czwartek, 22 listopada 2012

Czy można mówić „dupa”?



Wczoraj zaliczyłem pierwszą poważną wywiadówkę w przedszkolu. Specyficzne doświadczenie. Do tej pory w różnych wywiadówkowych sytuacjach uczestniczyłem w innym charakterze. Jako dzieciak, nerwowo oczekiwałem na powrót ojca ze szkoły. Patrząc z perspektywy, zastanawiam się, skąd się brało moje zdenerwowanie. Biorąc pod uwagę, że moja mama pracowała w szkole, w której się uczyłem, tata nie mógł z wywiadówki przynieść żadnych wstrząsających informacji na mój temat. Moje szkolne dokonania nie były, niestety, tajemnicą dla moich rodziców. A jednak się denerwowałem. Może dlatego, że mama z tatą byli świetni we wprowadzaniu nerwowej atmosfery.
Później sam zacząłem pracować w szkole (wariacka sztafeta pokoleń, jak napisał Mistrz Koterski) i wywiadówki albo prowadziłem albo uczestniczyłem w nich w roli, uwaga, eksperta. Cóż, bywa. Nagle przyszło mi objąć nową rolę. Poszedłem więc do przedszkola, usiadłem na malutkim krzesełku i z wyrazem skupienia na twarzy słuchałem Pani. Nie było to porywające spotkanie. Dowiedziałem się, jak to Pani wychowuje nasze dzieci bez porażek, a przynajmniej się stara, korzystając z odpowiednich metod. Przyznać muszę, że całkiem nieźle jej wychodzi, czasami nawet się dziwię słuchając, jak Pani chwali moich Chłopaków. Zastanawiam się, dlaczego w domu nie są tacy grzeczni. Być może muszę się doszkolić w zakresie metodologii wychowania.
Kiedy na koniec padło sakramentalne pytanie: czy państwo chcieli by jeszcze coś…?, zgłosił się jeden z tatusiów. Powiedział, że on i owszem chciałby. Bo ostatnio jego córeczka opowiedziała mu, jak to w przedszkolu jeden z chłopców (Nie będę tu podawał imienia – zaznaczył dyplomatycznie tatuś) powiedział dupa, dupa! Od razu kilka osób się ożywiło. No tak, ich dzieci też znają to słowo. Niektóre nawet potrafią go użyć w odpowiednim kontekście, czyli na przykład, gdy się zdenerwują. A kiedyś przecież tak nie mówiły no i w domu też się tak nie mówi… Słuchałem rozmowy, kiwałem głową a w duchu zastanawiałem się, czy Imię, Które Nie Zostało Wymienione nie brzmi czasem Gucio. No bo Gucio słowo na ‘d’ zna i stosuje, choć nie zachęcamy go do tego. Stosując, robi to, co więcej, w odpowiednich momentach, czyli gdy się zdenerwuje. A że denerwuje się często (to może być kwestia obciążenia genetycznego, bo ja też bywam nerwowy, to pewnie przez te wywiadówki i permanentną inwigilację, której mnie poddawano w dzieciństwie)…
Zastanawiam się, co zrobić z tym fantem. Oczywiście zwracamy Chłopakom uwagę, gdy brzydko się do siebie zwracają. Z drugiej strony – gdzie tu ustawić granicę? Czy kiedy Tytus, wychodząc z pokoju, woła do Gucia i do mnie: na razie, frajerzy! mam reagować? A jeśli to jak, co mam zrobić, kiedy już się pozbieram z podłogi, na której zaległem powalony napadem śmiechu? Tłumaczyć, co to frajer i dlaczego tata nim nie jest (a przynajmniej, dlaczego nie wypada tak taty nazywać)?
Skomplikowana sytuacja, normalnie dupa blada. A, no właśnie. Bo mi, przyznać muszę, czasem wymknie się jakieś słowo nie do końca parlamentarne (czy może, biorąc pod uwagę poziom i hm… estetykę naszej politycznej debaty, właśnie bardzo parlamentarne). Sumienie mam niby czyste, bo Chłopacy dupę włączyli do swojego słownika ostatnio, czyli mogę wnioskować, że raczej nauczyli się w przedszkolu. W każdym razie afery robić nie zamierzam. Jeśli się okaże, że to Gucio deprawuje koleżanki swoim soczystym językiem czterolatka – będę się tłumaczył. Nie wiem jeszcze jak. Bo ja się w sumie zgadzam z Kazikiem Straszewskim, który w którymś z wywiadów tłumaczył, że wulgaryzmy są normalną częścią języka i ich użycie w pewnych sytuacjach jest jak najbardziej adekwatne. Że jak się ktoś za przeproszeniem wkurwi, to co ma powiedzieć, jak nie kurwa? Całe więc szczęście, że moje Chłopaki – Przedszkolaki póki co się jedynie wdupiają. Zawsze mogę też zacytować fragment piosenki Dezertera, że mianowicie nie ma brzydkich słów, są tylko brzydkie myśli. A co brzydkiego może sobie pomyśleć taki przedszkolak, mówiąc dupa?

