niedziela, 24 czerwca 2012

Zakupy łowiecko - zbierackie


Interpretując Biblię, pewni mądrzy ludzie obliczyli, że człowiek, jako gatunek, liczy sobie około dziesięciu tysięcy lat. Wcześniej nie było niczego, no może poza światłem i ciemnością, które oddzielił od siebie Bóg i poczuł, że to, co zrobił, było bardzo dobre. Jak wyglądały światłość i ciemność, kiedy jeszcze nie były oddzielone, nie wiadomo, ale pewne przesłanki wskazują, że mniej więcej tak, jak listopadowe wczesne popołudnie w Polsce.
Z tym poglądem nie zgadzają się inni mądrzy ludzi. Oni twierdzą, że ludzie żyli na ziemi dużo wcześniej. Już milion lat przed naszą erą polowali na dinozaury. To musiały być ciekawe czasy, kiedy kobiety w wyglądzie Raquel Welch paradowały w swoich skórzanych bikini.
Są też tacy, którzy uważają, że człowiek wyewoluował od małych żyjątek pływających w wulkanicznych jeziorkach. Na przestrzeni dziejów rozwijał się, przechodząc różne stadia, aż w końcu osiągnął formę, jakiej my dziś stanowimy przykład. Gdzieś po drodze tworzył i rozwijał różne formy działalności, które złożyły się na to, co się zwie kulturą. Co więcej, zwolennicy przedstawianego tu poglądu twierdzą, że modele zachowań, które wykształcili nasi przodkowie mieszkający w jaskiniach, zachowały się jakoś w naszym genotypie i mają wpływ na nasze dzisiejsze życie.
Czy to prawda? Nie wszyscy zgodzą się z tym poglądem twierdząc na przykład, że kształt naszego społecznego życia jest raczej pochodną kształtowanych przez wieki układów i zależności. Że patriarchalna tradycja określiła role kobiet i mężczyzn i że na przestrzeni dziejów różne instytucje wspierały niesprawiedliwy stan rzeczy; że nie ma on nic wspólnego z biologią, naturą, więc i genetycznym dziedzictwem. Gdyby się jednak bliżej przyjrzeć…
Dziś sporą część naszej aktywności stanowi – przyjmująca różne formy – konsumpcja. Praca, by zdobyć środki, wybór tego, co chcemy nabyć, w końcu – samo nabywanie. To, jak robimy zakupy, dowodzi być może, jak wiele odziedziczyliśmy po naszych włochatych przodkach.
Gdy ja wybieram się do sklepu, wiem zwykle po co. Nawet, jeśli nie wiem dokładnie, mam zawężony obszar zainteresowania. Oglądam określone rzeczy, wybieram tą, która najbardziej mi opowiada. Znam też teren, na który się wyprawiam: rozkład sklepów w centrach handlowych, układ półek i towarów na tych półkach w sklepach w najbliższej okolicy. Mam cel i opracowaną strategię na jego zdobycie. Tak samo mają moi koledzy.
