sobota, 29 stycznia 2011

Zakupy z Platonem

Platon wielkim filozofem był, to nie ulega kwestii. Są tacy, którzy twierdzą, że cała zachodnia filozofia jest jedynie dopiskami do teorii Platona. Coś w tym może i jest. Jednym z największych dokonań Platona było stworzenie Teorii Idei. Najogólniej rzecz ujmując, zakłada ona, że poza tym wszystkim, co oglądamy i czego doświadczamy na co dzień za pomocą naszych zmysłów, istnieje świat Rzeczy Samych W Sobie, prawdziwych przedmiotów – Idei. Wszystko, co istnieje w świecie materialnym, jest niedoskonałe, bo stanowi jedynie ich odbicie.
Dla przybliżenia swojej teorii, Platon opowiada nam historię, mit. Ukazuje obraz ludzi więzionych w jaskini. Są oni od najmłodszych lat zakuci w kajdany tak, że widzą jedynie ścianę, którą mają przed sobą. Na ścianie obserwują cienie, które rzucają przedmioty przenoszone za ich plecami, oświetlone blaskiem ognia. Mają ci kajdaniarze osobliwi oczywiście przekonanie, że to, co oglądają, to prawdziwe, rzeczywiste rzeczy – nie zaś cienie, złuda, jak to jest w istocie. Więźniowie ci są podobni do nas, czy może – to my ich przypominamy. Bo dla nas, prawdziwy świat również jest gdzie indziej, prawdziwe są jedynie Idee, które są wieczne, poznawalne umysłem, a ponadto nie podlegają zmianom. Dlatego Platon mówi, że idee istnieją w naturze jako wzory, rzeczy jednostkowe zaś, będące do nich podobne, są podobiznami[1]. My zaś oglądamy jedynie cienie, marne reprodukcje – zamknięci w jaskini własnej niewiedzy.
Filozof uznający nauki Platona dąży do poznania Prawdy, czyli stara się ujrzeć Idee. Kopie go nie interesują, bo nie leży w nich żadna realna wartość. Od dłuższego czasu, właściwie od zawsze obserwuję takie platońskie podejście u mojej żony – w czasie zakupów. Osiągnięcie celu, czyli dotarcie do prawdy lub dokonanie właściwego zakupu, to splecenie się pięciu elementów: najpierw idzie nazwa przedmiotu, potem jego definicja, obraz, dyskusja intelektualna, wreszcie przedmiot sam w sobie – prawdziwy cel poznania[2] lub zakupów. Dajmy na to: płaszczyk. Płaszczyk, to nazwa. Jego definicja (powiedzmy, że stworzę tu roboczą, zapewne niedoskonałą): okrycie wierzchnie, rozpinane, długością sięgające co najmniej połowy uda, często zaopatrzone w pasek. Mam jako takie wyobrażenie (obraz) o płaszczykach – zasadniczo umiem je rozpoznać i odróżnić, na przykład od kurtek. Dyskusję intelektualną żona prowadzi ze mną w przymierzalni: Co myślisz? Właściwie fajny, ale ten kołnierz (kiwam głową)… mógłby być taki bardziej, wiesz (znowu kiwam)…tu tak szerzej… nie wiem, czy ten dobrze wygląda. Kolor fajny… taki niby klasyczny trencz, ale to chyba nie to, o co mi chodzi… (ja kiwam, i tak dalej). Tak dochodzimy do wyobrażenia o tym, jaki powinien być płaszczyk, który zachwyciłby moje kochanie. Na tej podstawie możemy prowadzić poszukiwania tego idealnego płaszczyka. Nie są one łatwe, bo po drodze spotykamy wiele przeszkód. Musimy poznać Długość Idealną, Proporcje, Krój Sam W Sobie, dojść do Idei Koloru trencza… To dość mozolna droga.
Kiedy już znajdę Idealny Płaszczyk, kupię go od razu – tak kończy się nasz wypad do sklepu. Nie wiem, czy to optymistyczna myśl. Może tak – w końcu wytrwałość w dążeniu do Prawdy jest piękną cechą, świadczącą o szlachetności duszy, jak rzekłby pewnie Platon. Ale na zbliżenie się do Idei życia niejednemu nie starcza, a nawet wielu żyć (Platon wierzył w swoistą reinkarnację). To wizja już mniej krzepiąca dla poszukiwaczy płaszczyków, tym bardziej, że wiosna się zbliża. No cóż – czas pokaże…


