sobota, 14 czerwca 2014

O Dniu Chłopaków, czyli żeby nie zapomnieć, jak się pisze




Mówię czasami różne rzeczy. Trzeba ćwiczyć aparat mowy na wypadek, gdyby się miało coś naprawdę ważnego do powiedzenia – nie wiem, gdzie przeczytałem te słowa, nie pamiętam, kto je napisał. Ale zapadły mi w pamięć. Ja też mówię czasami różne rzeczy, uczestniczę w rozmowach bez znaczenia, plotkuję czasem w pracy. Jednym uchem wpuszczam, drugim wypuszczam. Wtrącam coś od siebie. Shit-talk – tak to kiedyś, jakże trafnie, określił jeden mój znajomy. Z nim lubiłem rozmawiać, nie prowadziliśmy shit-talków, ale znajomość się urwała.
Nagle uderzyła mnie myśl, że podobnie jest z pisaniem. Trzeba czasem coś napisać, żeby nie zapomnieć, jak się kleci zdania, prowadzi wywód – wszak to cenna umiejętność, którą szkoda by było zatracić. Tyle, że rozmowę prowadzić łatwiej, tam zawsze jest ta druga strona, wystarczy się ograniczyć do reagowania na to, co ona mówi. A pisać trzeba samemu. Od początku do końca wymyślić tekst. I zadbać, by była w nim jakaś treść, bo inaczej, wiadomo: jak gdzieś nie ma treści, to można tam podkładać różne treści. I wtedy nie wiadomo, co może wyniknąć.
O czym tu jednak pisać, gdy dookoła nic szczególnego się nie dzieje? To znaczy dzieje się, ale to są takie moje zwykłe codzienności, zakładam, że niekoniecznie interesujące dla innych.
Ostatnio na przykład obchodziłem z Chłopakami Dzień Chłopaków. To takie nasze małe, cykliczne święto. Żona wyjeżdża na sobotę i niedzielę w celach edukacyjnych a my zostajemy sami. Niby nic, a jednak coś. Zwykle Dni chłopaków nie są jakieś szczególnie ekscytujące. Robimy zakupy, sprzątamy (to znaczy ja sprzątam a Chłopaki przemieszczają sterty bałaganu w swoim pokoju z jednego miejsca na inne), gotujemy obiad. Brzmi to raczej jak zaprzeczenie Dnia Chłopaków – właśnie to sobie uświadomiłem. Cóż. Ostatnio jednak świętowaliśmy huczniej. Wybraliśmy się do miasta. Obiecałem Chłopcom kilka dni wcześniej specjalną atrakcję, jeśli się będą starać i będą grzeczni. Byli, trzeba im przyznać. Dowód na to, ze jak chcą, to potrafią. Wystarczy odpowiednia motywacja. Wybraliśmy się więc do miasta. Chłopaki wypluskali się w fontannie, która tryska u nas od dwóch czy trzech lat na jednym z placów i przyciąga wszystkie dzieciaki spragnione pluskania. Czyli wszystkie dzieciaki. Później przyszła kolej na gwóźdź programu – obiad w McDonaldzie. Gucio i Tytus nigdy jeszcze w tej świątyni tłuszczu i cukru nie byli, ale od jakiegoś czasu mieli straszną ochotę, bo przedszkole obiegła wieść, że w McDonaldzie można dostać głowę Spidermana. Zamówiliśmy zestawy Happy Meal i faktycznie, dostaliśmy głowy. Plastikowe wisiorki, wyglądające jak najgorsza tandeta z odpustowego straganu. Ale co zrobić, z modą, zwłaszcza tą przedszkolną, trudno dyskutować.
Po obiedzie przyszedł czas na deser. Kupiłem więc Chłopakom lody, po czym znaleźliśmy miejsce w ogródku jednej z knajp. Zamówiłem sobie piwo. Jak Dzień chłopaków, to Dzień Chłopaków, tacie też się należy!
Gdy wracaliśmy, Chłopcy nagle odśpiewali mi piosenkę, której nauczył ich Pan Kuba od rytmiki. Ten nasz tata to okropnie fajny facet! Nie chciał draki, więc dzieciaki wziął na spacer. Dobrze z tatą iść, dobrze z tatą iść… Strasznie miło mi się zrobiło. Na koniec, gdy Tytus oznajmił, że to był fajny dzień, ogarnęło mnie więc poczucie radości z dobrze wykonanego zadania.
Żeby nie było za różowo, wspomnę o pewnym wątku, który się przy okazji Dni Chłopaków pojawił. Tata, znaczy ja, pozwalam podobno na więcej. Taka refleksję miała moja żona, czyli mama. Zastanowiłem się: no tak, pozwalam włazić na drzewa, wspinać się na płoty, walić młotkiem, ciąć gałązki sekatorem. Ale czy to źle? Mamy są chyba z natury swej bardziej ostrożne. A tata, to tata. Tym bardziej tata chłopaków. Chłopaki, jak świat światem, lubili łazić po drzewach (i niech mi żadna feministka wojująca nie próbuje tu wmawiać, że to z powodu mniejszego zaawansowania w naszym przypadku procesu ewolucji!). Dlaczego miałbym zabraniać moim Chłopakom czegoś, co mi sprawiało straszną frajdę (i na co ciągle mam czasem ochotę). Na zbite i podrapane kolana się nie umiera, co też wiem z własnego doświadczenia. A sekatorem wcale nie tak łatwo odciąć sobie palec.
Zostanie pewnie tak, jak jest. Tata będzie mniej ostrożny (co nie znaczy, że lekkomyślny). I będzie tym fajnym facetem, który za jakiś czas kupi Chłopakom scyzoryki. Przecież facet powinien mieć scyzoryk, prawda?

