wtorek, 28 lutego 2012

W świecie zapożyczeń, czyli: czy wszystko już było?


- Muszę wiedzieć, kto zrobiłby coś takiego… Kto mógłby zabić w tak makabryczny sposób, a potem zostawić garść wskazówek odwołujących się do opowiadań o Sherlocku Holmesie (…).
- Ktoś, kto przeczytał za wiele kryminałów…
Zaczynam właśnie lekturę nowej książki. Sherlockista Grahama Moore’a jest opowieścią o poszukiwaniu zaginionego dziennika sir Artura Conan Doyla. Jest też historią śledztwa, które prowadzi Conan Doyle w końcu roku tysiąc dziewięćsetnego, z pomocą swego przyjaciela, Brama Stokera. Mamy tu dwie kryminalne zagadki: współczesną i tą sprzed ponad wieku. Mamy też zabawę formą i oczywiście – literackie nawiązania. I właśnie o nawiązaniach słów kilka, bo lektura nasunęła mi pewne refleksje.
Wielu z nas chłonie namiętnie najróżniejsze teksty kultury. Czytamy książki, oglądamy filmy, śledzimy seriale, gramy w gry komputerowe. Świadomie lub nie, robiąc to wszystko, pławimy się w morzu cytatów.
Twórcy hermeneutyki stworzyli teorię, w myśl której teksty korespondują ze sobą, prowadzą ciągły dialog, odnoszą się do siebie wzajemnie. Widocznie było tak już w czasach, gdy hermeneutyczna metoda się rodziła. Dziś jednak, myślę, skala tego zjawiska zdecydowanie wzrosła, cytaty – ta korespondencja, dialog tekstów – jest wszechobecna.
Przytoczony wyżej fragment powieściowego dialogu przypomina mi inny, pochodzący z filmu Krzyk, kinowego hitu z moich licealnych czasów, skierowanego do miłośników horrorów. Zamaskowany zabójca morduje amerykańskich nastolatków, prowadząc z nimi jednocześnie grę, w której kluczową rolę odgrywa znajomość kanonu kina grozy. Twórca filmu, Wes Craven, chwalony był za ciekawe podejście do tematu, zabawę formą, nawiązania, autoironię. W gruncie rzeczy Craven cytował, nawet samego siebie. Jednocześnie dokonał dekonstrukcji gatunku (modne słowo w czasach, kiedy postmodernizm trzymał się mocno). Jakiś czas temu oglądałem czwartą część Krzyku. W dalszym ciągu była to zabawa w żonglerkę schematami. Całkiem udana zabawa.
Kilka dni temu oglądałem inny film: Hanna. Historia dziewczynki, którą ojciec (jak się w końcu okazuje – przybrany) wyszkolił na perfekcyjną zabójczynię. W filmie była świeżość, odważne podejście do tematu, bardzo przecież dwuznacznego moralnie. Ale czy pomysł jest faktycznie całkiem świeży i oryginalny? Nieskażony nawiązaniami? Nie. Historia Hanny, to wypisz wymaluj historia monstrum stworzonego przez doktora Frankensteina. Dziewczynka odkrywa, że jest inna niż wszyscy, wyrusza, by wyjaśnić tajemnicę swojej przeszłości. W końcu konfrontuje się z „ojcem”, jak – na kartach powieści – monstrum z doktorem pośród śniegów Arktyki. Mamy też cytaty bardziej bezpośrednie, jak choćby w scenach, kiedy Hanna ukrywa się w wozie kempingowym i przez niewielki otwór w skrzyni, w której się kuli, obserwuje podróżującą rodzinę; podgląda rodzinne życie, jakiego nigdy nie zaznała. Przecież potwór z utworu Mary Shelley też ukrywał się: w komórce, w leśnej chatce, podglądał życie normalnej, ludzkiej rodziny, uczył się.
Paradoksalnie, nawet najbardziej „oryginalne” historie i bohaterowie, to zlepek cytatów i zapożyczeń. Przywołajmy choćby doktora House’a, który jest przecież postacią niezwykłą, wyróżniającą się spośród bohaterów telewizyjnych produkcji. A przecież cały geniusz House’a, jego zamiłowanie do zagadek, skłonności do depresji, aspołeczność, pociąg do używek, nawet muzyczny talent a w końcu nawet… numer mieszkania – wszystko to już znamy, z kart opowieści o wspominanym już Sherlocku Holmesie. Albo rewolucyjny hit kinowy, sprzed kilkunastu lat, Matrix. Wniósł powiew świeżości do kina, był nowatorski i odkrywczy, nie tylko w sferze wizualno-technicznej. A jest przecież jednym wielkim zlepkiem cytatów. Czego tam nie ma? Wątki biblijne, mitologiczne, nawiązania literackie, filmowe, w końcu filozofia: od Platona do Putnama. Twórcy bardzo wyraźne czerpią z pomysłu Hilarego Putnama, który pisał o mózgach w słoiku (gdybyś był tylko mózgiem, który szalony naukowiec zamknął w słoju i podłączył do urządzeń generujących bodźce, nie mógłbyś udowodnić, że jesteś tylko mózgiem, że nie żyjesz na prawdę; podobnie jak teraz nie jesteś w stanie dowieść, że takim mózgiem nie jesteś – być może czytasz ten teksty tylko dlatego, że zwariowany doktor połączył któryś z twoich zwojów z bloggerem? Czysty matrix.)
Czasem mam mieszane uczucia, czytając czy oglądając kolejne dzieło, stworzone metodą recyklingu. Od czasu do czasu zabawa w pożyczanie daje mimo wszystko świetne rezultaty. Pojawia się tu jednak, siłą rzeczy, pytanie: czy jest dziś jeszcze możliwe stworzenie czegoś w stu procentach oryginalnego, rewolucyjnego? Znajdując kolejny znany trop w „świeżej” książce czy filmie myślę, że to coraz mniej proste. Twórcy, podobnie jak tajemniczy ktoś, sprawca zbrodni z przytoczonego na początku fragmentu, przeczytali za dużo, obejrzeli równie wiele i bardzo tym wszystkim przesiąkli.
A może po prostu wszystko już było?

