sobota, 27 lipca 2013

Czym się różni mama od taty, czyli jak okazałem czarną niewdzięczność




Zaczęło się od tego, że zostałem miło wyróżniony. Zajrzawszy do statystyk bloga odkryłem, że wchodzono na niego ostatnio przez stronę sexymamy.pl. Nieśmiało kliknąłem link zastanawiając się, w jakie rejony sieci zostanę przeniesiony. Okazało się, że trafiłem na portal dla mam. Co więcej odkryłem, że mój blog został na nim wymieniony wśród kilku „popularnych blogów” prowadzonych przez ojców. Poczułem się mile połechtany, bo nie zdawałem sobie sprawy z tej popularności. Oprócz odnośnika do mojej strony, znalazłem linki do ośmiu innych o podobnej tematyce i do portalu przeznaczonego dla tatusiów – tatapad.pl.
Skoro już nadarzyła się taka sposobność, zacząłem sprawdzać, co interesuje seksowne mamusie i padniętych tatusiów.  No i się zaczęło.
Już analiza górnego paska, dzielącego oba portale na strefy tematyczne, może doprowadzić do ciekawych wniosków. Spójrzcie sami: to, co interesuje mamy, można znaleźć w działach: sexymamy, shopping, mamy czas, bądź fit&sexy oraz czas wolny. Tatusiowie zaś przydatnych informacji mogą szukać w działach: sex, ciąża, poród, ojciec, rodzina, wychowanie, kolka, sen, płacz, recenzje, wideo i tatapad.tv. Jasne, można by pomyśleć – zainteresowania facetów zaczynają się od seksu. Wystarczy jednak zerknąć na to, co kryje się w pierwszym dziale, by zawiesić, choć na chwilę stereotypowe myślenie. Można tu znaleźć informacje o seksie podczas ciąży i po porodzie, o zmianach, jakie w życie erotyczne rodziców wnosi dziecko – raczej poważne tematy. I żadnych zdjęć gołych lasek. Podobnie – poważnie i rzeczowo jest dalej. Jak być kumplem i nauczycielem dla swojego dziecka, jak ratować maleństwo, gdy się zakrztusi, jak ojciec powinien radzić sobie z synem a jak z córką, co zabrać ze sobą, gdy w trybie nagłym wywozimy żonę na porodówkę i tak dalej. Rady dla ojców trochę już doświadczonych i tych zupełnie zielonych.
Inaczej rzecz ma się, gdy sprawdzimy, czego na swoim portalu mogą dowiedzieć się mamy. Tego na przykład, że Kim Kardashian robi wszystko, żeby schudnąć po ciąży albo że córka Kasi Skrzyneckiej zaczęła mówić. To w dziale sexymamy, który w całości poświęcony jest mamom ze świata show biznesu, które ktoś arbitralnie uznał za takie „sexy”. Dział shopping informuje, że w sieci Reserved pojawiła się nowa kolekcja, gdzie można kupić letni zestaw dla modnej dziewczynki (nadmienię, że dziewczynki na oko czteroletniej), można też poczytać o jeansowych koszulach dla mamy albo o czymś na ząb – w postaci kaszki instant. Dalej jest jeszcze ciekawiej, bo oto czeka nas wyzwanie: sprawdzić, co to znaczy, że kobiety (albo mamy) mają czas a co, że mają czas wolny. Otóż okazuje się, że dopiero mając czas (po prostu czas, nie czas wolny), kobiety zajmują się sprawami nieco poważniejszymi, czytając na przykład o tym, jak wybrać buty dla swoich pociech (zdrowe i wygodne, nie tylko modne) albo jak rozpoznać niebezpieczne rośliny podczas spaceru do parku czy na łąkę. W czasie zaś wolnym najistotniejszą sprawą staje się… jedzenie. Od mufinek, przez galaretki, shake’i, ciasta czekoladowego ogórkowe roladki z fetą i letnie sałatki – przepisy na te wszystkie pyszności wypełniają dział traktujący o czasie wolnym. Mamy chcące zaś byś fit&sexy mogą sobie poczytać o ćwiczeniach z hula-hop, kosmetykach, spa, kosmetykach, kawie na chudym mleku i kosmetykach.
Wiem, że jestem złośliwy i z tej złośliwości, podszytej niewdzięcznością (przecież mnie wyróżniono!), wysnuwam sądy na podstawie jednej tylko z wielu zapewne strony dla pań (i jedynej tego typu dla panów). Gdy się jednak dwa portale, o których mowa porówna, wniosek może być jeden: mężczyźni do swojego ojcostwa podchodzą poważnie, chcą się jak najwięcej dowiedzieć, skorzystać z doświadczeń innych, chcą być po prostu dobrymi tatusiami. A mamusie cierpią na dolegliwość, którą w moich stronach określano jako fiub-ździu w głowie.
No chyba, że panie są po prostu tak mądre, rozsądne, świadome i w ogóle wszystkowiedzące, że już niczego dowiadywać się nie muszą. My zaś, niedouki i ignoranci, musimy się ciągle uczyć i radzić innych, by w ogóle, jako tako, dać sobie radę.