[1] Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów. Książka przybliża teorie  i przedstawia życiorysy mędrców, ale podaje też wiele plotek i ploteczek o iście tabloidowym charakterze. Bardzo ciekawa.
[2] Tak swoje poglądy tłumaczy sam Platon, w fikcyjnej niestety rozmowie – w kryminale z wielką filozofią w tle: Jose Carlos Somoza, Jaskinia filozofów.

wtorek, 25 stycznia 2011

Historia zielonych książeczek

Papierowe indeksy odchodzą do lamusa – informacja z radiowego serwisu dotycząca studenckich indeksów przywołała nagle wspomnienia i refleksję. Czasy się zmieniają. W związku z tym, że jestem raczej sentymentalną osobą, dopowiadam sobie w tym miejscu: a szkoda. W ogóle nie jestem pasjonatem wszelkich cyfrowych nowinek. Doceniam oczywiście aparaty fotograficzne z kartami pamięci i płyty DVD, ale z pewną czułością myślę o moim starym Zenicie i kliszach  - 24 lub 36 zdjęć – albo o kasetach video.
Sam jako student załapałem się na początki cyfrowej rewolucji. Za moich to jeszcze czasów wprowadzono na uczelni USOS, czyli Uczelniany System Organizacji Studiów (czy jakoś tak w tym kierunku), zwany przez nas studentów, ale i wykładowców Upierdliwym Sposobem Obrzydzania Studiów. Miałem w mojej studenckiej karierze pewne poślizgi i potknięcia, jedno z nich spowodowało nawet przerwę w studiach (i w rezultacie tytuł na dyplomie inny, niż mógłby być), a winą za nie obarczam po części właśnie cyfryzację. Żadne to było ułatwienie. Miałem wrażenie, że ze studenta, który idzie na pierwsze zajęcia, żeby się na nie zapisać, poznaje przy tym prowadzącego, czasem z nim negocjuje  przyjęcie do tej czy innej grupy– z takiego żywego człowieka kontaktującego się z innymi żywymi ludźmi stałem się numerkiem, loginem i hasłem, niczym więcej. Straciłem serce do całego tego interesu. I Pan Dziekan podziękował mi za współpracę i kazał wykreślić z listy, czy może raczej – wykasować z systemu.
A teraz jeszcze brak indeksów. Moje indeksy – miałem je w sumie dwa – to byli moi najwierniejsi druhowie. Towarzysze na dobre i złe, przez osiem w sumie lat mojego życia. Szmat czasu. Bardzo się z tymi zielonymi książeczkami związałem. Przeglądam je czasem – są swoistą kroniką. Patrzę na podpisy Profesorów i widzę twarze, słyszę słowa, pamiętam, jak drżącą ręką podsuwałem indeks i kartę egzaminacyjną, kiedy już odpowiedziałem na ostatnie pytanie, czekałem, co pojawi się w rubryce. Serce rosło na widok każdej „bardzo dobrej", kamień czasem z tego serca spadał gdy na stronie pojawiało się wpisane przez egzaminującego 3 – nie poszło przecież za dobrze, mógł mnie odesłać, albo, co gorsza wpisać brak zaliczenia.
Zielony podpis profesora od historii wychowania – pamiętam, jak podczas pierwszej w moim życiu letniej sesji uczyłem się do egzaminu opalając się w parku. Kiedy zmęczyła mnie książka o Hitlerjugend albo przeglądanie notatek, zamieniałem je na książkę Raya Manzarka o jego przygodzie z The Doors. Proporcje jeśli chodzi o lekturę zostały chyba zachowane, bo w indeksie do dziś się pyszni piękna, zielonym atramentem wpisana czwóreczka.
Ćwiczenia z logiki – rok później. Mat Carmody podpisał się obok trójki. Tyle razy pił z nami piwo, dał się kumplowi i mnie przeciągnąć po tanich spelunkach, osiedlowych Drink Barach, żeby poznać polskie realia. Przyjechał tu ze swojej Walii na roczne stypendium i chciał zakosztować przez ten rok jak najwięcej polskości. A na teście końcowym był bez litości. No, może bez przesady, ale był sprawiedliwy. Proste rozumowanie w postaci alternatywy wykluczającej – student zaliczył na cztery, albo student nie zaliczył na cztery. W moim przypadku prawdziwa była ta druga przesłanka.
Piątka z nowożytnej filozofii niemieckiej. Najprzyjemniejszy egzamin w życiu chyba. Niech pan sobie wybierze pierwszą postać do omówienia. Schopenhauer – proszę bardzo. To może drugą też niech pan sobie sam wybierze. Marks, dobrze. I może jeszcze Feuerbach na koniec. Bardzo dobrze, bardzo dobrze.
O – a tu wymęczone 3 z ćwiczeń o Kancie i Heglu. Zajęcia odbywały się w środy od 14:00 do 15:30. W okolicach w pół do trzeciej zaczynał się mój kryzys, piętnaście minut później – spałem. Regularnie, co tydzień, przez cały semestr. Koleżanki i koledzy życzyli mi w pewnym momencie dobranoc jeszcze przed zajęciami. Do dziś nie wiem, czy pan doktor prowadzący nie widział mojego dramatu, czy tak dobrze udawał, że nie widzi. Jak ja to zaliczyłem właściwie? Ale na Heglowskim konflikcie pana i niewolnika poległem później na egzaminie. Na szczęście nie ma po tym wspomnienia na piśmie w indeksie – poprawiłem się w następnym terminie. Gdyby zamiast indeksu obowiązywał jakiś tam System, pewnie byłbym na liście egzaminacyjnej, pewnie trzeba by odhaczyć, że mi nie poszło i pewnie musiałbym się wpisać na kolejny termin. Życzliwość Profesora nie miałaby żadnego znaczenia.
Kawał historii te moje indeksy. Pachną dawnymi czasami, a piękne to były czasy. Dobrze, że je mam – żaden monitor z wyświetlonym USOSem nie mógł by mi tak pachnieć. A przecież i strony logowania żaden starszy kolega nie dałby rady mi zagiąć. A ostatnią stronę w indeksie zagiął i szczęście mi to przyniosło[*].