Gdy z żoną wybieram się na zakupy, od razu rysuje się przede mną wizja skomplikowanej wyprawy. Nawet, jeśli wiadomo, co ma zostać kupione, piętrzą się problemy, komplikacje, wątpliwości. Ten sklep, czy inny? Wejdźmy najpierw tu, później tam, po drodze zajrzyjmy gdzieś jeszcze. Jeśli w pierwszym coś znajdziemy – odłożymy. Będziemy kontynuować poszukiwania i wybieranie. Porównamy potencjalne zdobycze. Nagle – mamy do wyboru kilka rzeczy znalezionych w różnych miejscach. Taki wybór! Ale skoro każda z nich jest interesująca, jednak różna od pozostałych, być może żadna nie jest idealna? Odkładamy decyzję, nie kupujemy nic. Czekamy na lepszą okazję. To cykl, który może ciągnąć się długo, bardzo długo, czasami bez końca.
Skąd te różnice w podejściu? A może właśnie z czasów, kiedy ludzie tworzący pierwotne społeczności mieszkali w jaskiniach? Jak wtedy wyglądało ich życie? Role we wspólnocie były podzielone, głównie ze względu na płeć. Mężczyźni zdobywali pożywienie, polowali. Kobiety pokarmy przygotowywały. Co się z tym wiązało? Łowcy musieli znać teren, po którym się poruszają. Wiedzieć, w jakiej części okolicy mogą spotkać zwierzynę, jakie są jej zwyczaje, gdzie podchodzi do wodopoju i tak dalej. Musieli też w czasie polowania podejmować nagłe decyzje. Działać szybko i zdecydowanie. Ich strategia musiała być przede wszystkim skuteczna – musieli wrócić do obozowiska z tym, po co się wyprawili.
Kobiety zaś zajmowały się tym, co dziś zwiemy domowymi pracami. Wyglądały one oczywiście inaczej, niż te współczesne. Kobiety musiały na przykład same troszczyć się o zdobycie ziół: i tych służących do preparowania posiłków i, przede wszystkim, leczniczych. Zdobywanie ziół wymagało zaś innych strategii niż te, które przyjmowali myśliwi. Wymagało rozwagi, spokoju, podejmowania decyzji przemyślanych. Czasem – długich poszukiwań, przeczesywania lasów i łąk w poszukiwaniu odpowiednich roślin. Wiązało się z odpowiedzialnością, bo obok roślin o korzystnym działaniu, rosły często zioła trujące. Pomyłka mogła mieć opłakane konsekwencje. Wyobraźmy sobie taką scenę: odziana w skóry kobieta podchodzi do kępki roślin. Dokładnie ogląda listki, pociera je w palcach, wącha. Odchodzi, zbliża się do innej kępki, gdzie powtarza czynności sprzed chwili. Obchodzi leśną polankę, co chwila gdzieś przystając, nachylając się nad tym czy innym krzaczkiem. Czasem wraca do roślinki, którą oglądała jakiś czas temu. Czasami coś zerwie, schowa i zabierze ze sobą. Czasami odchodzi z polanki z pustymi rękoma.
Z czymś nam się to kojarzy?
Zwolennicy teorii ewolucji twierdzą, że coś z zachowań dawnych ludzi mogło przetrwać – i objawia się w nas dzisiaj. Czy to prawda? Kiedy patrzę na „zbierackie” zakupy mojej żony i myślę, że lepiej było by szybko zapolować i wrócić, do jaskini… to jest – do domu…
Coś tu może jest na rzeczy.