środa, 14 listopada 2012

O problemach z asertywnością



W czasie studiów zaliczyłem przedmiot, który nazywał się Rozwijanie umiejętności społecznych. Nie jestem osobą przesadnie społeczną, są tacy, którzy twierdzą, że jest wręcz przeciwnie. Fakt, że pod koniec semestru w moim indeksie pojawił się wpis z pozytywną, nawet wysoką oceną, świadczy tylko o pewnych niedomaganiach naszego systemu wyższej edukacji. Zajęcia nie rozwinęły moich umiejętności społecznych w najmniejszym stopniu. Jak zresztą miały to zrobić, skoro polegały w dużej mierze na dość naiwnych ćwiczeniach? Przez trzydzieści godzin ćwiczeń, bo tyle, o ile pamięć mnie nie zawodzi, liczył sobie kurs, prawiliśmy sobie nieszczere, a w najlepszym razie wymuszone sytuacją komplementy, słuchaliśmy się nawzajem aktywnie, choć myślami błądziliśmy (a przynajmniej ja błądziłem) gdzieś indziej… Uczyliśmy się też, jak być asertywnymi. Na tym polu prowadzący poniósł największą porażkę, jeśli chodzi o moją osobę. W ogóle nie nauczył mnie asertywności.
Być może nie przykładałem się do zajęć, być może problem leży gdzieś indziej, w każdym razie są takie chwile, kiedy na usta cisną mi się słowa Adasia Miauczyńskiego: I znów zachowałem się, kurwa, nieasertywnie!
Kiedy żonę odwiedziła ostatnio koleżanka, wykonałem taktyczny odwrót i zamknąłem się w sypialni. Mimo, że jestem może nie do końca społeczny, staram się być kulturalny, gdy więc koleżanka zbierała się do wyjścia, poszedłem się pożegnać. Zastałem ją przed regałem z książkami. Tknęło mnie złe przeczucie, jak się okazało, uzasadnione. Kiedy pojawia temat pożyczania książek, coś mnie w środku skręca. Bo ja pożyczać książek nie lubię, nie znoszę, nienawidzę wręcz. Kiedy jakaś pozycja znika mi z regału, puste miejsce doprowadza mnie do szału. Wytrąca z równowagi. Nie jestem pasjonatem feng shui, nie wierzę, że ustawienie mebli i przedmiotów w pomieszczeniu wpływa na przepływ energii i wszystko, co się z nim wiąże, jednak w przypadku regału z książkami jest w tej kwestii coś na rzeczy. Z pustych miejsc, w których powinny stać książki, a nie stoją, bo ktoś mnie ich czasowo pozbawił, zieje zła energia. Odczuwam ją bardzo wyraźnie, przyprawia mnie o napady nerwicy.
Takie już mam dziwactwo.
Kiedy więc koleżanka zapowiedziała, że zgłosi się do mnie, bo coś ją tam zainteresowało wśród moich zbiorów, przeszedł mnie zimny dreszcz. Nie to jednak jest najgorsze, że ktoś szykuje zamach na ład w moim świecie. Najgorsze jest to, że mogłem groźbę zburzenia porządku na regale oddalić jednym słowem, ale… No właśnie. Znów zachowałem się, kurwa, nieasertywnie! Bo koleżanka powiedziała, że się chętnie zgłosi, o ile oczywiście nie mam nic przeciwko. Bo ona wie, że są tacy, co z zasady nie pożyczają książek i rozumie to. A ja, głupi, zamiast powiedzieć, że no właśnie, że mnie to też dotyczy, że ja też nie pożyczam, bąknąłem tylko, że się dogadamy, albo coś równie bezdennie durnego. I cały czas starałem się uśmiechać i jeszcze bardziej się starałem, żeby ten uśmiech wyglądał miło, a przede wszystko naturalnie. Tymczasem w środku się we mnie gotowało.
Teraz mam nadzieję, że koleżanka jednak zapomni, nie będzie miała po drodze albo że nie będzie miała czasu na czytanie. Albo, że żona moja jej wyłoży przy okazji naturę mojej drobnej idiosynkrazji i wyperswaduje pomysł wpędzania mnie w nerwicę.
Oczywiście zaraz po tym, jak koleżanka wyszła, naszły mnie różne myśli i refleksje. Przecież mogłem wyjaśnić, że to nie moja wina, że to nie kwestia nieżyczliwości, że to raczej coś jakby choroba i że mi przykro, ale nie pożyczę, bo nie będę mógł później spać. Że niestety, przykro mi, ale kiedy widzę lukę na półce, to zaczynam o tym myśleć i nie mogę się skupić na niczym i że to duży dyskomfort, więc z tym pożyczaniem, to nie bardzo. Mogłem sprawę rozwiązać w kilka sekund i jeszcze błysnąć przy tym poczuciem humoru, ale nie, ja nie potrafiłem odmówić.
A uczyłem się, ćwiczyłem na zajęciach – odmawiać grzecznie, lecz stanowczo. Piątkę mam w indeksie. I na co to wszystko? Na co?