[*] Tak sobie też myślę – jest taka międzyuczelniana legenda (bo na każdej uczelni opowiadają, że to u nich się zdarzyło, na każdej ktoś miał zajęcia z tym profesorem, tym z historii) o studencie, który się nie przygotował do egzaminu i w akcie desperacji wrzucił do gabinetu profesora indeks. Po chwili indeks wyleciał – w środku, w odpowiedniej rubryce pojawiło się 3. Za kilka lat młodzi studenci nie zrozumieją tej historii, pewnie przyjdzie jej umrzeć w zapomnieniu. Raczej nie da rady jej przerobić na opowieść o – dajmy na to – latającym laptopie.

czwartek, 20 stycznia 2011

W życiu liczy się porządek

Po to twój z kapciami worek
 ma naszyty muchomorek
byś kierował się z tym workiem
do wieszaczka z muchomorkiem.
W życiu liczy się porządek,
w życiu liczy się porządek…

Tak śpiewał sobie pewnego piątkowego poranka Piotr Bukartyk w radiowym programie Wojciecha Manna. Piosenka niby prosta, ale jaka bogata w treść i jakie ważne niesie przesłanie!
Nie lubię nieporządku. Nie lubię bałaganu i brudu. Nie lubię wokół siebie mieć chaosu, nie znoszę, gdy rzeczy nie znajdują się na swoim miejscu. W czasie studiów przez rok mieszkałem w akademiku. Dłużej nie dałem rady. Koledzy z pokoju mieli do kwestii sprzątania zgoła odmienne od mojego podejście. Stolik lepił się od dżemów i soków, zasypany był okruszkami, zastawiony brudnymi talerzami i kubkami z zaschniętą na dnie kawą, zawalony papierami mniejszej wagi (takimi, że jak się w razie przylepią i już zostaną, to nie będzie wielkiej straty). Sąsiedzi z pokoju obok znosili do wspólnej łazienki brudne gary, ustawiali je pod zlewem. Myli, gdy już nie mieli na czym jeść. Pewnego razu na stercie pojawiła się karteczka z informacją Uwaga! Hodowla wąglika. Chłopaki studiowali chemię – diabli wiedzą, co faktycznie próbowali tam wyhodować. Tak na oko, wąglik mógł być wersją optymistyczną
Po roku wyprowadziłem się, i z uczuciem ulgi zamieszkałem w małym pokoiku, który miałem tylko dla siebie. Półka z książkami, łóżko, mała szafeczka, na której stał magnetofon, kasety, pozostałe książki. Komódka z szufladami na papiery a na niej fikus w doniczce. Biurko. Krzesło. Kufer w rogu, który zastępował mi szafę na ubrania. Moje królestwo. Moja twierdza. Mój porządek. Problemem była kuchnia, bo mój pokój znajdował się w studenckim mieszkaniu i kuchnia, oczywiście, była wspólna. Współlokatorzy mieli inne niż ja potrzeby w kwestii dbałości o czystość i ład. Szybciutko przygotowywałem więc jedzenie i wracałem do siebie. Tam wszystko było jak należy. Tytułem wyjaśnienia dodam tylko, że przy zmiennym składzie osobowym, w naszym mieszkaniu zawsze była przewaga kobiet. Na własnej skórze doświadczyłem, jak nieprawdziwy i krzywdzący jest stereotyp szufladkujący mężczyzn jako bałaganiarzy a kobiety stawiający w opozycji. Bzdura. Bywałem w pokojach młodych dam, z których karaluch mieszkający na co dzień w męskim internacie uciekłby z krzykiem.
Większość ludzi, oglądając film Lepiej być nie może, śmieje się z udręk granego przez Jacka Nicholsona Melvina Udalla. Jego natręctwa wydają się zabawne. Wymuskane mieszkanie, codzienne rytuały, nerwicowe reakcje na zaburzenia porządku – wszystko to śmieszy przeciętnego widza. Albo taki detektyw Monk – też bawi ludzi swoimi dziwactwami. Ja tam go rozumiem. Melvina Udalla też.
Wymienieni przed chwilą filmowi bohaterowie mieszczą się oczywiście w definicji jednostek zaburzonych. Można ich przypadłość sklasyfikować podając numer jednostki chorobowej. Ja tak zaawansowany z moim zamiłowaniem do ładu nie jestem. I całe szczęście, bo teraz nadawałbym się już chyba tylko do leczenia w izolacji.
Dzieci to chaos. Żeby chaos zapanował, nie potrzeba wiele. Wystarczy, że ktoś przywiązuje mniejszą wagę do pewnych organizacyjnych kwestii, że na pewne rzeczy nie zwraca uwagi, albo uznaje je za nieważne. Granica jest cienka. Jest porządek, wszystko jak należy – wystarczy krok – i wszystko się wali. Dzieci (choć - niestety - nie tylko one) nie robią właściwie nic innego, poza przekraczaniem tej granicy. Przy najróżniejszych okazjach. Tylko aspekt edukacyjny ich działań je tłumaczy i usprawiedliwia, do pewnego wieku rzecz jasna.
Dziecięcy pokój potrafi wyglądać jak po dywanowym bombardowaniu. Potrafi wyglądać jak po trzęsieniu ziemi, albo jak po przejściu tsunami. Albo po tornado, albo po przetoczeniu się lawiny. Albo jak scenografia do postapokaliptycznego thrillera. Czasem myślę, że nic już innego nie pomoże, tylko trzeba będzie przekopać kanał od Wisły i wszystko spuścić z nurtem, bo inaczej się nie da. Skoro pomogło w stajni Augiasza, to może i u nas? Herkules sobie poradził, to może i ja dam radę? Tyle tylko, że Herkules miał do ogarnięcia jednego Augiasza, który się trochę zaniedbał. Na mój porządek czyha  więcej… osób nie przykładających wagi do kwestii zachowania ładu w najbliższym otoczeniu. A jak głosi starożytna mądrość – Nec Hercules contra plures[*].


[*] Łac.: I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa (w wolnym tłumaczeniu).