czwartek, 21 czerwca 2012

Plusy i minusy, czyli jeszcze o telefonie


Na kolanie mam bliznę. Dziś słabo już ją wdać, bo to blizna po niewielkiej w sumie ranie. Skąd się wzięła? Otóż niedaleko mojego domu był tor motocrossowy. W pewnym momencie zamknięto go – znaleziono lepszą lokalizację. Stary tor stał się terenem moich zabaw. Jeździłem na niego rowerem i urządzałem sobie rajdy. Wspinałem się na najwyższe wzniesienie. Przede mną rozpościerała się droga w dół, bardzo stroma. W połowie jej długości nachylenie nasypu stawało się łagodniejsze, by za chwilę znowu się załamać, tworząc zjazd jeszcze bardziej stromy. Na szczycie wsiadałem na rower, rozpędzałem się, jechałem w dół, nagle – wyrzucało mnie w górę. Leciałem dobrych kilka metrów, lądowałem znowu na ścieżce i coraz szybciej prułem ma sam dół. Kiedyś lądowanie nie wyszło. Rower przewrócił się a ja kolanem zahaczyłem o mocowanie kierownicy. Stąd blizna.
Była to zabawa niebezpieczna, ale chyba nie ekstremalnie groźna – ot, rozrywka, której lubią się oddawać chłopcy. Nie pamiętam, czy mówiłem rodzicom, że chodzę na tor, chyba nie. Wychodziłem po prostu pojeździć na rowerze. Rodzice nie wiedzieli może, gdzie jestem i co dokładnie robię, ale też nie martwili się o mnie przesadnie.
Co by jednak było, gdybym w tamtych czasach miał w kieszeni telefon komórkowy? Może miałbym więcej blizn – niespodziewany dźwięk dzwonka w czasie karkołomniej jazdy w dół mógłby spowodować zachwianie równowagi. Może nie miał bym żadnej blizny, bo gdybym kiedyś odebrał telefon od rodziców i wygadał się, gdzie jestem i czym się zajmuję, otrzymał bym zakaz dalszych zabaw na torze. Ominęło by mnie mnóstwo frajdy, miał bym dziś mniej fajnych wspomnień z dzieciństwa.
Pisałem ostatnio o telefonach komórkowych. O tym, jak ważną częścią naszego codziennego życia się stały. Posiadanie komórki ma swoje niewątpliwe plusy, możemy tu jednak zacytować klasyka, w postaci Stanisława Barei i przypomnieć słowa z Misia: pamiętajmy, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów.
Lekarz szybko przybędzie dzięki telefonowi Bella. Telefon Bella umożliwia natychmiastowy alarm. Telefon Bella strzeże domu nocą i dniem. Takie hasła towarzyszyły reklamowym ilustracjom zachęcającym do nabywania pierwszych telefonów, które stały się dostępne dla ogółu społeczeństwa. Stała możliwość kontaktu niewątpliwie może się kojarzyć z większym bezpieczeństwem. Czy jednak życie bez komórek było aż tak znacząco groźniejsze?
Cały problem z telefonami komórkowymi i naszym do nich stosunkiem wynika z faktu, że telefon nie tylko nam daje możliwość kontaktowania się z kim chcemy, ale też innym pozwala dzwonić do nas, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. Nosząc więc telefon w kieszeni czy torebce nie tyle sobie dajemy możliwość większej kontroli nad sytuacjami, które nam się przytrafiają, ale i sami znajdujemy się pod stałą kontrolą.