wtorek, 21 lutego 2012

Filozofia Wschodu vs filozofia Zachodu, czyli dlaczego nie mogę zostać buddystą


Dziewiąte (z dziesięciu) wskazanie buddyzmu mahajany brzmi: nie wpadać w gniew. Trudno mi czasami przychodzi podążanie za tym wskazaniem. Przyznaję, jestem słaby.
Z buddyzmem mam co prawda tyle wspólnego, co z samochodami drogimi, jak śpiewał artysta, jednak zacząłem się ostatnio zastanawiać: filozofia wschodu niesie pewne mądrości. No i mówi, że należy je praktykować, że praktyka jest bardzo ważna. Jaka ważna, taka, niestety trudna. Miło by pewnie było osiągnąć Doskonałe Oświecenie, ale jak tu praktykować transcendentalne cnoty (a bez praktykowania, z Oświecenia nici)? Cierpliwość, radosny wysiłek, medytacyjne skupienie, to pięknie brzmi.
Ale…
U dzieci w wieku od 2 do 3 lat manifestują się dość wyraźnie oznaki uporu i innych napięć wewnętrznych. Upór i „negatywistyczne” nastawienie pojawiają się już około roku życia, nie jest to zatem nic nowego. Powyżej 2 lat osiągają jednak większe nasilenie i przybierają nowe formy – pisze Benjamin Spock w swojej – zwanej przez niektórych podobno „biblią wychowania dzieci” – książce Dziecko pielęgnowanie i wychowanie. Tak się złożyło, że na własnej skórze odczuwam „manifestujące się dość wyraźnie oznaki uporu” u dwulatka. Dodatkowo brat tegoż za chwilę skończy czwarty rok życia. Z prostej matematyki i czystej empirii wyszło mi, że cztery, to ni mniej ni więcej, tylko dwa razy dwa: oznaki „uporu i innych napięć” manifestują się tu więc dość wyraźnie i… podwójnie.
Są takie chwile w ciągu dnia, że deficyt mojej cierpliwości osiąga rozmiary, o którym nie śniło się filozofom ani wschodu, ani zachodu. W tej sytuacji  podejmowanie radosnego wysiłku wymaga tyle wysiłku, że o radość bardzo trudno – to jakby kazać egipskim niewolnikom stawiać piramidy z radością. Mógłbym oczywiście próbować wykrzesać trochę medytacyjnego skupienia, ale nie potrafię skupić się na tyle, żeby przywołać w myśli to trudne słowo: medytacyjne. Jedyne, co mi na myśl przychodzi, to słowa Andrzeja Kmicica: Jezu, natchnij mnie, abym zaś nie oszalał. Niestety, albo stety – mam świadomość, że te akurat niechybnie trafiają w pustkę.
I tu wracam jednak do sprawdzonej filozofii Zachodu. Emocje nie powinny być motorem działań – w krytycznych momentach dnia nikomu nie wyszło by na dobre, gdybym myślał inaczej i dał się ponieść emocjom. Trzeba działać racjonalnie, mieć plan – dobry plan działania, nawet, jeśli miało by to prowadzić do popadnięcia w schematy czy wręcz rytualizm. Rytuały mogą przecież wprowadzić bezpieczny, spokojny porządek w miejsce chaosu spędzanego z dziećmi dnia codziennego.
Trochę tu oczywiście przesadzam, mój wysiłek wiąże się przecież z radością. Ale cierpliwości mi czasami brakuje, i to jak. Zauważyła to nawet moja dwuletnia, manifestująca dość wyraźnie upór przekora: ty jesteś niedoskonały – usłyszałem dziś od synka (w tym wieku można się jeszcze mylić, nawet w sprawach kluczowych, więc nie mam mu za złe) – nie pozwalasz mi biegać. Pozwoliłbym, słowo daję, cierpliwie i z radością. Ale nie na golasa, na bosaka po zimnej podłodze, podczas gdy ja stoję z naręczem ubranek w jednej i pieluchą w drugiej ręce. Myśląc, co w tym czasie kombinuje uparty, „negatywistyczny” i manifestujący napięcia w dwójnasób  starszy brat dwulatka – bo akurat jest podejrzanie cicho.

