czwartek, 19 grudnia 2013

Wariacka sztafeta pokoleń, czyli jak postanowiłem się pokajać






Nie będę jadł obiadu – słyszę. Aż się cały spinam. Stoję przy garach od jakiejś godziny, lepię małe pulpeciki, spieszę się, bo późno się robi, a tu nagle taki komunikat. Patrzę na skwaszoną minę Gucia i ręce mi opadają.
Siedzimy przy stole, patrzę jak Młody grzebie widelcem w talerzu. Nie będę jadł! W przedszkolu od takich kotletów to zwymiotowałem. Razem z kolejnym kęsem mięsa przełykam bardzo brzydkie słowo. Staram się być spokojny: To nie są takie kotlety, jak w przedszkolu. Jadłeś takie niedawno i ci smakowały. Nic ci po nich nie było. Argumenty trafiają w próżnię, Gucio coraz bardziej marszczy się i krzywi, dłubie widelcem coraz intensywniej. Nie zjadł jeszcze ani kęsa.
Tytus prosi o dokładkę. Czyli obiad jest jednak zjadliwy. Staram się być spokojny. Gucio dłubie. Napięcie rośnie. Szlag mnie zaraz trafi.
Jedz – staram się ciągle spokojnie prosić. Dużo mnie to kosztuje. Tytus kończy kolejny kotlecik, Gucio dłubie, nie je, szlag mnie trafi już za chwilę. Nie będę jadł! No rzesz ku...rde! Będziesz – mówię – nie odejdziesz od stołu, dopóki nie zjesz – mówię i nagle… Przypominam sobie jak sam siedziałem przy stole, nad talerzem, na którym leżało coś, czego nie mogłem przełknąć. Próbowałem, starałem się, ale nic to nie dawało. W ustach rosła mi kula nieprzełykanego czegoś i tyle. Dłubałem w talerzu widelcem, żułem kulę i słuchałem, jak to nie odejdę od stołu, dopóki nie zjem.
Rodzice czasem strasznie mnie wkurzali. Oni i ich wychowawcze metody, które bywały bardzo uciążliwe. Patrząc z perspektywy czasu, niektóre z nich oceniam jako nie aż takie straszne, inne – w dalszym ciągu jako koszmarną pomyłkę. Psychiki mi co prawda nie zwichnęły (a przynajmniej – taką mam nadzieję – nie zanadto), ale życie zatruwały. Kiedy sam zostałem rodzicem, przyjąłem pewne założenia. Pewnie większość młodych rodziców tak robi: nie powtarzać błędów swoich starych (bo przecież trzeba być realistą – odpowiednią przestrzeń zagospodarujemy własnymi błędami, nie ma co ich więc mnożyć ponad miarę). A później codzienne życie nabiera rozpędu, trzeba sobie jakoś radzić z kryzysowymi sytuacjami i założenia pozostają założeniami, a metody, które się nasuwają jakoś tak same, automatycznie, okazują się być metodami kiedyś, delikatnie rzecz ujmując, bardzo nielubianymi.
Wariacka sztafeta pokoleń.
A może tylko ja tak mam? Oby nie, To by mnie stawiało w mało korzystnym świetle.
Reasumując wszystkie aspekty kwintesencji tematu, dochodzę do fundamentalnej konkluzji: nie jest łatwo. Trzeba się na każdym kroku pilnować i kontrolować te głęboko tkwiące schematy. Bo jak tak dalej pójdzie, to rodzicielskie błędy zaczną się mnożyć, z pokolenia na pokolenie, w tempie przyrostu geometrycznego.  A to, zdecydowanie, nie byłoby dobre.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

