piątek, 21 grudnia 2012

Raport z końca świata



Obudziłem się i wstałem. Nie jest źle – pomyślałem. Przecież dwudziesty pierwszy grudnia trwa już od kilku godzin, a ja wstałem i jest normalnie. A przede wszystkim, w ogóle jest: wszystko na swoim miejscu. Słońce świeci, śnieżek, choć w niewielkich ilościach, zalega jednak na chodniku, samochód zamarzł, czyli wszystko jak najbardziej w normie.
Ale jak będzie dalej – kto wie?
W pracy jakaś taka luźna atmosfera, wszyscy w świątecznym nastroju, łażą, śmieją się, składają sobie życzenia. Ja więc też nic konkretnego nie robię, trochę zabijam czas. W sumie nie chciał bym, żeby mnie Koniec Świata zastał przy robocie. Aż tak tej roboty nie kocham, żebym chciał jej się oddając, żegnać się ze światem. Czekam więc, aż miną te godziny, które muszę odsiedzieć, zanim się udam na zasłużony świąteczny odpoczynek. Cały czas jednak spoglądam za okno – czy nie widać żadnej łuny na horyzoncie? (skąd, nie widać nawet horyzontu, widać bloki mieszkalne i łyse topole). A może kula świetlista na niebie? Kometa? Asteroida? Nic z tych rzeczy.
W radio też niby się nie przejmują, ale żeby tak całkiem nie poruszać tematu, to nie, mimo, że przecież poważna stacja. A to jeden redaktor zażartuje o Kaesiu, a to jakiś materiał puszczą o proroctwach tegoż dotyczących, a to znowu doniosą o tych, co się ukryli w Meksyku albo na południu Francji. Na południu Francji jest podobno taka wioska, co ma Koniec Świata przetrwać. Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Że niby jak? – nie zostanie nic, tylko ta wioska? I co, będzie się może unosić w przestrzeni, a dookoła nicość? To może jeszcze będzie się wspierać na grzbietach słoni stojących na wielorybie…? Bez sensu. Ale ludzie wierzą, albo udają, że wierzą, albo nie wierzą, ale tak na wszelki wypadek jadą do tej wioski – że jeśli jednak pierdyknie, to oni nie wyjdą na frajerów, co zlekceważyli zagrożenie i teraz ich nie ma. Będą, w tej zawieszonej w próżni wiosce.
Jeszcze zabawniej mają w Ameryce. Tam sobie co lepiej sytuowani obywatele wykupili miejsca w schronach pod pustynią. Siedzą więc sobie dziś pod ziemią i czekają i pewnie myślą, co będzie, jak wyjdą. Może myślą, że spotkają Mad Maxa. Albo, że napadną ich hordy wygłodniałych zombi. Może niektórzy mają ze sobą w tych schronach specjalną broń przeciw zombi. Podobno w Ameryce całkiem nieźle się ostatnio sprzedają takie sprzęty.
Właśnie sprawdziłem swój telefon. Zacząłem się zastanawiać: całe to zamieszanie stąd się wzięło, że na dniu dzisiejszym kończy się kalendarz, który spreparowali starożytni Majowie. Tylko co wynika z tego faktu, że ich kalendarz się kończy? Mój na przykład jeszcze się nie kończy – w 2022 roku będę obchodził urodziny w sobotę. Nie chce mi się sprawdzać, jak daleko w przyszłość wybiegli producenci Samsunga, założyli jednak, że trochę czasu jeszcze mamy. Można im ufać mniej niż Majom?
Mamy teraz 10:56. Zostało jeszcze kilkanaście godzin niepewności. Z drugiej strony – w Nowej Zelandii za dwie godziny będzie już jutro. Co to dla nas oznacza? Że jeśli za dwie godziny Nowa Zelandia będzie istnieć, to i my przetrwamy? A nie powinno być czasem tak, że jak świat się skończy, to cały naraz, za jednym zamachem? Tak by było sprawiedliwie. A może nie jesteśmy bezpieczni, póki dzisiejszy dzień nie skończy się tam, gdzie Majowie ustawili ten swój feralny kalendarz? Kto to wie?
Gdyby świat się skończył, to w sumie sporo rzeczy by to uprościło. Nie było by problemów finansowych, nie musiał bym już więcej skrobać rano zamarzniętego samochodu, żadnych więcej stresów w związku z pracą, nawet świąteczne zakupy by mnie ominęły jak i reszta świątecznego zamieszania… Z drugiej strony była by w tym spora niesprawiedliwość. No bo sami spójrzcie: cały świat a przynajmniej jego większość mogła już zobaczyć pierwszą część Hobbita, a my nie. I gdyby mnie koniec świata pozbawił tej możliwości, byłbym niepocieszony.
Patrzę więc za okno, cały czas wszystko wygląda zupełnie normalnie. Albo jest tak, że nie widzę po prostu, że staje się już, jak pisał Miłosz, albo jednak nic się nie dzieje.
Coś mi mówi, że powinienem postawić na to drugie.

