Wakacje są od tego, żeby być na wakacjach
– ta mądrość wygłoszona przez nastukanego jak szpak współpasażera w pociągu,
zasłyszana ładnych kilka lat temu utkwiła mi w pamięci. Nastukany czy nie, jakąś
rację miał, być może nawet świętą rację. Mając to na uwadze, nie widziałem nic
niewłaściwego w tym, że stojąc pod prysznicem, pod którym chłodziłem przypieczone
w promieniach nadmorskiego słońca plecy, otworzyłem sobie (niczym bohater
teledysku Red Fang) piwo.
Ale od
początku.
Gazu, gazu! – krzyczeli Chłopacy – Wyprzedź go! Żadnego wyprzedzania,
jedziemy ostrożnie – gderała żona, jak to żony mają w zwyczaju. Osobiście skłonny
byłem posłuchać Chłopaków. W końcu nie na darmo płaciłem za przejazd
autostradą, która – o dziwo – nie była ani w remoncie, ani dziurawa tylko
prosta i gładka. Po jakimś czasie więc (gdy moja lepsza, piękniejsza ale
wolniejsza połowa przestała kontrolować licznik) doszedłem do stu dwudziestu i
tak sobie jechałem, ku wybrzeżu.
Jechał bym tak
sobie spokojnie, bez zakłóceń, gdyby Chłopacy nie opróżnili przeznaczonych na
drogę (całą) butelek z wodą, zanim na dobre zaczęliśmy podróż. Pierwszy przystanek
na sikanie zaliczyliśmy po jakichś pięćdziesięciu kilometrach. Później odwiedzaliśmy
każdy mijany parking z toaletami. Na jeden dojechaliśmy spóźnieni, domyślcie
się sami, z czym to się wiązało i w jaki wpędziło mnie nastrój.
A prosiłem:
nie wypić wszystkiego od razu. Tłumaczyłem, że na autostradzie nie można stawać
gdzie bądź. Nie pomogło. Z jednej strony szlag mnie trafiał jasny. Z drugiej
myślałem sobie, że powinienem odnaleźć w sobie pokłady cierpliwości i
zrozumienia. W końcu nieumiarkowanie w piciu Chłopacy po kimś odziedziczyli. Jeszcze
ich sprawiedliwość dziejowa szturchnie paluchem, upomni się o swoje i
odpokutują – również za moją podróż nad morze, przerywaną nieplanowanymi
postojami – syndromem dnia następnego i napadami choroby filipińskiej. Chyba,
że się jednak nauczą.
Ale nie
wybiegajmy zanadto naprzód i nie odchodźmy od tematu. Póki co jedziemy.
Jechaliśmy i
jechaliśmy, aż znaleźliśmy się na miejscu. Białogóra, miejscowość turystyczna
do cna (poza sezonem trzystu mieszkańców, w sezonie z sześć razy tyle), choć
jeszcze nie z gatunku modnych kurortów, w których bawią celebryci, polując na
fotografów mogących ich sfotografować w kostiumach kąpielowych. (Choć podobno
bywa tu Cezary Pazura, właśnie po to, by odpocząć od niepokojów związanych z
własną popularnością, lub dlatego, że nie prezentuje się już w slipkach tak
dobrze jak kiedyś). Znaleźliśmy naszą kwaterę, rozpakowaliśmy manele i
ruszyliśmy na obchód. No i się zaczęło.
Kto był kiedyś
turystą z prawdziwego zdarzenia ten wie, z czym się żywot turysty poczciwego
wiąże. Turysta jest z założenia i z zasady łownym zwierzem, świnką skarbonką,
którą należy rozwalić młotkiem i jak najwięcej wygrzebać spośród skorup, jest
po prostu frajerem do oskubania. Jeśli miał ktoś okazję przyjechać akurat na
wybrzeże i zostać turystą nadmorsko – kurortowym, zyskał tym samym plus
pięćdziesiąt do frajerstwa. A jeśli – tak jak my – jest ktoś w podobnym miejscu
turystą z dziećmi, to już w ogóle odrębna historia.
Jeśli pojechałeś nad morze oszczędzać, to znaczy, że nigdy tam jeszcze nie byłeś. Nad morzem zawsze najdrożej. Trzeba mieć zrozumienie dla tubylców. Oni chcą w 1,5 miesiąca zarobić na cały rok. Odwrotnie niż nauczyciele :)
OdpowiedzUsuńZobaczymy, co będzie w odrębnej historii.
Zaczynam kurs tego frajerstwa w sobotę w Jantarze...;-)Wish me luck!
OdpowiedzUsuńMorze to temat rzeka. Ja, każdorazowo, zawsze i wszędzie wolę morze z tą tandetą, plastikiem i papieżem ulepionym z bursztynu niż góry.
OdpowiedzUsuńWolę odpoczywać niż aktywnie wypoczywać.
pzdr
Czekam na ciąg dalszy.