czwartek, 13 stycznia 2011

Smok, Sokrates i psycholingwistyka

Zamieszkał u nas smok. Zadomowił się w kominie. Całkiem mu tam dobrze. Ma spokój, więc dużo śpi. Dlatego trzeba się cicho zachowywać. A w ogóle najlepiej byłoby się schować. Mama, Gucio i Tutu chowają się za poduszkami na kanapie. Tak na wszelki wypadek. Bo gdyby smok się obudził, mógłby ich zjeść. Na szczęście w takiej sytuacji pojawiłby się tata i wszystkich uratował.
Taką historię stworzył Gucio. Sam wymyślił tego smoka, sam umiejscowił go w kominie i dbał o to, żeby zapewnić mu ciszę i spokój niezbędne do spania. I zbudował dom z poduszek, żeby było się gdzie ukryć. Resztę historii dopowiedział z niewielką pomocą mamy, sprawnie posługującą się sokratejską „sztuką majeutyczną”[1].
To zadziwiające, że dwuipółletnie dziecko potrafi wpaść na taki pomysł. Jeszcze bardziej zadziwiające jest, że oto nagle pojawiła się u niego taka umiejętność, połączona z drugą – umiejętnością jasnego wyrażania myśli za pomocą języka. Mówiąc wprost: nie wiedzieć kiedy pojękiwania, postękiwania i różne inne dźwięki wyrazonaśladowcze ewoluowały w prawdziwe słowa. Może nie precyzyjne, może z poprzestawianymi i pozamienianymi głoskami, ale jednak słowa. A słowa nagle, z dnia na dzień prawie, zaczęły układać się w zdania. A zdania szybko stały się poprawne gramatycznie, z odpowiednimi przypadkami, liczbą i tak dalej. Stały się też logiczne.
Dzieci podobno uczą się przez naśladownictwo. Taki pogląd, jeśli chodzi o naukę mówienia wyrażali behawioryści. Dziecko podsłuchuje rodziców i w końcu zaczyna mówić kopiując ich zachowania. To jedna z teorii. Nie zgadzał się z nią Noam Chomsky, naukowiec wszechstronny, badający, między innymi również niuanse związane z językiem. Doszedł do wniosku, że lawinowy postęp w posługiwaniu się językiem u dzieci uczących się mówić, przeczy stanowisku behawiorystów. Nauka przez podsłuchiwanie i powtarzanie musiałaby postępować powoli, można by obserwować wyraźną ewolucję mowy małego dziecka. Tymczasem mały człowiek zaczyna mówić nagle a rozwój jego umiejętności w zakresie mowy jest skokowy. Co więcej – dziecko używa często wyrażeń, których nie mogło podsłuchać i których nie ćwiczyło. Chomsky doszedł do wniosku, że rodzimy się z wdrukowanymi w umysł, gotowymi strukturami języka. Nauka mowy polega na odkryciu w sobie ogólnych reguł, które, gdy się je już pozna, pozwalają na samodzielną językową działalność i własną twórczość. Innymi słowy – dziecko nie kopiuje dorosłych, samo tworzy swoją mowę w oparciu o posiadane, wrodzone schematy.
Tak czy inaczej rozwój dzieci jest zaskakujący. Fascynujące jest to, że w wieku dwóch lat człowiek ma już własny sposób myślenia, widzenia świata, własne poczucie humoru, własne pomysły.
Wracając do naszego smoka – specyficzny z niego stwór. Przede wszystkim, jak wspomniałem, głównie śpi. Może to i dobrze. Ciekawe, czy to się zmieni, na przykład z nadejściem wiosny. Smok jest też wyczulony na pewne dźwięki. Na przykład ryzykowne jest głośne mówienie w pobliżu jego legowiska, ale walenie w podłogę wielkim plastikowym młotem nie niesie ze sobą ryzyka zbudzenia smoka. Ton głosu mówiącej mamy jest dla smoka bardziej drażniący, niż ton krzyczącego Gucia. Odkurzacz nie jest w stanie obudzić smoka – sprawdziliśmy dziś rano, wysprzątaliśmy dokładnie, a on ani drgnął. Gucio podejrzewa, że smok może budzić się w nocy, kiedy śpią wszyscy inni. Czyli lubi ciszę, spokój i nie przeszkadza mu ciemność. W świecie zwierząt to chyba nic niezwykłego, wiec przypuszczenia Gucia mogą być bliskie prawdy.
Czekam tylko na moment, aż smok zacznie broić i powodować straty. Na razie różne rzeczy dzieją się u nas same (Słuchaj, tatuś, ta szczotka… sama pękła – usłyszałem ostatnio na dzień dobry. Mina mamy wskazywała na to, że chyba jednak nie tak całkiem sama). Ale niedługo może się okazać, że nasz smok ma jakieś destrukcyjne skłonności. Gucio, czy to ty zrobiłeś? Nie, smok. Jestem sobie w stanie to wyobrazić.


[1] Sokrates twierdził, że każdy człowiek posiada wiedzę o świecie, tylko nie każdy ją w sobie odkrył. Filozof postawił sobie za cel pomoc Ateńczykom w odkrywaniu drzemiącej w nich mądrości. Zadając odpowiednie pytania powodował, że jego rozmówcy dochodzili do odkrywczych wniosków. Jako syn akuszerki, porównał tą działalność do tego, co robiła jego matka. Ona pomagała przychodzić na świat dzieciom, on – ukrytej w ludzkich duszach Prawdzie. Majeutike techne to sztuka położnicza, stąd  metoda Sokratesa określana jest jako majeutyczna. W ramach okazania wdzięczności Sokratesowi, mieszkańcy Aten skazali go na śmierć.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Kilka wspomnień ze spokojnych czasów