Zjawiska związane z pojawieniem się telefonów komórkowych w naszym życiu analizuje Paul Levinson (Telefon komórkowy. Jak zmienił świat najbardziej mobilny ze środków komunikacji). Pisze między innymi o tym, że telefon stał się przenośnym ogniskiem domowym – środkiem, który pozwala na ciągły kontakt z bliskimi. Ta sytuacja ma swoje dobre strony, nie jest jednak jednoznaczna. Odniosę się raz jeszcze do mojej opowieści o przygodach na torze motocrossowym. Dzięki komórce nie tylko rodzice mogą zadzwonić do ciebie, ale i ty do nich. Pod pewnymi względami jest to gorsze, ponieważ obarcza cię obowiązkiem. Telefon komórkowy pozbawia cię wymówek, do jakich się uciekałeś, kiedy nie zadzwoniłeś do domu o umówionej porze. Jeśli z jakiegoś powodu tego nie zrobiłeś, rodzice mogą się zawsze z tobą skontaktować – pisze Levinson. Nie wiem, jak tą sprawę widzi dzisiejsza młodzież, która świata bez komórek po prostu nie zna. Ja natomiast w dzieciństwie cieszyłem się pewną wolnością i wizja stałej rodzicielskiej kontroli wcale nie wydaje mi się taka różowa.
Podobnie, jak sytuacja, w której telefon może zadzwonić w każdej chwili.
Marschal McLuchan – znowu wracamy do pracy Levinsona – zauważył, że samochód to ostatnie miejsce, w którym mieszkaniec Ameryki Północnej może być sam. Mówiąc to, miał na myśli nie tylko kierowcę prowadzącego samochód bez pasażerów, ale i coś istotniejszego, mianowicie fakt, że od stu lat dzwonki telefonów zakłócały spokój domowy. Dziś również w samochodzie nie możemy być sami w tym sensie, o który chodziło McLuchanowi. Komórka może zadzwonić zawsze, również, gdy prowadzimy auto – i często się to zdarza.
Kiedyś, by pobyć przez chwilę samemu, mogliśmy wyjść z domu, o ile byli w nim inni domownicy, lub się w domu zamknąć, jeśli mieszkaliśmy sami. Dziś możemy, w podobnej sytuacji, wyłączyć telefon lub go nie odbierać, ale to już nie to samo. Do ciągłej możliwości kontaktu wszyscy są tak przyzwyczajeni, że gdy tego kontaktu nagle braknie, traktują sytuację jako podejrzaną: a może coś się stało? dlaczego nie odbiera?
Innym aspektem tego problemu jest fakt, że nam też czasami trudno jest na dzwoniący – nawet w nieodpowiednim z jakiegoś powodu momencie – telefon nie zareagować. Problem z uchylaniem się od rozmowy w danym momencie polega na tym, że taka odmowa kontaktu wydaje się nieuprzejma, stwierdza Levinson. Każdy z nas może się zastanowić nad tym, jaką ma zdolność do lekceważenia dzwoniącego telefonu, po której próbie dodzwonienia się, podejmowanej przez kogoś, w końcu ulega.
Rozważyć można jeszcze zagadnienia związane z kulturą osobistą: w kinie rozmawiać przez telefon nie wypada, większość już zaakceptowała ten fakt, ale na przykład w sklepowej kolejce do kasy? Ja nie odbieram telefonu dzwoniącego, gdy stoję przy kasie w sklepie, wydaje mi się to niegrzecznym w stosunku do obsługującej mnie osoby. Moje podejście to tego tematu nie jest jednak normą.
Rozważyć można pewnie jeszcze wiele innych kwestii, wniosek nasuwa się jednak jeden: telefon komórkowy zmienił nasze życie.
Czy na lepsze? Pewnie tak, ale pamiętajmy, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów.

