza zajęciami służbowymi jest torturą o bycie samoistnym, niezwykle wymyślną, nie uzasadnioną ani logicznie, ani pragmatycznie…
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954

Siedząc niedawno na pedagogicznej radzie szkoleniowej, myślałem o różnych rzeczach. Szkolenie dotyczyło bezpieczeństwa, czyli tego, jakie to straszne zagrożenia czyhają na uczniów i na nas, nauczycieli i jak należy sobie z nimi radzić. Prowadziła je pani, która – na oko – dawno już osiągnęła wiek emerytalny a nawet sporo go przekroczyła. Kiedyś uczyła wychowania fizycznego i kwestie dotyczące wf-u były jej konikiem. W związku z tym większość tego, co mówiła, skierowane było do koleżanek i kolegów wf-istów i dotyczyło różnych potworności, które mogą się wydarzyć na sali gimnastycznej.
Wspomniałem, że siedząc na szkoleniu myślałem o różnych rzeczach – jakoś musiałem zająć się przez te trzy prawie godziny. Zastanawiałem się między innymi, dlaczego po raz kolejny robi się z nas idiotów. Myśl ta pojawiła się z tego powodu, że przez trzy prawie godziny nie dowiedziałem się niczego nowego. Nie było żadnego zaskoczenia, wniosku, że to owszem, ważne, były za to banały, oczywistości, dyrdymały ubierane w słowa, w rozwlekłe zdania, okraszone nie wnoszącymi niczego dygresjami. Nie tylko ja miałem takie wrażenie. O ile ktoś z obecnych nie znalazł sobie ciekawszego zajęcia, niż próby słuchania wykładu, siedział ze znudzoną miną, zerkając od czasu do czasu na zegarek. Wskazówki wszystkich zegarków poruszały się, jak sądzę, podobnie do wskazówek mojego zegarka: bardzo, bardzo powoli. Czasami, słysząc kolejną porażającą mądrość wymienialiśmy spojrzenia połączone z przewracaniem oczami i znaczącymi uśmieszkami.
Dlaczego tłumaczy się nam kwestie, nie wymagające tłumaczenia? – zastanawiałem się. Dlaczego traktuje się nas jak, delikatnie rzecz ujmując, średnio rozgarniętych uczniaków, którym wszystko trzeba powtarzać do znudzenia, by choć minimum z powtarzanych treści miało szansę utknąć gdzieś, w zakamarkach świadomości?
Inna kwestia, o jakiej myślałem była taka: jak u licha udało mi się przeżyć osiem lat podstawówki i cztery liceum i uniknąć kalectwa, skoro szkoły, a szczególnie sale gimnastyczne, na których trochę czasu przecież spędziłem, to takie niebezpieczne miejsca? Skoro tyle zagrożeń czekało na mnie na szkolnych korytarzach i w salach lekcyjnych – co najważniejsze – skoro moi nauczyciele nie byli wcale tacy ostrożni? Czy to oni byli skrajnie nieodpowiedzialni, dopuszczając na przykład do tego, żebym z kolegami mógł bawić się w czasie przerwy w ganianego po gałęziach wielkiego drzewa (stojącego, o zgrozo, poza terenem szkoły!), skacząc kilka metrów nad ziemią? Czy to moi nauczyciele popełniali jakieś straszne błędy, nie dzwoniąc po policję, nie zawiadamiając rodziców, kiedy na szkolnych biwakach bawiliśmy się nożami (a wiadomo – im większy nóż, tym fajniejszy; a kolega, który miał prawdziwy „nóż Rambo”, to już w ogóle był bohaterem). A może to my dziś mamy paranoję? Czasy się, owszem, trochę zmieniły, pytanie tylko, czy paranoję wymusiła zmiana czasów, czy może paranoja napędziła zmianę, która poszła w nieodpowiednim kierunku?
Dziś uczestniczyłem w kolejnym poważnym spotkaniu. Przemawiał do nas, pedagogów i dyrektorów, zastępca komendanta policji. Mówił również o bezpieczeństwie – taki mamy rok: bezpieczeństwo jest w szkołach priorytetem. Mówił też o współpracy szkół z policją, która układa się czasami dobrze, czasami średnio, czasami zaś wcale się nie układa. Zastępca komendanta mówił o tym, że powinniśmy reagować na wszelkie przejawy łamania prawa, bo to nasz prawny i społeczny obowiązek. Mówił o tym, że tylko reagując, będziemy wychowywać porządnych obywateli, w innym przypadku wypuścimy z naszych oświatowych placówek zastępy kryminalistów. Oczywistości i dyrdymały, nic nowego, nic twórczego, nic godnego uwagi.
Później mogliśmy mówić i my. Dlaczego narzekamy czasem na policję? Co policja może zrobić, by powodów do narzekań było mniej? Coś tam oczywiście zrobić by i mogła, więc różne sugestie z sali padały. Zastępca komendanta słuchał, następnie tłumaczył, dlaczego sprawy mają się tak, jak się mają, czyli nie najlepiej. Oczywiście wina gdzieś tam leżała, ale nie koniecznie po stronie policji, która ma w wielu sytuacjach związane proceduralnymi pętami ręce. Oczywiście wina nie leży też po stronie szkoły.
Należy coś zrobić, tyle tylko, że nie wiadomo co, a nawet, jeśli wiadomo, to rozmawiać trzeba o tym w innym, szerszym gronie, bo decyzje zapaść powinny i po stronie sądów i władz miasta… Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, trochę się nad własną sytuacją użaliliśmy, po czym rozeszliśmy się, każdy do własnych obowiązków.
Każdy oczywiście odnotował w odpowiednio urzędowej formie, że brał udział w ważnym spotkaniu dotyczącym bezpieczeństwa, czyli, że zrobił coś w związku z tym, że bezpieczeństwo w szkole jest naszym tegorocznym priorytetem.
Każdy sobie pewnie, po przeczytaniu tych opowieści wyciągnie własne wnioski. Ktoś zapyta: i kto za to płaci?, następnie sam sobie odpowie, że społeczeństwo. Racja. Ktoś może pomyśli, że poruszaliśmy ważne w sumie tematy i że o takich zawsze warto rozmawiać i się nad nimi zastanawiać. W porządku. Ja się tylko zastanawiam, po co to całe zawracanie głowy? I dlaczego sztukę dla sztuki każe się uprawiać komuś, kto wcale nie ma pretensji do bycia artystą? Po co nam te niezwykle wymyślne tortury, nieuzasadnione ani logicznie, ani pragmatycznie? Za czasów Tyrmanda miały one przynajmniej jakiś cel: budowanie miłości do idei komunizmu. Jeśli dziś też mają coś budować, proszę, niech mnie ktoś oświeci i powie co?!