Dziewiętnaście lat temu zrobiłem sobie skarbonkę z puszki po rozpuszczalnym kakao, nakleiłem na nią serduszko wycięte z arkusza czerwonego papieru, na serduszku, starając się to robić prosto i starannie, napisałem: WIELKA ORKIESTRA ŚWIĄTECZNEJ POMOCY. I tak zostałem wolontariuszem pierwszej Orkiestry. Przez dwa tygodnie chodziłem z tą puszką. Pobiłem rekord wyprzedzając swoich kolegów, kiedy ciocia zabrała mnie do swojego zakładu pracy – uzbierałem tam ponad trzysta tysięcy (starych, oczywiście) złotych, co było wtedy niebagatelną kwotą. Raz tylko pani w jakimś sklepie, do którego weszliśmy (z również zbierającą do puszki) koleżanką zapytała o to, skąd ma mieć pewność, że nie przywłaszczymy sobie zebranych pieniędzy. Byliśmy oczywiście oburzeni takim brakiem zaufania.
Po upływie czasu przeznaczonego na kwestowanie, zabrałem zgromadzoną sumę do szkoły. Ktoś tam odbierał od wolontariuszy pieniądze i przesyłał dalej. Tak było dziewiętnaście lat temu. Dziś Wielki Finał połączony ze zbieraniem do puszek trwa przez jeden dzień. Wolontariusze mają zapieczętowane puszki, które ktoś im pewnie wydaje w jakimś sztabie. Sztab, to nie bliżej nieokreślony ktoś w szkole – sztab, to sztab. Wszystko odbywa się pod ścisłą kontrolą.
Kiedyś, powiedzmy, że w tym samym mniej więcej czasie, kiedy miałem woluntarystyczny epizod z Wielką Orkiestrą, wracałem ze szkoły, odrabiałem lekcje i biegłem się bawić na dwór. Miałem w zasięgu ręki las, jezioro, pola. Od chwili, kiedy robiło się ciepło – w marcu, w kwietniu – rozpoczynał się sezon rowerowy. Pamiętam, jak kiedyś odkryłem niesamowitą trasę zjazdową na starym, zamkniętym torze motocrossowym. Mój BMX bardzo się na tej trasie sprawdzał. Ostry zjazd,  następnie kilka metrów płaskiego terenu – wyskok – i kolejny odcinek stromej ścieżki w dół. Do dziś mam bliznę na kolanie po tym, jak nie złapałem równowagi po lądowaniu w połowie trasy. Spędzałem na torze długie godziny. Kiedyś, przy okazji, opowiedziałem o tym rodzicom. Przeszło bez echa.
Pewnego zimowego popołudnia, wypatrzyliśmy z kolegą stado saren. Wyszły z lasu na zaśnieżone pola i coś tam starały się wygrzebać do jedzenia spod białego puchu. Obserwowaliśmy sarny, później ruszyliśmy za nimi. Najpierw śledziliśmy stado, później doszliśmy do wniosku, że powinniśmy się znaleźć w innym miejscu, żeby nas nie wyczuły. Oglądałem namiętnie westerny, a mama czytała mi Karola Maya, więc wiedziałem, co znaczy ‘po zawietrznej’. Źle się chyba zabraliśmy do