wtorek, 19 czerwca 2012

Dwadzieścia lat minęło, czyli kilka słów o pewnym wynalazku


Dwadzieścia lat temu w Polsce zaczęła działać pierwsza sieć telefonii komórkowej. Nieliczni wybrańcy mogli zacząć korzystać z warzących ponad kilogram aparatów, zapłaciwszy za nie wcześniej czterdzieści milionów (starych) złotych z kawałkiem.
Dwadzieścia lat temu nie miałem jeszcze pojęcia, co to jest telefon komórkowy. Pierwszy raz miałem z nim kontakt w 1998 czy 1999 roku, kiedy pierwsze (dwa, może trzy) aparaty pojawiły się w moim liceum. Do kogo ze szkolnych korytarzy dzwonili w tamtych czasach, tak namiętnie i intensywnie,  ich posiadacze, do dziś pozostaje dla mnie zagadką.
Ja pierwszy telefon nabyłem chyba w 2004 roku. Długo się przed tym krokiem wstrzymywałem. Wszyscy moi znajomi komunikowali się już wtedy przy pomocy swoich komórek, a mi dobrze się żyło bez tej zdobyczy techniki. W końcu jednak uległem – nie pamiętam już, jaki był ostatecznym, decydujący argument, który mnie przekonał. Śmieszny i prymitywny, z dzisiejszej perspektywy patrząc, duży, obły telefon marki Trium zagościł w moim życiu.
Nie wiem, ile czasu trwało, zanim zdałem sobie sprawę, że życie bez telefonu, który można mieć zawsze przy sobie, byłoby trudniejsze, bardziej skomplikowane; że posiadanie komórki jednak wiele spraw w znaczący sposób ułatwia. Myślę, że nie był to długi czas. Mój sposób myślenia o telefonie szybko ewoluował. Pierwszy aparat, który nabyłem, był prostym urządzeniem. Gdy go kupowałem, istniały już polifoniczne dzwonki i kolorowe wyświetlacze, ale – myślałem sobie – mój telefon ma służyć do dzwonienia, ewentualnie do wysyłania sms-ów. Nie musi być gadżetem świadczącym o statusie, o moim zaangażowaniu w technologiczną rewolucję, która się dookoła mnie rozgrywała. Drugi aparat – LG – miał już kolorowy wyświetlacz i dzwonki polifoniczne, standardem zaczęły być już wtedy jednak telefony z aparatem fotograficznym, możliwością odtwarzania plików MP3 i innymi funkcjami. Czasami żałowałem, że posługuję się czymś, co stanowi już, albo niedługo zacznie stanowić relikt.
Kiedy podpisywałem umowę przechodząc z systemu „na kartę” na system abonamentowy, wybrałem już sobie telefon na czasie. Miał wszystko, co mieć powinien. Kolejne modele, które dostawałem co dwa lata z okazji przedłużania umowy, były nowszymi wersjami tego właśnie – byłem wierny marce. Przy ostatniej wymianie markę zmieniłem, ale nadal stawiałem na funkcjonalność i brak przesady, jeżeli chodzi o tak zwane bajery. Niedawno zacząłem się jednak zastanawiać, czy nie popełniłem błędu. Kiedy patrzyłem na las smartfonów, wyrastających z tłumu podczas koncertu i kiedy oglądałem w sieci filmy podobnymi aparatami nagrane, pomyślałem, że trzeba było być może iść z duchem czasu. Pożałowałem, jednym słowem, że nie posiadam modnego gadżetu – w tylu sytuacjach mógłby się przydać. Pożałowałem takiej rzeczy pierwszy chyba raz w życiu.
Kolejny krok na drodze ewolucji mojego podejścia do telefonii komórkowej.
Ten techniczny aspekt jest jednak tylko jednym, z dotyczących roli telefonu komórkowego w naszym życiu. Drugim, równie ważnym, a może nawet istotniejszym, jest aspekt społeczny, komunikacyjny – związany z pierwotną funkcją telefonu, z porozumiewaniem się z innymi ludźmi.
Co możliwość nawiązania rozmowy z każdym, w każdej chwili zmieniła w naszym życiu? Na pewno to, że mamy świadomość, że możemy w każdej chwili skomunikować się z każdym, przyzwyczailiśmy się do tego. Co za tym idzie – kiedy nagle taką możliwość tracimy, czujemy dyskomfort. Jest to silniejsze od nas. Obserwowałem niedawno – wspominam o tym, bo to przykład znamienny – reakcję mojej żony, której przydarzyła się awaria telefonu. Wyjechaliśmy akurat na kilka dni i przez ten czas nie mieliśmy możliwości rozwiązania problemu. Pierwszą reakcją żony był stres, który i mnie, przyznać muszę, się udzielił. Była to reakcja irracjonalna, bo przecież planowaliśmy przez kilka dni być razem, ja telefon zaś miałem sprawny a w nim zapisane wszystkie ważne numery, pod które ewentualnie chciałaby zadzwonić żona; każdy, kto chciałby dodzwonić się do niej, mógł dzwonić na mój numer, teoretycznie nie było więc problemu. Żona jednak nagle została pozbawiona telefonu i w pierwszym odruchu bardzo to przeżyła.
Dlaczego posiadanie telefonu i co za tym idzie – możliwość pozostawania w kontakcie z bliskimi (i dalszymi) jest dla nas tak ważne? Czy chodzi o wygodę? Poczucie bezpieczeństwa? Poczucie, że się ma kontrolę? A jeśli tak, to nad czym – nad sytuacją, z którą łatwiej sobie radzić, gdy zawsze pod ręką jest ktoś, kto doradzi, czy nad osobami, które, gdy też posiadają telefon, są zawsze dostępne i w zasięgu, więc i pod nadzorem?
Temat to szeroki i ciekawy.
Może więc będziemy kontynuować?