piątek, 10 lutego 2012

Zakupowe gry językowe, czyli na zakupach z żoną i Wittgensteinem

Grą językową” nazywać też będę całość złożoną z języka i z czynności, w które jest on wpleciony – tak definiuje (na jeden ze sposobów) grę językową Ludwig Wittgenstein w pierwszej części swoich Dociekań filozoficznych. Co to znaczy? Czym, dokładniej, miałaby być owa gra? Najprościej rzecz ujmując: Wittgenstein twierdził, że języka – słów, zdań, zwrotów na niego się składających – używamy w różny sposób, w zależności od sytuacji, w której się aktualnie znajdujemy. Od „gry”, w której akurat bierzemy udział.
Termin „gra językowa” ma tu podkreślić, że mówienie jest częścią pewnej działalności – pisze dalej Wittgenstein. I kontynuuje: uprzytomnij sobie mnogość gier językowych na takich oto, i innych, przykładach: rozkazywać i działać wedle rozkazu – opisywać przedmiot z wyglądu albo według pomiarów – (…) odgrywać coś jak w teatrze – I tak dalej. Każda z tych „gier” jest przykładem sytuacji, w której używamy języka w specyficzny sposób. Ja dodałbym kilka własnych przykładów gier: pomagać wybrać odpowiedni przedmiot niezdecydowanemu – pomóc ocenić wygląd przedmiotu – opisać zależności między przedmiotem a jego użytkownikiem – pomóc podjąć decyzję. Są to małe gierki, które wchodzą w skład jednej, dużej. Tej zaś na imię: być na zakupach z żoną.
Wybierając się z żoną na zakupy („żonę” potraktujmy tu umownie, zakupy z każdą kobietą wyglądają prawdopodobnie tak samo lub podobnie) decyduję się automatycznie na przystąpienie do gry. I to właśnie gry ściśle językowej, bo na język będę teraz musiał uważać szczególnie. Również na tak zwany język ciała, wszelkie ewentualnie mogące mi się przydarzyć formy niewerbalnego komunikowania (broń boże nie okazać zniecierpliwienia! – to po prostu game over).
W zakupową grę, jak w każdą inną, można grać z zaangażowaniem lub bez niego. Nie angażując się, można przyjąć strategię wycofania. Pomoże nam w tym jeden z odpowiednio użytych komunikatów: wiesz, zajrzę na chwilę do Empiku (dobrze jest dodać: zaraz do ciebie przyjdę), może ja zrobię zakupy, a ty sobie pooglądaj i tym podobne. Gdy jednak postanowimy się zaangażować, przystępujemy do gry na wyższym poziomie.