3 komentarze:

  1. Nie wiem, co napisać, bo mogę się z Tobą tylko zgodzić. Napiszę, by nie zatracić zdolności układania komentarzy :)
    Po pierwsze złoty z Ciebie człowiek. Żona się edukuje, a Ty spokojnie zajmujesz się chłopakami. Po drugie pozwalasz im wchłaniać bakterie coli z fontanny, to też miłe. Po trzecie pozwoliłeś im wreszcie spróbować śmieciowego żarcia i zdobyć głowy - to ważne. Po czwarte lubisz piwo :)
    No a scyzoryk to jasna sprawa. Zawsze miałem, jak byłem chłopcem. Teraz też mam, ale już tylko w samochodzie. Chociaż nie jestem z kieleckiego :)

    OdpowiedzUsuń
  2. "...teraz pewnie dla ochłody zaprowadzi nas na lody..zimne lody - dla ochłody, zimne lody dla ochłody to jest myśl" - nasze dzieciaki też to śpiewają i też chyba czują, że tata na więcej pozwala (taka to już pewnie uroda tatusiów). Ostatnio, gdy powiedziałam Tymkowi i Kalinie, że wyjeżdżam na tydzień (tak jak Twoja żona w celach edukacyjnych), w odpowiedzi usłyszałam dwugłos: "hurra!!!" i komentarz młodego - " teraz znowu codziennie będziemy gdzieś z tatą jeździć!". I bądź tu człowieku matką... - nie napisał jak zwykle Bosy, tylko Żona Bosego (tzw.cicha wielbicielka tego bloga)

    OdpowiedzUsuń
  3. My, tatusiowie, mamy chyba po prostu taki zmysł praktyczny: jak się dzieciaki czymś zajmie, to mniej przy nich roboty ;-) A że najciekawsze, tak się jakoś składa, są zajęcia lekkomyślne, ryzykowne i niezdrowe (jak włażenie na płoty, drzewa, obżeranie się lodami a jeszcze lepiej hamburgerami, łowienie bakterii coli w fontannach i inne takie), toteż takim zajęciom się z dziećmi oddajemy. Większe zaangażowanie dzieci w to, co robią = więcej oddechu i świętego spokoju dla nas. Rzekłem.

    Kurcze, skoro mój blog ma tak zwanych cichych wielbicieli a nawet wielbicielki, to muszę chyba pomyśleć o reaktywacji. Albo reanimacji.

    Pozdrawiam, Żono Bosego!

    OdpowiedzUsuń