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Gdyby babcia..., czyli coś się jednak stało


Gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem. Znacie to powiedzenie? Jest ono dość nielogiczne. Właściwie jest zupełnie bez sensu. Gdyby babcia miała wąsy, to nadal była by babcią, tyle, że z wąsami. I nie była by – spójrzmy prawdzie w oczy –  przypadkiem jednym, jedynym i wyjątkowym. Do bycia dziadkiem, naszej babci nadal byłoby daleko, bo wąsy wąsami, ale brak pozostałych trzeciorzędowych cech płciowych, o drugo i pierwszorzędowych nie wspominając, w dalszym ciągu definiował by ją jako babcię. Tyle, że z wąsami.
Zdarza się.
Powiedzenie jest więc bardzo naiwne, ale wszyscy znają jego znaczenie. Nie ma co gdybać, liczą się fakty – tyle chce powiedzieć ktoś, kto mówi, że gdyby babcia… i tak dalej. Wszyscy znają znaczenie, poza sprawozdawcami sportowymi. Ci z uporem powtarzają, jak mantrę, że gdyby, gdyby oojjjjj! gdyby tylko!
Jednym uchem słuchałem radiowej relacji z meczu Polska – Rosja. Po przerwie na piosenkę (dzięki bogu relację w Trójce przerywają piosenkami; niestety puszczają U2) dowiaduję się, że mieliśmy piłkę w rosyjskiej siatce… Gdyby tylko nie było spalonego! Do tego te dwie świetne okazje! Gdyby tylko Błaszczykowski, gdyby tylko Obraniak*…! Mogliśmy po ósmej minucie prowadzić jedną bramką (mi nadal wychodzi z rachunków, że jeśli mieliśmy dwie świetne okazje, to mogliśmy prowadzić, po ósmej minucie, dwiema bramkami, ale ja się na piłce nie znam, więc może się mylę, może stadionowa arytmetyka inaczej działa).
Na minioną sobotę, nieopatrznie zaplanowałem małą imprezę. Grill, piwko i dawno niewidziani koledzy. Nie przemyślałem, nie przewidziałem, umawiając się z nimi dwa tygodnie wcześniej, że kręcę właśnie na siebie bat, bo oni meczu – Tego Meczu – nie odpuszczą. Skończyło się tym, że w sobotnie popołudnie podłączałem antenę do telewizora, którego nigdy dotąd nie skalałem hitami z ramówek naszych publicznych i komercyjnych stacji. No i przyszło mi oglądać mecz, w towarzystwie znających wszystkie odpowiednie na tę okoliczność przyśpiewki i wymachujących szalikami kolegów oraz szwagierki, która nagle okazała się zagorzałym kibicem.
Oglądałem dość nieuważnie, ratowała mnie konieczność pilnowania piekących się żeberek i jeden z kumpli, który do piłki ma stosunek taki mniej więcej, jak ja – unika, jak tylko może. Odchodziłem więc od telewizora i rozkrzyczanego towarzystwa co chwilę, ale i tak wiedziałem co się dzieje na boisku. No i widziałem, jak to się kończy.
Skończyło się nie najgorzej – przynajmniej po fazie rozgrywek grupowych nie musieliśmy wracać do domu. No i zachowaliśmy się jak na dobrych gospodarzy przystało, bo wiadomo przecież, że jak się chce być dobrym gospodarzem, to nie można wychodzić, kiedy się ma gości. Nie wyszliśmy więc. To oczywiście żarty, od których zaroiło się w Sieci. Teraz pozostaje się nam tylko śmiać. Albo płakać.
Całą sytuację podsumować można kolejnym żartem: Grecja ma fetę, my mamy bryndzę. To oddaje istotę rzeczy.
Po sobotnim meczu z wielu gardeł popłynęła pewnie pieśń: Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało. To kolejny fenomen związany z piłką – równie dziwny, co fenomen gdybania. Ja, podkreślam, nie znam się, ale myślę, że się jednak stało. Chłopaki się nie popisali, trener nie podołał i to po raz kolejny. Bryndza, jak zwykle. Może gdyby tak raz wszyscy oni usłyszeli, że właśnie stało się, że się zawiedli ci wszyscy wymalowani, ubrani w biało-czerwone stroje, wymachujący flagami i wywieszający je na balkonach i samochodach kibice. Ci wszyscy, którzy jak zwykle mieli nadzieję i którym jak zwykle musiało być smutno. Ale nie, nic się nie stało. Trener dostanie premię, prezes znajdzie sposób, żeby nie rezygnować ze stanowiska, dlaczego zresztą miałby rezygnować, skoro się nic złego nie stało?
Pogląd wyrażę pewnie teraz niepopularny, politycznie niepoprawny, może nawet, dla niektórych moralnie naganny, bo taki przecież nieżyczliwy i nie patriotyczny, ale dla mnie to wszystko jest żałosne. Śpiewanie, że „biało-czerwone, to barwy niezwyciężone”, kiedy do końcowego gwizdka zostały dwie minuty, a nasi przegrywają jedną bramką; całe to „nic się nie stało”; szukanie usprawiedliwień i doszukiwanie się pozytywnych stron tam, gdzie ich ewidentnie nie ma – a to pewnie teraz nastąpi.
A najsmutniejsze w całej sytuacji jest to, że tak, jak zgadzamy się na bylejakość naszej piłki, tak samo przyzwalamy na nią w innych kwestiach. Mamy miernych rządzących, jeździmy po kiepskich drogach, tolerujemy nieżyczliwych urzędników; cieszymy się z kolejnych głupich kinowych hitów, które urągają inteligencji widza.
A może trzeba po prostu przestać udawać, że się nic nie stało?
Nie myśleć, co by było gdyby, tylko spojrzeć na to, co się faktycznie dzieje, a jeśli dzieje się źle, to nie przyklaskiwać?