Mówienie jest częścią pewnej działalności, czyli nie jest tylko gadaniem – ma prowadzić do konkretnych rezultatów. Wyobraźmy więc sobie następującą sytuację: żona z naręczem ciuchów zmierza do przymierzalni (nie, ja zmierzam do przymierzalni z naręczem, drepcząc tuż za żoną). Zaczyna przymierzać kolejne rzeczy – rozpoczyna się proces decyzyjny. Dla mnie – kluczowa faza gry. Od tego, jak ją poprowadzę zależy, czy we przymierzalni spędzę dużo czasu, bardzo dużo czasu czy wieczność. Oraz – czy wyjdę z niej zadowolony czy nie (oczywiście ja zawsze wychodzę zadowolony, zadowolenie wzbudza w mnie fakt, że wychodzę, chodzi jednak o to, żebym wyszedł zadowolony w towarzystwie zadowolonej kobiety). - Jak ci się podoba? – żona wykonuje ruch. - Fajne – można odpowiedzieć, ale nie jest to najlepsze wyjście. Mówiąc działajmy! Fajne, ładny kolor – ograniczam jeden z potencjalnych dylematów). - Ale jak JA w tym wyglądam? Właśnie mój błąd. Trzeba było odpowiedzieć: - Fajnie, ładny kolor, PASUJE CI. No i w ogóle dobrze leży. - Ale lepszy kolor, niż ten poprzedni? Oczywiście, nie chcąc przegrać z kretesem, nie mogę dać po sobie poznać, że nie widzę różnicy między jednym a drugim odcieniem (to czarne i tamto czarne, no, może to takie bardziej jasno-czarne). - A wiesz, że chyba lepszy? Ciekawsze takie… wyblakłe. Ryzykowne zagranie: jasno-czarny można pewnie określić ładniej i dokładniej, niż słowem „wyblakły”, „wyblakły” się może źle kojarzyć… znaczy takie… bardziej szare. Tak czy inaczej, mówiąc coś, warto podawać jak najwięcej informacji – może to (jedynie może, gwarancji żadnej nie ma) przyspieszyć podjęcie decyzji. A przynajmniej zakończenie pierwszego etapu procesu decyzyjnego.- Ale myślisz, żeby kupić? Tu już żartów (rozpoczyna się etap drugi podejmowania decyzji) nie ma. Żeby to, co powiem, odniosło pożądany przeze mnie rezultat, muszę powiedzieć to, co należy. Dokładnie to i nic innego. – Ładne, jeśli ci się podoba, to weź. To nie jest to, co należało powiedzieć. Nie należy poddawać kolejnego problemu do rozpatrzenia (czy, mianowicie, podoba się? I czy aż tak, żeby kupić?). – Ładne. I całkiem niedrogie. Fajnie leży, kolor ciekawy. Stanę do kasy, bo jest kolejka, rozejrzyj się jeszcze, jeśli chcesz.
You win!

P.S. A co robi ten rogal? Słysząc takie pytanie, można odpowiedzieć, że… leży, że czeka, aż ktoś go posmaruje masłem i zje… Gdy jednak uczestniczymy w grze językowej, którą można nazwać „oglądanie filmów z dziećmi”, odpowiedź nie jest już oczywista. Patrzę na „Rogala”, który potrząsa toporem i ryczy bojowo. Rogal się zdenerwował, zaraz będzie walczył – mówię. Nagle się okazuje, że rogal, to nie drożdżowy wypiek, tylko (rogaty, nomen omen) Minotaur walczący u boku Białej Czarownicy. Neologizm stworzony przez dwulatka zagłębiającego się w Kroniki Narni. Trzeba, jednym słowem, wiedzieć, w co się gra, i z kim, żeby nie palnąć głupstwa.