czwartek, 18 lipca 2013

Część trzecia i ostatnia




Jednym z plusów pobytu nad morzem było to, że na tydzień odcięliśmy się od komputera i Internetu. Wiedziony nie wiadomo jakimi pobudkami, zabrałem nawet ze sobą tablet, ani razu nie przyszło mi jednak do głowy, by go włączyć. Całe szczęście. Ile czasu zabieramy sobie każdego dnia siadając przed monitorem, widać właśnie w takich chwilach – gdy przed monitorem zasiąść nie można. Czas zaczyna wtedy płynąć zupełnie inaczej.
Ale to jeszcze nie wszystko. Bo i z telefonami był problem. Zasięgu nie było, albo, gdy już na chwilę się pojawił, to słabiutki – rozmówcy prawie nie było słychać a rozmowę przerywało w pół zdania. Była to niezwykle sprzyjająca okoliczność. Ani rodzice, Anie teściowa nie dzwonili, by wysłuchać codziennego raportu. Anie ciotki, chcąc się dowiedzieć, czy Chłopakom się podoba i co robili na plaży. Nikt, ale to nikt nie zawracał głowy, nikomu nie trzeba było opowiadać jak jest, jaka pogoda, co porabiamy. Błogi spokój, żadnego zawracania głowy. Piękna sprawa! I znowu – cała prawda o tym, jak upierdliwym urządzeniem jest telefon objawiła się, gdy telefonu na chwilę zabrakło. Każdemu polecam takie doświadczenia, od czasu do czasu, tak dla zdrowotności.
Prawdę mówiąc, większość plusów i niuansów nadmorskiego wczasowania odkrywałem po raz pierwszy (czy raczej po prostu odkrywałem, bo po raz drugi trudno chyba coś odkryć). Leżenie na plaży w tłumie podobnie leżących ludzi i płacenie horrendalnych pieniędzy za rybę typu ‘świeża panga’ nigdy mnie zanadto nie pociągało. Tym razem po prostu tak wyszło. Samo plażowanie na przykład, ten specyficzny fenomen, to działanie, do którego nie do końca byłem przygotowany. W drodze na plażę mijali nas ludzie niosący zgrabne torby albo plecaczki, do których przytroczyć można parawan, by nie zawadzał. Ja niosłem torbę, torebkę, wiaderko wypełnione foremkami, łopatkami i grabkami, parawan (do niczego nie przytroczony) oraz śpiwór mający robić za kocyk. Wyglądałem jak juczny osioł i takoż się czułem. W życiu bym nie pomyślał, że żeby wyłożyć się na piasku, trzeba się tak wyekwipować i przytachać nad wodę taki majdan. To rozstawienia parawanu przydaje się młotek. Odkryłem to już na plaży, parząc na profesjonalistów stukających młoteczkami gumowymi lub drewnianymi. Musiałem ustawić nasz wiatrochron przy pomocy, jedynie, siły własnych mięśni, że pozwolę sobie użyć tego sformułowani. Udało się, ale z młotkiem byłoby szybciej.
Idąc na plażę warto też zabrać coś do jedzenia. Na tym słońcu wszystko się z człowieka wytapia w tempie dużo większym, niż zazwyczaj i ledwo ostatni palik parawanu osiągnie niewzruszony pion, już jest się głodnym. Można coś niby kupić na miejscu. nie jest to jednak tak proste, jak by się mogło wydawać. Wiem, bo sprawdziłem. Wybrałem się po frytki do plażowej knajpy. Zamówiłem miła pani powiedziała, żebym czekał aż wywoła mój numerek. Miałem numer sześćdziesiąt. Ledwie odszedłem od kontuaru usłyszałem jak wołają: Pięćdziesiąt sześć! Dobra nasza, pomyślałem, zaraz moja kolej. Niestety. Po pięćdziesięciu sześciu przyszła kolej na dwadzieścia jeden, później trzydzieści cztery, siedemdziesiąt… Żadnej chronologii, żadnego systemu, ładu ani porządku. Chaos. Czekałem i czekałem. Dwanaście, pięćdziesiąt osiem, czterdzieści trzy… Czekałem, czekałem i czekałem. Miałem wrażenie, że pani za ladą za chwile doliczy, niby Chuck Norris, do nieskończoności, tylko moje nieszczęsne sześćdziesiąt nie zostanie wykrzyczane. Może dopiero sadzą ziemniaki na te moje frytki – zastanawiałem się. Tyle to trwało! Czekałem coś około godziny i gdybym się nie upomniał i nie zaczął zielenieć ze złości niczym Hulk, pewnie czekał bym drugie tyle. Zdecydowanie na plażę należy zabierać własny prowiant. No, ale człowiek uczy się całe życie, następnego dnia już wiedziałem.
A później nagle się okazało, że tydzień minął i trzeba wracać. Niestety, nie tylko my mieliśmy taką potrzebę. Lasy otaczające Wejherowo obejrzeliśmy dokładnie, jadąc 20 na godzinę w sznurze samochodów wiozących innych wysmażonych plażowiczów.
W skrzynce na listy czekał na mnie pliczek rachunków.
Koniec.