zmiany miejsca, bo stado się spłoszyło. Zaczęło przesuwać się – z naszej perspektywy – w bok. Postanowiliśmy dogonić sarny i przeciąć im drogę. Prawie się udało. W pewnym momencie zwierzęta biegły tuż obok nas, czułem, jak sypie się na mnie śnieg spod ich kopyt. Były dosłownie na wyciągnięcie ręki. Oczywiście postanowiliśmy je gonić. Ruszyliśmy za nimi, dotarliśmy do lasu. Zrobiło się ciemno. Kolega miał przy sobie zapałki, więc postanowiliśmy, jak wytrawni traperzy, rozpalić ognisko. W końcu zgubiliśmy trop, niewiele już było widać, poza tym w lesie trudniej połapać się w śladach, niż na otwartej przestrzeni, gdzie wszystko widać jak na dłoni. Wróciliśmy do domu, strasznie podnieceni przygodą. Oczywiście nikt specjalnie nie dopytywał się, gdzie byliśmy i co robiliśmy przez pół dnia.
Dziś wszyscy mamy telefony. Żona do mnie dzwoni, gdy w jej przekonaniu za długo jestem w sklepie – a nóż coś złego się stało? Wszystkie dzieci mają telefony – na wszelki wypadek. Wyobrażam sobie, jak jakiś mały Tomek albo Wojtek odbiera komórkę i mówi: „Mamo, jestem w lesie, nie wiem dokładnie gdzie. Gonimy wielkie stado saren, jak zmarzniemy, rozpalimy ognisko. Jest super!” Następny telefon przerażona rodzicielka wykonała by pod 112. O ile przedtem by nie zemdlała.
Czy świat jest dziś o tyle bardziej niebezpieczny i wrogi, niż kiedyś? Czy rzeczywiście samotny spacer jest śmiertelnym niebezpieczeństwem, czy faktycznie we wszystkich parkach i ciemnych zaułkach czają się zboczeńcy, porywacze i inni bandyci, których kiedyś oczywiście nie było? Czy dzieci kradłyby dziś pieniądze ze skarbonek z czerwonym serduszkiem, gdyby nie to, że ktoś te skarbonki dokładnie zaplombował a dzieciom nadał ewidencyjne numery? 
Do dziś pamiętam tamte sarny i adrenalinę podczas rowerowych szaleństw. Pewnie mogłem się połamać zjeżdżając z tej niesamowitej górki. Nie wiem, czy dziś odważyłbym się na taki zjazd (niestety – toru już nie ma, nie ma też BMXa, więc się nie przekonam). Zamiast saren, mogłem spotkać stado dzików. Ale tak się nie stało. Gdyby moi rodzice wychodzili z założenia, że może się tak stać i lepiej nie kusić losu, nie miałbym dziś o czym opowiadać. Cieszę się, że dorastałem w mniej paranoicznych czasach. I wiem, że gdyby ktoś nie obdarzył szczerym zaufaniem dzieciaków takich, jakim ja kiedyś byłem, nie byłoby żadnego Dziewiętnastego Finału. Gdyby zaufanie i spontaniczny optymizm zastąpił lęk i paranoiczna ostrożność, nic by z tego wszystkiego nie wyszło.

