…
Był aktorem. Genialnym co się zowie – z Bożej łaski. Grając
w spektaklu, całkowicie przeistaczał się w odtwarzaną postać.
Publiczność i krytycy byli zachwyceni. Wiadomo, że najlepsi
aktorzy to ci, co mają osłabiona indywidualność, którym własne
„ja” nie przeszkadza zrastać się z każdą nową rolą. No więc
Terpsychorow własnego „ja” nie posiada w ogóle. Jeśli go
zostawić bez roli, będzie od rana do wieczora leżeć na tapczanie
i gapić się w sufit jak marionetka w kufrze lalkarza. A wystarczy
mu wejść w rolę i ożywa, wstępuje w niego życie i energia.
Terpsychorow
to jeden z drugoplanowych bohaterów Pelagii i Czarnego Mnicha,
powieści Borysa Akunina, drugiej w cyklu „Kryminał
prowincjonalny”. Książka świetna, pięknym językiem napisana,
wciągającą historię opowiadająca i niezwykłą, mrożącą krew
w żyłach tajemnicę. Nie o niej jednak chciałem pisać.
Przywołałem powyższy fragment, bo gdy na niego trafiłem,
przypomniał mi się automatycznie inny tekst, który jakiś czas
temu czytałem. Ten dotyczył aktora już nie wymyślonego, ale jak
najbardziej żywego, z krwi i kości. Legendy, rzec można, do tego
legendy żywej.
Jeżeli
przyjrzeć się postaci, którą gra Jack Nicholson, wcześniej czy
później wyskakuje sam Jack. Ale nieważne, z jak bliska będziemy
przyglądać się postaci granej przez Bobby’ego, nigdy nie pojawi
się Bobby. Pomiędzy kolejnymi rolami Bobby nie istnieje. Oto
rzeczony fragment, słowa Meryl Streep (można zauważyć pewną symetrię z powyższym cytatem, prawda?). O kim mowa? Kim jest Bobby?
Robert De Niro, to jego dotyczy przywołana wypowiedź. Aktor –
taki nasuwa się wniosek – totalny. Prawdziwy Terpsychorow, o
zredukowanym „ja”, który najpełniej objawia się, gdy gra kogoś
innego.
Przypominam
sobie różne wcielenia „Bobby’ego”. Dziwny samotnik Travis
Bickle z Taksówkarza, młody Don Corleone, który jakimś
dziwnym trafem faktycznie wyglądał, mówił, zachowywał się, jak
tak, jak mógłby wyglądać, mówić i zachowywać się bohater
grany przez Marlona Brando, młodszy o kilka dekad. Albo Loui Sypher,
tajemniczy, mroczny dżentelmen siedzący w obskurnym pokoiku
nowoorleańskiego hotelu w Harrym Angelu. Ciarki przechodzą,
gdy De Niro zgniata skorupkę gotowanego jajka, powoli, metodycznie,
precyzyjnie ją z niego zdejmuje, po czym zjada jajko, jednocześnie
tłumacząc, że jajo w wielu kulturach symbolizuje ludzką duszę.
Iście szatański pożeracz dusz, autentycznie straszny. A Al Capone
z Nietykalnych? Szał w oczach, nagła przemiana z ułożonego
biznesmena w bezwzględnego psychopatę, który przy pomocy
drewnianego kija wykonuje wyrok na niewiernym współpracowniku.
Porażająca scena. No i psychopatyczny Max Cady
w Przylądku strachu – wytatuowany, z mięśniami jak
wyrzeźbionymi z kamienia. Bardziej przerażający od jego kpiącego,
złowrogiego uśmieszku, był chyba tylko uśmiech Hannibala Lectera,
widoczny zza drucianej maski. A może i nie był.
Dlaczego
piszę o tym wszystkim? Do czego zmierzam? Piszę, bo to fascynujące
zjawisko, taka totalna identyfikacja aktora z rolą, zjawisko, z
którego często pewnie nie zdajemy sobie sprawy, oglądając kolejny
film. A zmierzam to prostego chyba wniosku. Że, mianowicie, to
wspaniałe, gdy możemy oglądać efekty pracy i poświęcenia się
ludzi takich, jak Robert De Niro. Oni dają nam prawdziwą radość z
oglądania filmów, dzięki nim godziny spędzone przed ekranem nie
uciekają nam z pamięci, ale zostają w niej w postaci wciąż
żywych obrazów.
Zakończmy
– bo innego komentarza tu nie trzeba – słowami samego De Niro:
Nie
potrafię udawać, kiedy gram. Wiem, że filmy to iluzja i pierwszą
zasadą aktorstwa jest udawanie, ale ja tak nie potrafię. Jestem
zbyt ciekawski. Chcę poznać mojego bohatera dogłębnie. A tyjąc
lub chudnąc, pomagam sobie. Określona waga narzuca sposób
poruszania się i zachowania, a nawet mówienia.
No właśnie. Gdy oglądam R. de Niro w jakiejkolwiek roli mam wrażenie, że on nie gra. Że zawsze, w każdej roli jest sobą i "gra siebie" w różnych odmianach i konfiguracjach. I zachodzę w głowę, czy i jak to jest możliwe, tak zsynchronizować się z graną postacią, by nie odróżnić odgrywanej roli od prawdziwej tożsamości aktora.
OdpowiedzUsuńI albo on jest wybitny, albo... socjopatą. Oczywiście wolę myśleć, że jest geniuszem. :)
Nie wiem, czy "gra siebie", czy co robi, ale jest w tym przekonywujący. Wychodzi mu rewelacyjnie. Aż szkoda, że się ostatnio skupia na rolach ojców, których strach poznać i innych podobnych.
UsuńMnie zawsze rozczulała relacja o pewnym pojedynku aktorskim dwóch "gwiazdorów" pochodzących ze starożytnych Aten.
OdpowiedzUsuńjak wiadomo starożytny aktor nie był zbyt mobilny na scenie (te koturny, te maski...), więc o kunszcie decydowały walory głosowe. Pojedynek polegał więc na tym, kto wierniej odtworzy zadane przez sędziów dźwięki.
Dźwięki przeróżne, w końcu odgłosy zwierząt znalazły się na warsztacie. Zawodnicy idą łeb w łeb do momentu "odgłosu świni."
Wygrał aktor, który brzmiał...bardziej realistycznie niż prawdziwa świnia.
Chodziło o odgłos paszczą? ;-)
UsuńPaszczą, paszczą...
UsuńA mnie się nieboszczyk Ledger przypomniał, co tak się wczuł, że zapomniał jak się resetuje.
OdpowiedzUsuńCoś ostatnio o De Niro czytałam w gazecie z programem; potem na filmwebie - ot, z ciekawości - przyjrzałam się, ile filmów z im widziałam. I z nim jest jak ze wspomnianą przez Ciebie Streep - oboje mają na koncie tak różnorodne role, i oboje są autentyczni, jako grane przez siebie postacie.
To jest jeden z tych aktorów, którego nazwisko powoduje, że film trzeba obejrzeć.
OdpowiedzUsuńDo wymienionych w tekście ról de Niro dorzuciłbym jeszcze co najmniej trzy: pierwszą z zapomnianego dziś trochę "Wściekłego byka" (był tam genialny) oraz dwie lżejsze, dowodzące, że "aktor totalny" (co dla mnie równa się "wybitny") potrafi zagrać wszystko (czyli nie tylko "Hamleta", ale także postać komediową) - jedna z "Króla komedii", a druga ze "Zdążyć przed północą".
OdpowiedzUsuń