poniedziałek, 8 lipca 2013

Jak spędzałem wakacje, czyli nadmorskich opowieści część pierwsza



Wakacje są od tego, żeby być na wakacjach – ta mądrość wygłoszona przez nastukanego jak szpak współpasażera w pociągu, zasłyszana ładnych kilka lat temu utkwiła mi w pamięci. Nastukany czy nie, jakąś rację miał, być może nawet świętą rację. Mając to na uwadze, nie widziałem nic niewłaściwego w tym, że stojąc pod prysznicem, pod którym chłodziłem przypieczone w promieniach nadmorskiego słońca plecy, otworzyłem sobie (niczym bohater teledysku Red Fang) piwo.
Ale od początku.
Gazu, gazu! – krzyczeli Chłopacy – Wyprzedź go!  Żadnego wyprzedzania, jedziemy ostrożnie – gderała żona, jak to żony mają w zwyczaju. Osobiście skłonny byłem posłuchać Chłopaków. W końcu nie na darmo płaciłem za przejazd autostradą, która – o dziwo – nie była ani w remoncie, ani dziurawa tylko prosta i gładka. Po jakimś czasie więc (gdy moja lepsza, piękniejsza ale wolniejsza połowa przestała kontrolować licznik) doszedłem do stu dwudziestu i tak sobie jechałem, ku wybrzeżu.
Jechał bym tak sobie spokojnie, bez zakłóceń, gdyby Chłopacy nie opróżnili przeznaczonych na drogę (całą) butelek z wodą, zanim na dobre zaczęliśmy podróż. Pierwszy przystanek na sikanie zaliczyliśmy po jakichś pięćdziesięciu kilometrach. Później odwiedzaliśmy każdy mijany parking z toaletami. Na jeden dojechaliśmy spóźnieni, domyślcie się sami, z czym to się wiązało i w jaki wpędziło mnie nastrój.
A prosiłem: nie wypić wszystkiego od razu. Tłumaczyłem, że na autostradzie nie można stawać gdzie bądź. Nie pomogło. Z jednej strony szlag mnie trafiał jasny. Z drugiej myślałem sobie, że powinienem odnaleźć w sobie pokłady cierpliwości i zrozumienia. W końcu nieumiarkowanie w piciu Chłopacy po kimś odziedziczyli. Jeszcze ich sprawiedliwość dziejowa szturchnie paluchem, upomni się o swoje i odpokutują – również za moją podróż nad morze, przerywaną nieplanowanymi postojami – syndromem dnia następnego i napadami choroby filipińskiej. Chyba, że się jednak nauczą.
Ale nie wybiegajmy zanadto naprzód i nie odchodźmy od tematu. Póki co jedziemy.
Jechaliśmy i jechaliśmy, aż znaleźliśmy się na miejscu. Białogóra, miejscowość turystyczna do cna (poza sezonem trzystu mieszkańców, w sezonie z sześć razy tyle), choć jeszcze nie z gatunku modnych kurortów, w których bawią celebryci, polując na fotografów mogących ich sfotografować w kostiumach kąpielowych. (Choć podobno bywa tu Cezary Pazura, właśnie po to, by odpocząć od niepokojów związanych z własną popularnością, lub dlatego, że nie prezentuje się już w slipkach tak dobrze jak kiedyś). Znaleźliśmy naszą kwaterę, rozpakowaliśmy manele i ruszyliśmy na obchód. No i się zaczęło.
Kto był kiedyś turystą z prawdziwego zdarzenia ten wie, z czym się żywot turysty poczciwego wiąże. Turysta jest z założenia i z zasady łownym zwierzem, świnką skarbonką, którą należy rozwalić młotkiem i jak najwięcej wygrzebać spośród skorup, jest po prostu frajerem do oskubania. Jeśli miał ktoś okazję przyjechać akurat na wybrzeże i zostać turystą nadmorsko – kurortowym, zyskał tym samym plus pięćdziesiąt do frajerstwa. A jeśli – tak jak my – jest ktoś w podobnym miejscu turystą z dziećmi, to już w ogóle odrębna historia.

3 komentarze:

  1. Jeśli pojechałeś nad morze oszczędzać, to znaczy, że nigdy tam jeszcze nie byłeś. Nad morzem zawsze najdrożej. Trzeba mieć zrozumienie dla tubylców. Oni chcą w 1,5 miesiąca zarobić na cały rok. Odwrotnie niż nauczyciele :)

    Zobaczymy, co będzie w odrębnej historii.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaczynam kurs tego frajerstwa w sobotę w Jantarze...;-)Wish me luck!

    OdpowiedzUsuń
  3. Morze to temat rzeka. Ja, każdorazowo, zawsze i wszędzie wolę morze z tą tandetą, plastikiem i papieżem ulepionym z bursztynu niż góry.

    Wolę odpoczywać niż aktywnie wypoczywać.

    pzdr

    Czekam na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń