Nie musisz mi mówić, jaką mam pyszną kawę.
Sam ją kupuję, więc wiem, że jest dobra.
Bonnie, jak robi zakupy, kupuje jakiś szajs.
Ja kupuję najdroższą, bo jak piję,
chcę czuć smak.
Pulp Fiction
Czekam aż wybije godzina wyjścia z pracy. Robię sobie dolewkę do kawy. Czy ktoś dziś robi jeszcze takie rzeczy – dolewki do kawy? Czy to w ogóle jest powszechnie funkcjonujące wyrażenie: „dolewka”. Moi rodzice robili sobie dolewki. Ale to było kiedyś, to były inne czasy. Kawa była droga a oszczędność była przydatną cechą... No, w każdym razie były to dawne czasy.
Czy to jeszcze będzie smakować jak kawa? Powinno. Skoro w kubku zalegają fusy sięgające jednej trzeciej jego wysokości, to pewnie uda się z nich wydobyć trochę smaku i aromatu. To jest wyższość zwykłej kawy nad rozpuszczalną: można w niej znaleźć prawdziwy smak i aromat. I zrobić dolewkę.
W sumie jakiś smak mam gwarantowany – najwyżej będzie on mniej kawowy. Do kawy sypię sporo cukru, cztery łyżeczki, więc w najgorszym razie otrzymam gorący syrop o posmaku kawy. Podobno nie po to stworzono kawę czarną i gorzką, by ją słodzić i zabielać, jak stwierdza Bogusław Linda w Czasie surferów, ale ja się nie stosuję do tej zasady. Nie zabielam, ale słodzę maksymalnie. Czasami myślę, że więcej cukru po prostu by się nie rozpuściło.
Pamiętam najgorszą kawę w swoim życiu. Nie wiem, czy faktycznie była najgorsza, ale w tamtej sytuacji została za taką uznana, okrzyknięta lurą stulecia i taką już w mojej pamięci została. To była kawa z automatu na dworcu kolejowym w Inowrocławiu. Spędziłem na tym dworcu zimną, listopadową noc, i kawa była czymś, co mogło być bardzo przydatne. Niestety – ta dostępna z automatu, była obelgą dla kubków smakowych. To była długa noc. Ale to już zupełnie inna historia.
Wiem, że kawa z automatu, to kawa z automatu i należy się spodziewać, że może nie spełnić wymagań smakoszy. Nie zawsze jest jednak zła. Do jednego automatu mam szczególny sentyment. To maszyna na wydziale, na którym studiowałem. Nie wiem, czy to była siła sugestii, czy jednak siła kofeiny, ale kawa, która się z niej lała, miała zbawienny wpływ. Stawiała na nogi w każdej sytuacji: gdy wykład się dłużył, gdy zajęcia były nudne, gdy trzeba było wstać wcześnie, żeby na nie dotrzeć. Pomagała, gdy wieczór dnia poprzedniego był odwrotnie niż zajęcia – ciekawy i w związku z tym długi. Pomagała, mimo że ciekawe i długie wieczory były w tamtych czasach zwykle również zakrapiane. Ale to zupełnie inna historia.
Inna sentymentalna kawa? W słowackiej Starej Lubovnej, rok 2002 – kawa
w dworcowym barze, na rozpoczęcie dnia (około szóstej rano) i rozpoczęcie wyprawy. Zamówiłem kawę – dostałem taką w szklance bez uszka, od pani wyglądającej, jakby ją wymyślił Bareja. Piłem ją i patrzyłem na panów, którzy o tej wczesnej porze wpadali na piwo i pięćdziesiątkę. Z toalety wyszedł kolega, towarzysz podróży. Też zamówił kawę. Pani od Barei nakrzyczała na niego – że przecież mógł zamówić razem ze mną, a teraz ona musi znowu nastawiać wodę. Ale kawę zrobiła. Wypiliśmy ją i zamówiliśmy pierwsze piwo na słowackiej ziemi. Podarowaliśmy sobie – mimo silnej lokalnej tradycji – pięćdziesiątkę. W perspektywie mieliśmy sporo czasu i możliwości, żeby nadrobić. To też jest już inna historia.
w dworcowym barze, na rozpoczęcie dnia (około szóstej rano) i rozpoczęcie wyprawy. Zamówiłem kawę – dostałem taką w szklance bez uszka, od pani wyglądającej, jakby ją wymyślił Bareja. Piłem ją i patrzyłem na panów, którzy o tej wczesnej porze wpadali na piwo i pięćdziesiątkę. Z toalety wyszedł kolega, towarzysz podróży. Też zamówił kawę. Pani od Barei nakrzyczała na niego – że przecież mógł zamówić razem ze mną, a teraz ona musi znowu nastawiać wodę. Ale kawę zrobiła. Wypiliśmy ją i zamówiliśmy pierwsze piwo na słowackiej ziemi. Podarowaliśmy sobie – mimo silnej lokalnej tradycji – pięćdziesiątkę. W perspektywie mieliśmy sporo czasu i możliwości, żeby nadrobić. To też jest już inna historia.
Żona nauczyła mnie pić kawę przygotowywaną w zaparzaczu do espresso. W domu piję tylko taką. Świeżo mieloną. Od rodziców pożyczyłem (z zamiarem nieoddania, co muszę przyznać) młynek firmy Predom, który ma lat więcej chyba niż ja. Solidna, rodzima produkcja. Z czasów, kiedy Chińczycy nie mieli jeszcze monopolu na wszystko. Mielę kawę i parzę w małym czajniczku. Jest rewelacyjna. O czarności węgla, przejrzystości bursztynu, zapachu mokki, gęstości miodowego płynu, oraz – w moim wykonaniu – tego płynu słodyczy. Najlepiej smakuje latem, gdy mogę z nią wyjść przed dom, usiąść wygodnie i dać się wygrzać nie doskwierającemu jeszcze, rannemu słoneczku i wypić ją, nigdzie się nie spiesząc.
Po przyjściu do pracy pierwsze kroki kieruję do czajnika. Robię kawę. Wolałbym ją oczywiście wypić z żoną, ciesząc się letnim, porannym słońcem i wakacyjną wolnością. Albo z parującym plastikowym kubkiem udać się na wykład. Albo – pijąc ją, zastanawiać się, czy kiedy się skończy, zamówić Velkopopovickiego Kozela, czy Smadnego Mnicha, a może Staropramena, i czy uda mi się dziś złapać stopa i w miarę sprawnie dotrzeć do Popradu. Czasem wolałbym nawet wypić wodę bagienną z inowrocławskiego dworca. Nic z tego, jestem gdzie jestem. Ale przynajmniej mogę sobie strzelić kawkę.