sobota, 3 listopada 2012

Prawie jak James Bond, czyli o pewnym nikczemnym planie



Każdy facet chciałby być Bondem – chociaż przez chwilę. Niesamowite przygody, z których się zawsze wychodzi cało, szybkie samochody, do tego z bajerami, o jakich się zwykłym śmiertelnikom, a pewnie i filozofom nie śniło. Kieszenie pełne gadżetów. No i ten magnetyzujący urok, któremu żadna dama nie jest w stanie się oprzeć. Ba, dzięki któremu żadnej by nawet myśl w głowie nie powstała, żeby w ogóle próbować się opierać.
Mnie to wszystko (czyli wszystko, co najlepsze) ominęło, a jednak przez chwilę poczułem się jak James Bond. Jak agent 007, który stanął oko w oko ze swoim wrogiem, podstępnym, przebiegłym i gotowym na wszystko; z diabolicznym planem unicestwienia mojej osoby już gotowym, przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach. A wszystko to za sprawą moich Dzieciaków, bo kogóż by innego.
Teraz mała dygresja.
Dzieci jakie są, każdy widzi, a każdy, kto ma dzieci własne wie jeszcze więcej, niż da się na pierwszy rzut oka dostrzec. Ja na przykład ostatnio czuję się jak nieszczęsny Paweł, co to spokojny, nie wadził nikomu, musiał jednak po sąsiedzku mieszkać z Gawłem, który najdziksze wymyślał swawole. Ciągle polował po swoim pokoju: to pies, to zając – między stoły, stołki ganiał, uciekał, wywracał koziołki… Regularnie jestem biernym uczestnikiem polowań. Nie na zające, ale na wilki. Nie wiem, skąd ich tyle u nas, ale czasem przetaczają się całymi watahami a Chłopacy toczą z nimi zażarte boje.
Do tego wymyślne tortury w postaci pozbawiania snu, a przynajmniej spokojnego snu. Że całkiem małe dzieci mają swoje nocne aktywności, to rzecz naturalna. Ale harce moich Chłopców pachną już czymś więcej, niż naturalną koleją rzeczy. Coraz częściej myślę, że to przemyślane działanie, to budzenie się, nawoływanie, w końcu migracje z pokoiku w kierunku naszej sypialni, a ściślej – łóżka. A jak taki brak snu jest uciążliwy, to już odkryto i stosowano w różnych niecnych celach. Brak snu (…) mąci rozsądek, podkopuje wolę, pozbawia człowieka jego jaźni – tak o wymuszaniu bezsenności i jego efektach pisał Aleksander Sołżenicyn. Chłopacy chyba wyczuli, że coś jest na rzeczy i w sobie tylko znanych celach swoją wiedzę wykorzystują.
Ale wróćmy do tematu. Dlaczego poczułem się jak tajny agent jej Królewskiej Mości? Ano Chłopacy przedstawili mi swój diaboliczny plan (fakt, że postanowili mnie z planem zapoznać, tylko zwiększa grozę sytuacji – bo mimo, że wiem, nie będę mógł nic poradzić! Wyobrażacie sobie?).
Plan rysuje się tak: Poprosimy mamę, żeby kupiła taką maszynkę, którą można pomniejszać i powiększać. Później cię pomniejszymy i przywiążemy do ściany. Ale może jak będziesz mały, to przyjdzie pająk i cię zje! To może – przyznajcie sami – zabrzmiało jak groźba. I jak się miałem poczuć w tej sytuacji? Toć to plan godzien najmroczniejszego schwarzcharaktera, już nawet nie jakiegoś tam groźnego, ale raczej racjonalnego terrorysty, na miarę dwudziestego pierwszego wieku, ale co najmniej Doktora No, albo i samego Ernesta Stavro Blofelda, szefa organizacji WIDMO, z którym Bondowi nie raz przychodziło się mierzyć. Pamiętacie tego łysego jak Telly Savalas jegomościa ze szramą na oku i białym persem na kolanach?
Patrzę teraz czasem na Chłopaków i zastanawiam się, czy zza kanapy nie wyskoczy nagle białe kocisko i nie zacznie się do nich łasić, spoglądając na mnie złowrogo. Co prawda poprosiłem moją osobistą Dziewczynę Bonda, żeby na żadną maszynkę do zmniejszania i powiększania nie dała się synkom naciągnąć, ale ja wiem, czy jej Chłopaki jakoś nie przekabacą albo nie wywiodą w pole? Przecież od jakiegoś czasu dbają, żeby była co najmniej tak niewyspana, jak ja. A człowiek niewyspany, że znowu powołam się na Sołżenicyna, działa w stanie półświadomości, albo nawet niepoczytalności, tak, że nie wolno mieć do niego pretensji o to… co kupił.