środa, 10 lipca 2013

Nadmorskich opowieści ciąg dalszy




Dzieci atrakcje widzą wszędzie. Stragany, na których sprzedaje się towary konkurujące ze sobą o tytuł tandety stulecia, automaty, w których kupić można kauczukową piłeczkę, breloczek ze smerfem albo wisiorek z czachą. Stoliki, przy których zrobić sobie można tatuaż z henny. Wypożyczalnie trójkołowych rowerków – bolidów. Place zabaw zastawione dmuchanymi zjeżdżalniami. W końcu lodziarnie, budy z goframi, sklepiki, w których zwykły napój kosztuje tyle, co francuski szampan. Wszystko to jest magnesem na dzieciaki i pompą wysysająca gotówkę z kieszeni rodziców. Co więcej, choćby się wzbijać na wyżyny sztuki negocjacji, nie uda się wszystkiego tego ominąć, nie ulec w końcu przy którymś stoisku.
Nasza droga na plażę wiodła przez główną uliczkę miejscowości, która była niczym innym, jak  jednym wielkim pasażem handlowym. Wchodząc do lasu ciągnącego się między wioską a plażą, cieszyłem się bardziej chyba, niż jakiś jeleń czy inny łoś, który nierozważnie zapędził się na ruchliwą szosę i o mało nie zginął pod kołami rozpędzonych samochodów, a teraz wraca ukryć się w spokojnej leśnej gęstwinie. W końcu czułem się bezpieczny, nie osaczony przez wszędobylską ofertę handlową kurortu.
Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Miejscowość turystyczna, nawet nadmorska, jest jednak przede wszystkim miejscowością, także po sezonie. Pozostaje nią, gdy opuszczą ją już wszyscy turyści i wtedy musi oferować coś dla swoich stałych mieszkańców. Ci zaś mają swoje miejsca – sklepy, gdzie jedzenie dostać można w normalnej cenie. Albo bary. Gdy jest się turystą, nie posiadając jednocześnie turystycznego zapału i parcia na turystyczne atrakcje, dobrze jest znaleźć takie miejsca, miejsca dla miejscowych, oazy spokoju i normalności w całym tym wakacyjnym szaleństwie.
Remus – Czësto Kaszëbé Piwò. Warto wyskoczyć od czasu do czasu po zakupy. Przynieść coś na obiad albo kupić wędzoną rybkę dla żony a samemu zaliczyć Remuska w lokalu o trafnej i prostej nazwie „Bar”. Czynny każdego dnia tygodnia i przez cały rok od 7:30 przybytek jest strefą wolną od turystów. Ma ten niepowtarzalny klimat taniej knajpy, który sprawia, że lokale oddalone od siebie o setki kilometrów są do siebie podobne, swojskie. Kontuar, przy nim kilka stołków, zajętych od rana przez panów o smętnych obliczach, dwa stoliki, automaty do gier hazardowych, wiszący na ścianie telewizor, który przyciąga klientów przy okazji każdej większej imprezy sportowej. Ściany pokryte tynkiem strukturalnym w kolorze modnym przed dekadą i barmanka w słusznym wieku, która przy trzeciej wizycie nie pytała mnie już co podać, tylko od razu wyciągała Remusa z lodówki. Całkiem niezły Remus kosztował, co watro nadmienić, połowę tego, co podły Lech w lokalach odwiedzanych tłumnie przez przyjezdnych.
Chwile w barze „Bar” były miłym, choć niespodziewanym akcentem wyjazdu.  Wizyta w nadmorskiej dziurze miała też inne nieoczekiwane plusy, poza tymi oczywistymi, jak choćby obecność słonecznej plaży w pobliżu. Słów kilka o nich następnym razem.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Jak spędzałem wakacje, czyli nadmorskich opowieści część pierwsza