wtorek, 18 grudnia 2012

Coaching i służbowa wigilia



Coaching jest ostatnio dość modnym słowem. Nic dziwnego, żyjemy przecież w czasach, kiedy liczy się szybkość i kiedy rezultaty własnych działań chcemy widzieć natychmiast. Coaching za zaś z zasady ma przyspieszać nasz rozwój, i powodować, że szybciej będziemy osiągać cele. Być więc dziś couchem, to musi być niezłe zajęcie. Tym bardziej, że jak mówi pewien popularny słownik, coach nie musi mieć doświadczenia ani specjalistycznej wiedzy w dziedzinie, która jest przedmiotem coachingu. Znam w sumie kilku takich samozwańczych coachów, co to nie muszą się wcale na czymś znać, by zasypać nas mądrymi radami na temat tego czegoś (oraz wszystkiego innego, gdy się tylko nawinie okazja).
Ale ja w sumie nie o samym coachingu chciałem mówić. Chciałem poruszyć temat świąteczny, a właściwie około świąteczny.
Jest taki fenomen, który się zwie „firmową wigilią”, „spotkaniem opłatkowym” czy jeszcze inaczej. Chodzi w każdym razie o ten moment w roku, kiedy trzeba zostać w pracy po godzinach, albo pofatygować się do niej kolejny raz tego samego dnia i wraz z szefem i współpracownikami współtworzyć świąteczną atmosferę. Dla mnie to dramatyczna chwila. Rok temu i dwa lata temu chyba również, udało mi się jakoś wywinąć. Małe dzieci były dobrą wymówką, by nie musieć stroić się wieczorem i nie jechać do wynajętego lokalu na barszcz i pierogi. W tym roku mi się nie udało. Wigilia została przesunięta z godzin wieczornych na wczesno popołudniowe, co gorsza zaczynała się w czasie, kiedy powinienem być w pracy a po trzecie – odbywała się na miejscu, to znaczy w miejscu pracy, co ostatecznie uniemożliwiło mi ewakuację. Musiałem zostać.
Z natury jestem osobą, która się raczej przesadnie nie integruje, więc szkolna wigilia na sali gimnastycznej to dla mnie ciężkie przeżycie. Ze współpracownikami rozmawiam głównie na tematy, na które muszę, czyli zawodowe. Gdy więc przychodzi mi usiąść z nimi przy stole, w luźnej atmosferze, nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić i jak się zachować, żeby nie wyjść na totalnego mruka. Dziś musiałem sobie jakoś poradzić. Tak się złożyło – i tu wracamy do początkowego wątku – że trafiłem ostatnio na artykuł, w którym prawdziwy coach udziela rad na temat, jak się w podobnych sytuacjach odnaleźć.
Coach, czyli osoba, która nie koniecznie się zna, ale udziela rad mówi: Dobry rozmówca to ten, który mało mówi i zadaje dobre pytania. Skoro tak radzi specjalista, postanowiłem spróbować. Pominąłem propozycje z artykułu (Jaką kuchnię lubisz?, Co myślisz o tej muzyce? – wydały mi się jakoś nie za bardzo pasować do okoliczności, że o Co myślisz o tym miejscu? już nie wspomnę) i uderzyłem w proste: Co tam u was?, Jak syn sobie radzi w nowej szkole? i tak dalej. Wbrew zapewnieniom coacha, rozmowa nie rozwinęła się za bardzo. Choć może to i dobrze, bo zgodnie z tym, o czym czytałem, imprezowe rozmowy mają być krótkie – kilku-, kilkunastominutowe. Powiedzmy, że zagospodarowałem kilka minut, ale było raczej drętwo. A co gorsza, nie nadszedł jeszcze czas dzielenia się opłatkiem!
O tej tradycyjnej okoliczności coach nie pisnął słowem. Szkoda, bo może bym coś dla siebie z jego rad wyciągnął. Dzielenie się opłatkiem, to dla mnie mordęga, w każdych okolicznościach, a w takich, w jakich byłem dziś – podwójna, potrójna albo i pomnożona po dziesięciokroć. Zawsze mam dylemat: uderzyć w banał, życzyć wesołych świąt, zdrowia i spokoju, czy silić się na oryginalność i indywidualne podejście? Dylemat to tym większy, że kiedy wybieram drugą opcję, zwykle mi nie wychodzi. Nie jestem dobry w te klocki. Zwykle więc snuję się po sali z opłatkiem w ręku, unikam kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, za to udaję, że właśnie zauważyłem kogoś w innej części pomieszczenia i właśnie, z entuzjazmem, staram się do niego dotrzeć. W jakimś stopniu to działa.
Kiedy już przetrzymałem opłatek, zadałem odpowiednie pytania najbliższym sąsiadom i – utrzymując kontakt wzrokowy oraz markując aktywne słuchanie – wysłuchałem odpowiedzi, mogłem się skupić na jedzeniu. To mi dało chwilę oddechu. Jednocześnie zacząłem zerkać w stronę drzwi i czekać na odpowiedni moment, żeby się ulotnić.
Kiedy salę opuścili zaproszeni goście, w postaci księdza proboszcza (a jakże!) i jego świty, chyłkiem wymknąłem się i ja.
Teraz sobie myślę, że zupełnie nieźle mi dziś poszło. Co więcej, poradził bym sobie nawet, gdybym nie przeczytał wcześniej instruktażu udzielonego przez specjalistę od coachingu. Może więc w sumie mam talent? Może sam mógłbym zacząć udzielać rad, w końcu to nic trudnego: zadaj pytanie, słuchaj, mów wyraźnie i z energią, patrz i uśmiechaj się…