środa, 5 stycznia 2011

Tajemnica

Tajemnica. To chyba tajemnica pociąga w opowieści. Zawsze jestem zainteresowany, gdy czytam w streszczeniu filmu lub opisie na okładce powieści o „sekrecie z przeszłości” (najlepiej – mrocznym sekrecie). Dobrze opowiedziana historia powinna zaskakiwać, czyli nie odsłaniać wszystkiego od razu. Oczywiście nie jest to warunek konieczny, ani wystarczający. Ale dobrze podana tajemnica dodaje opowieści smaku.
Kiedy na przykład po raz kolejny czytam na głos książeczkę o Dżinie, tą ulubioną, brakuje mi tajemnicy. Poznałem ją już dawno, a od iluś tam tygodni odczytuję na nowo – co chwilę. Wiadomo, że pałac wróci na swoje miejsce a zły czarownik zostanie na końcu świata na zawsze, by już nikomu nie zagrozić. Już mnie to nie wciąga. Widocznie w wieku dwóch lat ma się inne potrzeby, jeśli idzie o poznawanie historii. Chyba się wtedy bardziej myśli na sposób inżyniera Mamonia i wybiera to, co się już zna (a może to Mamoń myślał jak dwulatek?)
Arystoteles rozpoczyna swoją Metafizykę od stwierdzenia, że człowiek z natury dąży do poznania. Może w tym leży siła opowieści zawierających tajemnicę: są bliskie naszej naturze, bo podsycają naszą chęć poznania, rozwikłania zagadki.
Dlaczego Sherlock Holmes jest jednym z najbardziej znanych bohaterów w historii literatury? Dlaczego kryminał jest tak poczytnym gatunkiem? Dlaczego najbardziej popularny serial o tematyce medycznej ma strukturę opowieści detektywistycznej,a jego bohater jest uwspółcześnioną wersją wymienionego przed chwilą Holmesa? Właśnie dlatego: bo lubimy tajemnice, bo pociągają nas zagadki, bo imponują nam ci, którzy mają dar do ich rozwiązywania.
Poza zwykłą zagadką – kiedy mamy jakieś przesłanki, nie potrafimy się jednak od razu domyśleć rozwiązania, istnieje jeszcze coś, coś bardziej tajemniczego. Są takie książki i są takie filmy, w których nie do końca wiadomo, o co chodzi (ale – w tym przypadku – to jest atut, a nie wynik niedociągnięć autorów). Książka musi mieć coś, czego ja nie potrafię do końca zrozumieć. Bo wiesz, wśród powieści najbardziej cenię te, których nie mogę do końca zrozumieć. To, co potrafię zrozumieć, ani trochę mnie nie interesuje. – tak mówi pan Komatsu, bohater książki Haruki Murakamiego 1Q84.
Jest to książka, której ja też jeszcze nie rozumiem. Albo inaczej: jest to książka, w której jest jakaś na razie dla mnie niezrozumiała tajemnica. Zacząłem ją czytać wczorajszego wieczoru i dałem się porwać. Jest tam coś niepokojącego. Dwie przeplatające się historie spotkają się – wiem, bo przeczytałem (nieopatrznie) opis na okładce – ale trudno na razie powiedzieć, co je połączy. Tymczasem każda z nich zawiera w sobie jakąś dziwną nierealność. Coś wisi w powietrzu, a kiedy książka sprawia, że czuję, że coś wisi – nie mogę się oderwać, o to właśnie chodzi.
Drogi Watsonie, znasz przecież moje metody – powtarza często Sherlock Holmes, tłumacząc przyjacielowi swój sposób postępowania przy wyjaśnianiu zagadki. Watson – teoretycznie –  zna, ale uprzedzić detektywa nie potrafi, wykorzystać jego metod nie umie, sam nigdy nie rozwiązuje sprawy. My też znamy, a rezultaty mamy gorsze niż Watson. Coś w historii jest niedopowiedziane, coś zakryte, coś się czai w mroku. Ten mrok tworzy klimat opowieści i czyni ja fascynującą.
Człowiek z natury dąży do poznania. Dlatego potrafimy zarwać noc, gdy opowieść nas wciągnie (i gdy mamy po temu możliwość, bo na przykład dzieci nie płaczą, albo wiemy, że nas nie wyrwą ze snu - który się dla nas dopiero zaczął - o jakiejś dziwnej porze, na przykład 5:56). Pociągają nas tajemnice i sekrety, lubimy zagadki. Kończę już pisanie, bo chcę się dowiedzieć, czy Tengo poprawi powieść i – przede wszystkim – z kim ma się spotkać w niedzielę, oraz o co właściwie chodzi z Aomame, jej niecodzienną profesją i tym dziwnym zagubieniem w czasie.
Murakami i tajemnica wzywa!