Wakacje są od tego, żeby być na wakacjach – ta mądrość wygłoszona przez nastukanego jak szpak współpasażera w pociągu, zasłyszana ładnych kilka lat temu utkwiła mi w pamięci. Nastukany czy nie, jakąś rację miał, być może nawet świętą rację. Mając to na uwadze, nie widziałem nic niewłaściwego w tym, że stojąc pod prysznicem, pod którym chłodziłem przypieczone w promieniach nadmorskiego słońca plecy, otworzyłem sobie (niczym bohater teledysku Red Fang) piwo.
Ale od początku.
Gazu, gazu! – krzyczeli Chłopacy – Wyprzedź go!  Żadnego wyprzedzania, jedziemy ostrożnie – gderała żona, jak to żony mają w zwyczaju. Osobiście skłonny byłem posłuchać Chłopaków. W końcu nie na darmo płaciłem za przejazd autostradą, która – o dziwo – nie była ani w remoncie, ani dziurawa tylko prosta i gładka. Po jakimś czasie więc (gdy moja lepsza, piękniejsza ale wolniejsza połowa przestała kontrolować licznik) doszedłem do stu dwudziestu i tak sobie jechałem, ku wybrzeżu.
Jechał bym tak sobie spokojnie, bez zakłóceń, gdyby Chłopacy nie opróżnili przeznaczonych na drogę (całą) butelek z wodą, zanim na dobre zaczęliśmy podróż. Pierwszy przystanek na sikanie zaliczyliśmy po jakichś pięćdziesięciu kilometrach. Później odwiedzaliśmy każdy mijany parking z toaletami. Na jeden dojechaliśmy spóźnieni, domyślcie się sami, z czym to się wiązało i w jaki wpędziło mnie nastrój.
A prosiłem: nie wypić wszystkiego od razu. Tłumaczyłem, że na autostradzie nie można stawać gdzie bądź. Nie pomogło. Z jednej strony szlag mnie trafiał jasny. Z drugiej myślałem sobie, że powinienem odnaleźć w sobie pokłady cierpliwości i zrozumienia. W końcu nieumiarkowanie w piciu Chłopacy po kimś odziedziczyli. Jeszcze ich sprawiedliwość dziejowa szturchnie paluchem, upomni się o swoje i odpokutują – również za moją podróż nad morze, przerywaną nieplanowanymi postojami – syndromem dnia następnego i napadami choroby filipińskiej. Chyba, że się jednak nauczą.
Ale nie wybiegajmy zanadto naprzód i nie odchodźmy od tematu. Póki co jedziemy.
Jechaliśmy i jechaliśmy, aż znaleźliśmy się na miejscu. Białogóra, miejscowość turystyczna do cna (poza sezonem trzystu mieszkańców, w sezonie z sześć razy tyle), choć jeszcze nie z gatunku modnych kurortów, w których bawią celebryci, polując na fotografów mogących ich sfotografować w kostiumach kąpielowych. (Choć podobno bywa tu Cezary Pazura, właśnie po to, by odpocząć od niepokojów związanych z własną popularnością, lub dlatego, że nie prezentuje się już w slipkach tak dobrze jak kiedyś). Znaleźliśmy naszą kwaterę, rozpakowaliśmy manele i ruszyliśmy na obchód. No i się zaczęło.
Kto był kiedyś turystą z prawdziwego zdarzenia ten wie, z czym się żywot turysty poczciwego wiąże. Turysta jest z założenia i z zasady łownym zwierzem, świnką skarbonką, którą należy rozwalić młotkiem i jak najwięcej wygrzebać spośród skorup, jest po prostu frajerem do oskubania. Jeśli miał ktoś okazję przyjechać akurat na wybrzeże i zostać turystą nadmorsko – kurortowym, zyskał tym samym plus pięćdziesiąt do frajerstwa. A jeśli – tak jak my – jest ktoś w podobnym miejscu turystą z dziećmi, to już w ogóle odrębna historia.