wtorek, 11 grudnia 2012

Zima, czyli kiedy wyłazi ze mnie maruda



Kiedy jest zima, jest zimno. Nie lubię, kiedy jest zimno, ergo: nie lubię, kiedy jest zima. Ten prosty sylogizm dowodzi po raz kolejny mocy logicznego myślenia, prostego i nie pozostawiającego wątpliwości. Ale co ważniejsze, pokazuje dobitnie, jaki jest mój stosunek do pory, która właśnie nam nastała. Pokazuje dobitnie, ale nie odsłania całej prawdy. Bo ja nie tylko zimna nie lubię zimą.
Nie lubię na przykład jeździć zimą samochodem. I to nie dlatego, że jest ślisko, że śnieg i lód pokrywają ulice. Słyszę często, że zima znów zaskoczyła drogowców. Prawdę mówiąc, kiedy padają te słowa, zaczyna mnie boleć głowa. Nie dlatego, że nagle uderza mnie jakaś wielka, bolesna Prawda. Dlatego, że banalność tego powtarzanego do znudzenia frazesu stała się – przez to ciągłe powtarzanie właśnie, mantrowanie wręcz – tak ciężkostrawna. I ta radość osoby wymawiającej „porzekadło” – jakby sama ten żart wymyśliła. No nie mogę!
Nie wiem, czy zima zaskakuje drogowców. Drogowcy mówią: nie odśnieżamy, kiedy pada śnieg. Na pozór głupota i absurd, ale kiedy się głębiej zastanowić… Odśnieżyłem ostatnio chodniczek, prowadzący od drzwi mojego domu do furtki. Zrobiłem to, gdy zmierzałem w stronę samochodu. Przez furtkę wyszedłem na ulicę, tam też co nieco zmiotłem i zabrałem się za usuwanie warstwy śniegu z auta. Kiedy skończyłem i zamierzałem wrócić do domu, chodniczek znów był przysypany śniegiem. Trudno, namachałem się miotłą na próżno, ale nic mnie to nie kosztowało, trochę ruchu pewnie nawet dobrze mi zrobiło. Drogowcy zaś, gdy wysyłają na drogi pługi, ponoszą konkretne koszta. Po co? Pług przejedzie a po kilkudziesięciu minutach nie widać efektu. Może to dobrze, że nie wyrzucają naszych pieniędzy w (pośniegowe) błoto? Odśnieżą, gdy przestanie padać, przynajmniej przez czas jakiś asfalt będzie się nam czernił pod kołami.
Nie lubię, kiedy jest zimno, nie lubię nudnych tekstów, które bawią tylko tych, którzy je wygłaszają, ale to jeszcze nic. Może konieczność odśnieżania daje mi pretekst, by zażyć trochę ruchu, ale mimo to nie lubię odśnieżania.
No i samochód. Nie lubię jeździć zimą, bo żeby to robić, trzeba najpierw doprowadzić do porządku i uruchomić samochód. Obmiatanie go ze śniegu, to jeszcze nie taki problem, ale drapanie szyb – no, po prostu nie znoszę. A to przecież dopiero początek, bo obmiatanie i drapanie, to przecież tylko czynności wstępne!