środa, 8 lutego 2012

Aktor totalny, czyli o pewnym spostrzeżeniu

Był aktorem. Genialnym co się zowie – z Bożej łaski. Grając w spektaklu, całkowicie przeistaczał się w odtwarzaną postać. Publiczność i krytycy byli zachwyceni. Wiadomo, że najlepsi aktorzy to ci, co mają osłabiona indywidualność, którym własne „ja” nie przeszkadza zrastać się z każdą nową rolą. No więc Terpsychorow własnego „ja” nie posiada w ogóle. Jeśli go zostawić bez roli, będzie od rana do wieczora leżeć na tapczanie i gapić się w sufit jak marionetka w kufrze lalkarza. A wystarczy mu wejść w rolę i ożywa, wstępuje w niego życie i energia.
Terpsychorow to jeden z drugoplanowych bohaterów Pelagii i Czarnego Mnicha, powieści Borysa Akunina, drugiej w cyklu „Kryminał prowincjonalny”. Książka świetna, pięknym językiem napisana, wciągającą historię opowiadająca i niezwykłą, mrożącą krew w żyłach tajemnicę. Nie o niej jednak chciałem pisać. Przywołałem powyższy fragment, bo gdy na niego trafiłem, przypomniał mi się automatycznie inny tekst, który jakiś czas temu czytałem. Ten dotyczył aktora już nie wymyślonego, ale jak najbardziej żywego, z krwi i kości. Legendy, rzec można, do tego legendy żywej.
Jeżeli przyjrzeć się postaci, którą gra Jack Nicholson, wcześniej czy później wyskakuje sam Jack. Ale nieważne, z jak bliska będziemy przyglądać się postaci granej przez Bobby’ego, nigdy nie pojawi się Bobby. Pomiędzy kolejnymi rolami Bobby nie istnieje. Oto rzeczony fragment, słowa Meryl Streep (można zauważyć pewną symetrię z powyższym cytatem, prawda?). O kim mowa? Kim jest Bobby? Robert De Niro, to jego dotyczy przywołana wypowiedź. Aktor – taki nasuwa się wniosek – totalny. Prawdziwy Terpsychorow, o zredukowanym „ja”, który najpełniej objawia się, gdy gra kogoś innego.
Przypominam sobie różne wcielenia „Bobby’ego”. Dziwny samotnik Travis Bickle z Taksówkarza, młody Don Corleone, który jakimś dziwnym trafem faktycznie wyglądał, mówił, zachowywał się, jak tak, jak mógłby wyglądać, mówić i zachowywać się bohater grany przez Marlona Brando, młodszy o kilka dekad. Albo Loui Sypher, tajemniczy, mroczny dżentelmen siedzący w obskurnym pokoiku nowoorleańskiego hotelu w Harrym Angelu. Ciarki przechodzą, gdy De Niro zgniata skorupkę gotowanego jajka, powoli, metodycznie, precyzyjnie ją z niego zdejmuje, po czym zjada jajko, jednocześnie tłumacząc, że jajo w wielu kulturach symbolizuje ludzką duszę. Iście szatański pożeracz dusz, autentycznie straszny. A Al Capone z Nietykalnych? Szał w oczach, nagła przemiana z ułożonego biznesmena w bezwzględnego psychopatę, który przy pomocy drewnianego kija wykonuje wyrok na niewiernym współpracowniku. Porażająca scena. No i psychopatyczny Max Cady w Przylądku strachu – wytatuowany, z mięśniami jak wyrzeźbionymi z kamienia. Bardziej przerażający od jego kpiącego, złowrogiego uśmieszku, był chyba tylko uśmiech Hannibala Lectera, widoczny zza drucianej maski. A może i nie był.
Dlaczego piszę o tym wszystkim? Do czego zmierzam? Piszę, bo to fascynujące zjawisko, taka totalna identyfikacja aktora z rolą, zjawisko, z którego często pewnie nie zdajemy sobie sprawy, oglądając kolejny film. A zmierzam to prostego chyba wniosku. Że, mianowicie, to wspaniałe, gdy możemy oglądać efekty pracy i poświęcenia się ludzi takich, jak Robert De Niro. Oni dają nam prawdziwą radość z oglądania filmów, dzięki nim godziny spędzone przed ekranem nie uciekają nam z pamięci, ale zostają w niej w postaci wciąż żywych obrazów.
Zakończmy – bo innego komentarza tu nie trzeba – słowami samego De Niro:
Nie potrafię udawać, kiedy gram. Wiem, że filmy to iluzja i pierwszą zasadą aktorstwa jest udawanie, ale ja tak nie potrafię. Jestem zbyt ciekawski. Chcę poznać mojego bohatera dogłębnie. A tyjąc lub chudnąc, pomagam sobie. Określona waga narzuca sposób poruszania się i zachowania, a nawet mówienia.