O kłopotach z prezentami




Internet jest pełen wszystkiego. Najwięcej w nim jak zwykle celebryckich facjat a ostatnio Piotra Żyły i Ukrainy, ale nie tylko. Można na przykład trafić na film reklamowy, w którym Mariusz Pudzianowski zachwala uczelnię, na której podobno studiował. No i święta, święta oczywiście, jakżeby inaczej.
Bo święta coraz bliżej. Kierownicy sklepów wiedzą o tym najlepiej, od dobrego miesiąca przyozdabiają regały w podległych im alejkach świątecznymi akcesoriami. Bombki, lampki, mikołaje, choinki osaczają nas ze wszystkich stron. Za chwilę na przysklepowych parkingach zacznie też brakować wolnych miejsc, kiedy naród ruszy kupować karpie i prezenty.
Tymczasem obchodziliśmy imieniny Mikołaja, również, a może przede wszystkim tego świętego. Z tej okazji wylądowałem z Chłopakami na mikołajkowej imprezie dla dzieci. Maluchy przez dwie godziny startowały w wyścigach, brały udział w konkursach i uczestniczyły w innych atrakcjach pod kierunkiem Pani Mikołajowej  i Pani Elfa. Albo Elfowej. Na koniec pojawił się sam Mikołaj. Zadał dzieciom kilka pytań, wysłuchał słodkich kłamstewek, jak to wszyscy pilnie sprzątają swoje pokoje i słuchają mam oraz tatusiów – łyknął wszystko bardzo gładko i rozdał wszystkim prezenty.
Ale ten Mikołaj to był chyba przebrany – zadumał się Gucio po wyjściu z imprezy. Bo cały czas się uśmiechał, nie ruszał buzią jak mówił i miał w buzi taką siatkę. I ja tam widziałem oczy. Nie bardzo wiedziałem, jak z tego wybrnąć. Że niby Mikołaj był prawdziwy? To skąd te oczy w ustach? Połknął kogoś? Chyba masz rację. Pewnie Mikołaj jest teraz bardzo zajęty, musi odwiedzić wszystkie dzieci i wyznaczył sobie jakiegoś pomocnika, bo sam by nie zdążył. Postanowiłem nie podważać wyników obserwacji Gucia. Swoją drogą – gdyby dzieciaki dały się nabrać na ten pluszowy strój z wielką głową, byłbym zdziwiony.
Pamiętam, jak rodzice uświadomili mnie w kwestii Mikołaja. Nie wiem, ile miałem wtedy lat, byłem jednak na tyle mały, że jeszcze snułem plany dotyczące zasadzki. Gdybym się tak ukrył – myślałem sobie – i przez całą noc miał oko na sytuację, pewnie nakryłbym Mikołaja na podkładaniu prezentów. Byłem jednak widocznie też na tyle duży, że mama doszła do wniosku, że czas mi te głupoty wybić z głowy. No i powiedziała. Wszystko, bez owijania w bawełnę. Wyłożyła, jak się rzeczy mają. I koniec. W sumie to było na tyle, po świętach. Radość z prezentów kupionych przez rodziców nie była już taka sama. Szybko zacząłem się zastanawiać, jak im do głowy mogą przychodzić takie dziwne pomysły, żeby podrzucać mi pod choinkę różne niepotrzebne rzeczy, które wcale nie były fajne. Widocznie kiedy wczuwali się w rolę i udawali świętego, starali się stanąć na wysokości zadania, pewnie żeby nie podważać błogosławionych autorytetów. Kiedy już nie musieli udawać, bo ja i tak wiedziałem co i jak, mogli sobie odpuścić.
Gdy Chłopaki oznajmili, że pod choinką chcieli by znaleźć tablety, stanęliśmy przed nie lada wyzwaniem. Nie byliśmy zdziwieni faktem, że w wieku czterech i pięciu lat można marzyć o tablecie. Kilka dni wcześniej Chłopcy odwiedzili kolegę, który pokazał im tablet taty i uświadomił, że można na nim grać w Angry Birds. Taki pech. Teraz musimy tłumaczyć, że Mikołaj może weźmie pod uwagę dostarczenie tabletów, ale raczej nie należy się za bardzo nastawiać. Bo tablety nie są dla dzieci (Ale Tymek ma tablet! – pada koronny argument. Nie Tymek, tylko tata Tymka – i tak w kółko). Pewnie najprościej był by przejąć taktykę mojej mamy i po prostu wyłożyć kawę na ławę a następnie oznajmić, że nie kupimy tabletów i koniec,  ale byłoby to chyba jednak zbyt drastyczne rozwiązanie.
Trzeba więc w jakiś atrakcyjny sposób wynagrodzić brak tabletów wśród gwiazdkowych prezentów. Trzeba też pomyśleć o prezentach dla reszty rodziny: sióstr, szwagrów, szwagierek, ich dzieci, naszych rodziców… Nie lada zadanie.
I tu wracam do ciekawostek, na które można znaleźć w Sieci, a konkretnie do wspomnianej reklamy z Pudzianowskim. Wracam, cytując pana Mariusza, który reklamując wyższą uczelnię wczuł się w rolę i chcąc zabrzmieć jak człowiek wykształcony powiedział: Reasumując wszystkie aspekty kwintesencji tematu, dochodzę do fundamentalnej konkluzji… Te święta i te prezenty to straszne zawracanie głowy.