W starożytnych Atenach,
w czasach, gdy panowała tam świeżo wymyślona demokracja narodziło się pojęcie
idioty. Słowo, które dziś kojarzy nam się z intelektualnym niedomaganiem,
pierwotnie miało inne znaczenie i określało tych obywateli demokratycznego polis,
którzy choć mogli, nie zajmowali się sprawami państwa, nie interesowali
ustalaniem praw, nie uczestniczyli w zgromadzeniach ludowych i w ogóle woleli
skupiać się na własnych, prywatnych sprawach. Mając na uwadze ten źródłosłów
zastanawiam się poważnie, czy nie podjąć czasem postanowienia, by od dziś na
dobre zidiocieć.
Demokracja narodziła się
w dawnych Atenach i tam, od razu, znalazła sobie zagorzałych krytyków. Jednym z
nich był Sokrates, który choć twierdził inaczej, to swoje jednak wiedział. A
wiedział między innymi to, że ustrój, w którym o dobru państwa decydują a
przynajmniej współdecydują ignoranci, by nie rzec po prostu: głupcy, nie może
być najlepszym z możliwych ustrojów a prawdopodobnie dobry nie jest ani trochę.
Sokrates tak się przejął swoimi obserwacjami, że postanowił na współobywateli
wpłynąć choćby tym, że im uświadomi ignorancję i da przez to, być może, do
myślenia. Niestety okazało się, że ta świadomość nie była Ateńczykom do niczego
potrzebna a budzona na siłę przez Sokratesa zaczęła kłuć i uwierać. Zamiast
pozbyć się niewygodnej świadomości przez wyeliminowanie stanu rzeczy, który jej
odpowiadał, Grecy postanowili pójść na skróty i pozbyć się Sokratesa, co też
skutecznie uczynili.
Zapędziłem się jednak w
dygresję, niepotrzebnie, bo podejrzewam, że historia Sokratesa jest większości
z grubsza znana. Rzec chciałem tyle, że niedostatki demokracji dostrzegano od
początku jej istnienia. Platon, którego Sokrates zdążył natchnąć, zanim go
poczęstowano kielichem z cykutą, napisał opasłe tomiszcze zatytułowane Państwo, w którym kreśli wizję ustroju
politycznego zgoła różnego od demokracji i sporo od niej lepszego. Czy lepszego
faktycznie – tu można dyskutować i dyskutuje się, wyciągając czasem dość
ciężkie argumenty łącznie z takim, że Platon zarysował w swym dziele wizję
pierwszego totalitaryzmu, który się urzeczywistnił w pełni w postaci
dwudziestowiecznego niemieckiego nazizmu i radzieckiego komunizmu. W to nie
będziemy tu wnikać.
Piszę to całe
wprowadzenie by dojść do takiego oto punktu w którym stwierdzam: dziś też mamy
demokrację. Co gorsza, przez wieki eksperymentów ludzkości nie udało się wpaść
na lepszy pomysł zorganizowania państwa tak, by żyło się w nim przyjemnie,
bezpiecznie i w poczuciu, że w koło panuje ogólna sprawiedliwość i nikomu się
niepotrzebna krzywda nie dzieje. Mamy demokrację, większość więc wybiera i
decyduje na podstawie tego, co się rzeczonej większości wydaje lub co jej
wmówiono lub zaprezentowano jako ładniejsze. Sokrates, gdyby żył, wciąż łapałby
się za głowę i dziwił, że przez wieki nic, ale to nic się nie zmieniło. Jeśli wielu ludzi wierzy w to samo, wtedy
łatwo dojść do wniosku: jedzmy gówna, przecież miliony much nie mogą się mylić!
– napisał kiedyś Waldemar Łysiak. U nas wielu uwierzyło, że zmienić trzeba
cokolwiek, a że imię tych wielu było Większość, przeto wybrali i zmienili.
Jak wybrali, tak mamy. Ministra
obrony, który jest historykiem, histerykiem i w wymyślaniu spisków bije na
głowę Dana Browna; pomaga mu i doradza dwudziestoletni emo-boy, świeżo po
maturze. Ministrem sprawiedliwości jest co prawda prawnik, ale bez żadnego
doświadczenia w zawodzie, bo prawnikiem jest z wykształcenia, za to z zawodu,
od zawsze, politykiem. Ministrem też zresztą już był, ale go odwołano. Minister
transportu stracił prawo jazdy za notoryczne łamanie przepisów drogowych. Czyli
ma jakieś doświadczenie, nawet praktyczne. Minister kultury jest za to
wykształconym ekonomistą. I socjologiem. Pewnie więc sobie wykalkulował, że
cenzura na dłuższą metę się opłaci, przynajmniej w kwestiach społecznych.
Ministrem środowiska jest myśliwy, czyli człowiek obcujący z naturalnym
środowiskiem, przynajmniej weekendowo i w sezonie. Pewnie nie raz i nie dwa
przemarzł do szpiku kości, gdy dzieci z czworaków zamarudziły z nagonką, nic
więc dziwnego, że nie wierzy w globalne ocieplenie.
Tak oto mamy, bo lud
wybrał i… teraz narzeka. Lud niestety zapomniał, że kiedyś już tak mieliśmy i
że może lepiej by było do minionego stanu rzeczy nie wracać. Zapomniał, albo chciał
przekornie pokazać, że ci wszyscy starożytni filozofowie duby smalone bredzili
i że do tej samej rzeki wejść dwa razy, owszem, można. No to żeśmy weszli.
W całym tym zamieszaniu,
galimatiasie i żenującym chaosie coraz trudniej się połapać, coraz trudniej
doszukać się śladowych chociaż ilości sensu a mi osobiście coraz trudniej
wykrzesać choć odrobinę zapału, żeby się angażować, choćby śledząc, słuchając,
czytając i starając się być na bieżąco. Coraz łatwiej mi za to puszczać mimo
uszu, przechodzić do porządku dziennego i twierdzić, że mnie nie dotyczy. Coraz
łatwiej mi, jednym słowem, popadać w zidiocenie. W klasycznym oczywiście, jak
najbardziej greckim i w pełni ateńskim znaczeniu tego słowa.