środa, 1 lutego 2012

Post scriptum

      Tak się złożyło, że dwa ostatnie moje wpisy mają pewien wspólny mianownik. Pisałem niedawno o tym, że trudno być poważnym (dorosłym) widzem w kinie i czuć się usatysfakcjonowanym tym, co się ogląda. Chyba, że akurat ma się ochotę na niezobowiązującą, nie angażującą zanadto szarych komórek rozrywkę.
      Ostatni wpis dotyczył seriali. Wątku, o którym kilka słów teraz, wtedy nie poruszyłem. A jest to rzecz ciekawa, mianowicie, że wymagający widz częściej znajdzie dziś coś interesującego dla siebie w telewizji – właśnie w serialu – niż na dużym ekranie. Twórcy seriali są dziś przede wszystkim odważniejsi, niż reżyserzy, scenarzyści i (może przede wszystkim) producenci pracujący dla przemysłu filmowego. Jest to tendencja widoczna od jakiegoś już czasu. Prosty przykład: kilka lat temu popularność zyskał serial 24 godziny. Była to produkcja tyle ważna, co kontrowersyjna. Poruszała zagadnienia trwającej właśnie tak zwanej „wojny z terroryzmem”. Padały pytania natury moralnej: czy walka z zagrożeniem, jakim jest terroryzm, usprawiedliwia stosowanie „brudnych” metod (jak na przykład tortury)? Czy walcząc z terrorystami z pełną bezwzględnością, nie upodabniamy się do nich? Kino w tej kwestii milczało. Produkcje takie jak Essential Killing czy Droga do Guantanamo w końcu powstały, były jednak cokolwiek spóźnione. Ich autorzy dali się wyprzedzić twórcom serialu.
      Wyraźne, charakterystyczne postaci, które pozwalają zastanawiać się nad człowiekiem: jego moralnością, postawami, związkami międzyludzkimi, również są ostatnio domeną raczej produkcji telewizyjnych. Kolejny przykład: postać Sherlocka Holmesa zainspirowała twórców kina i tych pracujących dla telewizji. W interpretacji tych pierwszych Holmes zyskał fircykowatą twarz Roberta Downey Jr z produkcji Guya Ritchiego. Twórcy seriali, korzystając z literackiego pierwowzoru, również traktując go dość luźno, niedosłownie, stworzyli doktora Gregory House’a i Sherlocka, który kryminalne zagadki rozwiązuje we współczesnym Londynie. Kino postać detektywa spłyciło, dostosowało do potrzeb prostej rozrywki. Telewizja zaś – twórczo rozwinęła, tworząc nową jakość.
      Przykłady można by pewnie mnożyć.
     Ale – teraz wyjaśnię – skąd w ogóle pomysł na połączenie i podsumowanie ostatnich wpisów. Otóż w najnowszej Polityce możemy przeczytać wywiad z Michaelem Mannem, twórcą balansującym między kinem (autorem m.in. Gorączki a Alem Pacino i Robertem DeNiro) i telewizją (choćby Policjanci z Miami, których Mann był producentem). Dziś możemy oglądać stworzony dla stacji HBO serial Manna Luck, w którym grają gwiazdy kina: Dustin Hoffman i Nick Nolte. Pytany o pracę dla w telewizji i tworzenie dla kina Mann mówi: Kino boi się mówić do myślącej i dorosłej (!!!) publiczności. Zamiast tego bawi się w podchody, by dostać kategorię wiekową PG-13, która oznacza, że każdy widz zostanie wpuszczony na seans. Tymczasem widzowie mają coraz większy głód rzeczy niekonwencjonalnych i odważnych. Nie mogłem przejść obok tych słów obojętnie, doskonale podsumowują moje myśli zebrane w tekście o dzisiejszym kinie, brzmi w nich ten sam duch. Kino nie dba o poważnych widzów, o dorosłych. Ich potrzeby zaspokajają zaś coraz częściej produkcje telewizyjne.