* Nie znam składu reprezentacji, te dwa nazwiska utknęły mi jakoś w pamięci. Nie wiem, czy Błaszczykowski i Obraniak mieli coś wspólnego z niewykorzystanymi okazjami w okolicach ósmej minuty meczy Polska – Rosja, nie jestem nawet pewny, czy w tym meczu grali; proszę wymienione nazwiska traktować umownie. Powiedzmy, że dla mnie drużyna narodowa składa się z Błaszczykowskich, Obraniaków i tych, no… Lewandowskich. Coś czuję, że przydał by się nam jeszcze przynajmniej jeden dobry Atakowiak, ale co ja tam wiem.

środa, 13 czerwca 2012

Jak taoizm pomógł mi przetrwać zebranie, czyli posiedzenie z Kapuścińskim


Kto lubi nudne zebrania w pracy? Podejrzewam, że niewielu. Kiedyś myślałem, że nikt, ale w pewnym momencie zacząłem mieć wątpliwości. Ja znam szczególnie dobrze jeden rodzaj nudnych zebrań w pracy – imię ich Rada Pedagogiczna. Czasami na radach omawiane są rzeczy istotne, nie mogę zaprzeczyć. Zwykle jednak przeżywam katusze, słuchając nieciekawych wywodów, usypiających sprawozdań, dyskusji, którym daleko do rzeczowości.
Podczas tych ciągnących się w nieskończoność zgromadzeń, myśli moje zwykle krążą gdzieś daleko. Dziś na przykład – bo dziś znowu miałem nieszczęście uczestniczyć w posiedzeniu Rady – myślałem sobie o filozofii Wschodu.
Filozofia Wschodu jest mi raczej obca. Jest dla mnie dziwna, niezrozumiała i pokrętna. A przede wszystkim podejrzana, a to dlatego, że jest dziwna, niezrozumiała i pokrętna z założenia, dlatego, że tak ją zaplanowano. Weźmy taki na przykład taoizm. Czym jest tao? Tego właśnie nie da się powiedzieć, bo istotą tao jest jego nieokreśloność i niewyrażalność: „jeżeli tao da się zdefiniować jako tao, nie jest prawdziwym tao” – mówi Mistrz – tak o taoizmie pisze Ryszard Kapuściński w jednym z fragmentów Podróży z Herodotem. I bądź tu mądry.
Dziś jednak zacząłem się zastanawiać – nudna Rada sprzyjała intensywnemu myśleniu o czymś innym – że może coś w tym jednak jest. Nic nie jest trwałe – mówi Mistrz (…). Działaj przez niedziałanie (…), stań się wewnętrznym eremitą, zadowól się miseczką ryżu i łykiem wody – pisze dalej Kapuściński, starając się jednak taoizm jakoś określić i przybliżyć.
Podczas nudnego zebrania wszyscy mają znudzone miny. Od czasu ten i ów robi grymas świadczący o tym, że chciałby już, w końcu, być gdzieś indziej. Ale niech tylko pojawi się okazja do podjęcia bezsensownej paplaniny, rozwinięcia niczego nie wnoszącej dyskusji – od razu znajdują się chętni. Pospierać się o to, czy jedno słowo, które ma być wpisane do statutu zamienić na inne? Oczywiście, czemu nie! Sens zapisu pozostanie ten sam, wydźwięk się nie zmieni, znaczenie nie ulegnie zmianie ani odrobinę, jednak poroztrząsać, czy jednak nie byłoby warto napisać tak, zamiast siak, zawsze warto. A czas płynie. Zastanawiam się, czy ludzie, którzy siedzą ze mną na sali nie mają nic lepszego do roboty. Zaczynam się denerwować, wtedy nachodzi mnie myśl: nic nie jest trwałe, nic nie trwa wiecznie, ten koszmar też się kiedyś skończy. Działam przez niedziałanie – nie odzywam się, nie będę brał udziału w tym szaleństwie; zadziałam przez to, bo przecież nie przedłużę posiedzenia nie przyłączając się do tego bezsensownego generowania artykułowanych dźwięków. Fakt, że jestem głodny jak wilk, albo i cała wataha – zadowalam się jednak łykiem kawy. Wycofuję się w głąb siebie, staram się nie słuchać. Tao jest drogą i przestrzegać tao to trzymać się tej drogi i iść przed siebie mówi Mistrz Kapuściński – idę swoją wewnętrzną drogą i nie rozglądam na boki, niech się dzieje co chce, przecież nie mam na to wpływu.
Uświadamiam sobie nagle, że oto jestem świadkiem nie tylko własnego odkrywania tao – tu się dzieje coś więcej. Na szkolnej sali ścierają się dwie wielkie wschodnie myśli: mój rodzący się i zapewne prymitywny jeszcze taoizm i zupełnie nieuświadomiony konfucjanizm reprezentowany przez moje koleżanki i kolegów.
Konfucjusz mówi, że człowiek rodzi się w społeczeństwie, a zatem ma pewne powinności. Najważniejszymi są – wykonywanie poleceń władzy i uległość rodzicom (…). Ścisłe przestrzeganie etykiety (…). Człowiek Konfucjusza to istota lojalna i pokorna wobec władzy. Jeżeli będziesz posłusznie i sumiennie wykonywał jej nakazy – mówi Mistrz – przetrwasz. Myślę o tej charakterystyce i rozglądam się wokół. Nudna rada? Głupie tematy do dyskusji? Nie ważne! Władza – w osobie dyrekcji – jest i patrzy, przewodzi posiedzeniu. Trzeba robić to, co należy. Obowiązuje przecież jakaś etykieta. Brać czynny udział. Włączać się. Dyskutować, choć to bezcelowe. Pytać, choć się zna odpowiedź, choć się nawet bardzo nie chce jej po raz kolejny słyszeć.
Konfucjanizm jest filozofią władzy, urzędników, struktury, porządku i stania na baczność, filozofia taoizmu jest mądrością tych, którzy odmówili uczestnictwa w grze i chcą być tylko cząstką obojętnej na wszystko natury.
Odmawiam uczestnictwa i z obojętnością czekam na koniec.
Idę drogą tao.