Nie dysponuję niestety nowym samochodem o wysokim standardzie. Ten fakt powoduje liczne zimowe komplikacje i z każdym porankiem przyprawia mnie o coraz większą zimową frustrację. Bo najpierw jest problem z wejściem do samochodu. Czasem pomaga odmrażacz do zamka, ale nie zawsze. I tak, z włożeniem kluczyka w otwór przy klamce mam czasami problem, nie mówiąc już o jego przekręceniu. Ostatnio zamek w drzwiach od strony kierowcy ostatecznie skapitulował i… złamał się w środku, w związku z czym wyciągnąłem go razem z tkwiącym w nim kluczykiem. Od tej pory wsiadam do auta od strony pasażera. Czekam, aż mój mechanik sprowadzi odpowiedni zamek i dokona naprawy.
Bywało tak, że wszystkie drzwi miałem zamarznięte. Samochód mógł posłużyć jako eksponat. Nie można było dostać się do środka. Ale trudności z wejściem do auta, to przecież nie jedyny problem. To, że się siedzi na fotelu nie oznacza, że można zacząć świętować sukces. Bo samochód trzeba jeszcze odpalić. Z tym też bywają problemy. Przekręcam kluczyk, słyszę dyszenie, stękanie i nic. Może to trwać dowolnie długo.
Kiedy więc już ruszę, jestem wniebowzięty. Śnieg pod kołami mi nie przeszkadza, nie klnę na drogowców, cieszę się tym, że w ogóle jadę. Chyba, że jadę z żoną, która na każdym zakręcie i przy każdym hamowaniu krzyczy, żebym uważał. Jakbym nie wiedział, że trzeba uważać. Kolejny zimowy koszmar… Choć nie, to jest akurat zmartwienie całoroczne…
Zimowe kłopoty z samochodem, to jednak nie wszystko. W sumie częściej chodzę pieszo, niż jeżdżę. Ale z chodzeniem też są problemy. Wynikają one na przykład stąd, że u nas śnieg pada często tylko po to, żeby zaraz stopnieć. Temperatura dodatnia, a tu sypie z nieba. Po co? Chyba tylko po to, żeby nas, mnie, utopić w brunatnej breji, która oblepia buty i zostawia na nich solny nalot.
Albo ubieranie się. Nie dość, że dłużej trwa, to jeszcze efekt jest taki, że w tych wszystkich swetrach, grubych kurtkach, rękawiczkach, czapkach i wszystkich innych warstwach, człowiek czuje się jak zawodnik sumo wciśnięty w skafander kosmonauty.
Do tego jeszcze wcześnie robi się ciemno, za to jasno robi się późno, ja zaś lubię, kiedy świeci słońce.
No nie lubię zimy. Z każdym rokiem coraz bardziej.
A może ja się po prostu starzeję?