Dzieci atrakcje widzą wszędzie. Stragany,
na których sprzedaje się towary konkurujące ze sobą o tytuł tandety stulecia, automaty,
w których kupić można kauczukową piłeczkę, breloczek ze smerfem albo wisiorek z
czachą. Stoliki, przy których zrobić sobie można tatuaż z henny. Wypożyczalnie trójkołowych
rowerków – bolidów. Place zabaw zastawione dmuchanymi zjeżdżalniami. W końcu
lodziarnie, budy z goframi, sklepiki, w których zwykły napój kosztuje tyle, co
francuski szampan. Wszystko to jest magnesem na dzieciaki i pompą wysysająca
gotówkę z kieszeni rodziców. Co więcej, choćby się wzbijać na wyżyny sztuki
negocjacji, nie uda się wszystkiego tego ominąć, nie ulec w końcu przy którymś
stoisku.
Nasza droga na plażę wiodła przez główną
uliczkę miejscowości, która była niczym innym, jak jednym wielkim pasażem handlowym. Wchodząc do
lasu ciągnącego się między wioską a plażą, cieszyłem się bardziej chyba, niż
jakiś jeleń czy inny łoś, który nierozważnie zapędził się na ruchliwą szosę i o
mało nie zginął pod kołami rozpędzonych samochodów, a teraz wraca ukryć się w spokojnej
leśnej gęstwinie. W końcu czułem się bezpieczny, nie osaczony przez
wszędobylską ofertę handlową kurortu.
Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Miejscowość
turystyczna, nawet nadmorska, jest jednak przede wszystkim miejscowością, także
po sezonie. Pozostaje nią, gdy opuszczą ją już wszyscy turyści i wtedy musi
oferować coś dla swoich stałych mieszkańców. Ci zaś mają swoje miejsca –
sklepy, gdzie jedzenie dostać można w normalnej cenie. Albo bary. Gdy jest się turystą,
nie posiadając jednocześnie turystycznego zapału i parcia na turystyczne
atrakcje, dobrze jest znaleźć takie miejsca, miejsca dla miejscowych, oazy
spokoju i normalności w całym tym wakacyjnym szaleństwie.
Remus – Czësto Kaszëbé Piwò. Warto wyskoczyć od czasu do czasu po zakupy. Przynieść
coś na obiad albo kupić wędzoną rybkę dla żony a samemu zaliczyć Remuska w
lokalu o trafnej i prostej nazwie „Bar”. Czynny każdego dnia tygodnia i przez
cały rok od 7:30 przybytek jest strefą wolną od turystów. Ma ten niepowtarzalny
klimat taniej knajpy, który sprawia, że lokale oddalone od siebie o setki
kilometrów są do siebie podobne, swojskie. Kontuar, przy nim kilka stołków,
zajętych od rana przez panów o smętnych obliczach, dwa stoliki, automaty do
gier hazardowych, wiszący na ścianie telewizor, który przyciąga klientów przy
okazji każdej większej imprezy sportowej. Ściany pokryte tynkiem strukturalnym
w kolorze modnym przed dekadą i barmanka w słusznym wieku, która przy trzeciej
wizycie nie pytała mnie już co podać, tylko od razu wyciągała Remusa z lodówki.
Całkiem niezły Remus kosztował, co watro nadmienić, połowę tego, co podły Lech
w lokalach odwiedzanych tłumnie przez przyjezdnych.
Chwile w barze „Bar” były miłym, choć
niespodziewanym akcentem wyjazdu. Wizyta
w nadmorskiej dziurze miała też inne nieoczekiwane plusy, poza tymi oczywistymi,
jak choćby obecność słonecznej plaży w pobliżu. Słów kilka o nich następnym razem.
Aha. Zostałeś zatem bywalcem bary "Bar" :) Twoja notka przypomniała mi bar "Zacisze", w którym bywałem wiele lat temu, kiedy to piwo kupić w sklepie to było to samo, co trafić trójkę w totka. A w "Zaciszu" piwo z beczki było codziennie. No i bywalcy, codziennie ci sami, obok zaś trawa, stadion... ech, sielanka.
OdpowiedzUsuń