wtorek, 5 czerwca 2012

Dlaczego warto ukraść ogień


Kiedy byłem młodym, beztroskim, przynajmniej z perspektywy czasu oceniając tę kwestię, uczniem liceum, miało miejsce ważne wydarzenie, nazwijmy to medialne (żeby nie nadużywać słowa „kulturalne”). Na ekranach telewizorów w wielu, zaryzykuję nawet stwierdzenie, że w większości polskich domów zagościła pierwsza edycja programu typu realisty show pod złowieszczo brzmiącym, zważywszy na literackie konotacje, tytule Big Brother. I wszyscy, jak kraj długi i szeroki oglądali Big Brothera i komentowali kolejne odcinki i czekali na nocne edycje w nadziei na to, że zobaczą coś pikantnego. Chyba nawet coś kiedyś zobaczyli. Emocje były ogromne, dużo większe, niż kiedy jakiś czas później to samo można było zobaczyć w którymś numerze Playboya – ładnie sfotografowane, w jakości dużo lepszej, niż gwarantowała kamera zamontowana pod prysznicem. Ale tu już popadam w niepotrzebne dygresje.
Chodzi mi o to, że wszyscy oglądali Big Brothera, kibicowali jednym mieszkańcom domu, na innych narzekali, śledzili intrygi, głosowali nawet być może na to, kto ma w programie zostać a kto odpaść. Na szkolnych korytarzach losy mieszkańców domu Wielkiego Brata były ważnym tematem. A ja się tym rozmowom przysłuchiwałem, bo nie za bardzo miałem inne wyjście, ale aktywnie w nich nie uczestniczyłem, gdyż nie oglądałem programu. W ogóle mnie nie interesował, nudził wręcz. Wiem, bo sprawdziłem – obejrzałem jeden czy dwa odcinki i miałem dość. Byłem – na własne życzenie – wykluczony z ważnej części życia uczniowskiej społeczności, a i życia w ogóle. Bo przecież Big Brothera komentowało się wszędzie, nie tylko pod salą od biologii.
Przypomniało mi się to wszystko ostatnio. Dlaczego? Bo oto znowu zdarzyło się, że nie uczestniczę w czymś, czym wszyscy w koło zdają się mniej lub bardziej pasjonować. Bo w najmniejszym stopniu nie czuję napięcia, radosnego oczekiwania i ogólnego podniecenia, gdy widzę na stronie głównej Wirtualnej Polski licznik, który mnie informuje, że za 3 dni 5 godzin 40 minut i 29…28…27..26 sekund rozpocznie się Euro 2012.
Mam jeszcze jedno wspomnienie z licealnych czasów. Do szkoły zwykle chadzałem z kolegą mieszkającym po sąsiedzku. Chodziliśmy do jednej klasy, mieliśmy jakieś tam wspólne zainteresowania, więc miło się tak szło i gadało. I nawet nie bardzo mi przeszkadzała cecha kolegi, którą trudno określić, przy całej życzliwości, inaczej, niż gadulstwo. Nie bez przyczyny kolega nosi od czasu studiów ksywkę Fidel. Gdyby miał możliwość nieograniczonego przemawiania i co więcej – zagwarantowanych słuchaczy, dorównał by kubańskiemu politykowi bez trudności. Ale to kolejna dygresja.
Zmierzam do tego, że kolega był fanem piłki nożnej. Kupował regularnie Przegląd kibica i jakieś inne pisemka na temat, oglądał wszystkie mecze w telewizji i co gorsza, miał potrzebę rozmawiania o nich. Czwartkowe poranki, które następowały po telewizyjnych „piłkarskich środach” były dla mnie ciężkim przeżyciem. Czasem zdarzało mi się nawet z rozmysłem spóźnić na miejsce codziennego spotkania, żeby przespacerować się do szkoły samemu i nie musieć słuchać relacji o pięknych bramkach, zwodach, wynikach i innych doniosłych osiągnięciach piłkarzy.
Bo niewiele rzeczy nudzi mnie bardziej, niż piłka nożna. W ogóle nie lubię oglądać sportowych relacji. Nazwisko narodowego bohatera, Orła z Wisły, kojarzy mi się z koszmarnymi niedzielnymi popołudniami, kiedy w całym domu rozlegał się głos Szaranowicza i innej gwiazdy sportowego komentatorstwa, wykrzykujący kto jak daleko poszybował i czy zakończył lądowanie telemarkiem.
Homer Simpson w jednym z odcinków serialu ukradł znicz z ogniem olimpijskim. Chciał zapobiec otwarciu igrzysk, bo w czasie ich trwania w telewizji nie nadawano jego ulubionych programów. Spełnił tym samym plany, które snułem przez długie lata swojej wczesnej młodości.
Nie rozumiem idei kibicowania, absolutnie do mnie nie przemawia fakt, że można pasjonować się oglądaniem, jak inni robią coś, co w gruncie rzeczy nie ma sensu. Uprawianie sportu, to coś innego. Choć sportowcem jestem raczej marnym, lubię sobie pograć w siatkówkę, pojeździć na rowerze albo zagrać w szachy od czasu do czasu. Ale oglądać, jak robią to inni? I przeżywać, emocjonować się? Nie, zupełnie to nie dla mnie.
A tu zbliża się Euro, wielkie święto, do którego celebrowania zobowiązani są wszyscy Polacy. Tak przynajmniej głoszą billboardy porozwieszane po mieście. A ja jakoś nie czuję potrzeby. Nie mam chorągiewki na samochodzie, nie kupiłem farbek do malowania twarzy na biało-czerwono, nie posiadam szalika w narodowych barwach.
W całej sytuacji największym plusem jest to, że nie jestem również odbiorcą oferty Telewizji Polskiej, ani żadnej innej. Nic mi tym samym, nawet Euro, nie pokrzyżuje planów związanych z oglądaniem filmów, ani żadnych innych. Żaden rozwrzeszczany komentator nie wedrze się w moje życie, ze swoim entuzjazmem i błędami językowymi.
Z rozkoszą wyłączę się z uczestnictwa w piłkarskim szaleństwie, będę radośnie bojkotował mistrzostwa i pielęgnował własną nieświadomość. Nic nie będę wiedział o tym, kto z kim wygrał, kto przegrał, kto wyszedł z grupy i dlaczego Polakom się nie udało. I co? I nic, spoko… ko ko ko ko…