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Wybrać czerwoną pastylkę

Z nowym rokiem odłączono mnie od Internetu. Właściwie nie wiedziałem, że mnie odłączono – myślałem, że to awaria. Okazało się, że mnie odłączono z powodu niezapłaconej faktury. Nie wiem, jak doszło do takiego zaniedbania. Nie wiem też, dlaczego zamiast upomnieć się o uregulowanie zaległości, mój dostawca odczekał trzy miesiące, a później – znienacka – ciach! i wylądowałem obiema nogami w Rzeczywistym Świecie.
Właśnie: Welcome to the real world!
Pamiętam, jak z zapartym tchem patrzyłem na uciekającą po dachach i brudnych klatkach schodowych Trinity. W czarnym, obcisłym kombinezonie robiła piorunujące wrażenie na moim kilkunastoletnim wówczas ciele i umyśle, kiedy z impetem i gracją lądowała (z prawą nogą ugiętą, lewą prostą, wyciągniętą w bok, podparta na jednej ręce, drapieżna i czujna…) po wykonanym z dachu sąsiedniego budynku skoku. Podnosiła powoli głowę, a ja  miałem wrażenie, że patrzy przez te swoje ciemne okulary właśnie na mnie. A ona oczywiście wypatrywała Agentów. Później pojawił się Neo. Wciskało mnie w fotel, kiedy łopocząc płaszczem unikał wystrzelonych w jego kierunku kul, albo zawieszony w powietrzu walczył a agentem Smithem. A kiedy śmigłowiec rozbijał się o szklaną ścianę wieżowca, miałem wrażenie, że zasypał mnie grad szklanych odłamków, chociaż o 3D nikt wtedy nie myślał. To była prawdziwa magia kina. Matrix – jeden z ostatnich Wielkich Filmów, efektowny, nie efekciarski. Później Hollywood zaczęło powoli zjadać własny ogon. Ale nie o filmie chciałem opowiadać, tylko o przesłaniu.
Matrix, jak każdy dobry film, opowiada o czymś więcej, niż tylko o tym, czego dotyczy jego warstwa fabularna – ma drugie dno. Akcja akcją, efekty efektami, nawet Trinity – Trinity, ale w gruncie rzeczy chodzi o przesłanie.
Jak głęboko tkwimy w cyfrowym świecie? Co jest dla nas naszą rzeczywistością?
W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nawet pod koniec dekady, Internet dla mnie praktycznie nie istniał. Po raz pierwszy wpadłem w Sieć – wtedy tylko na chwilę – gdy w Miejsko Gminnym Ośrodku Kultury w moim miasteczku wystawiono kilka podłączonych komputerów w ramach chyba jakiegoś „krzewienia idei” na terenach defaworyzowanych, czyli w małych dziurach. Nie wiem, czy ktoś wtedy przewidywał, że Idea za chwilę wybuchnie z taką mocą i tak się przyjmie. Na pewno nie przewidywałem ja, ani chyba nikt z moich kolegów.
Później stałem się posiadaczem komputera. Mojego pierwszego i, aż się wierzyć nie chce, jedynego jak na razie (jeszcze żyje, po tylu latach, jeszcze rzęzi i zgrzyta, ale dycha, choć w nowy Medal of Honor na nim nie zagram). Wcześniej grałem oczywiście na Commodore w te różne chodzące piksele, ale własnego komputera nie miałem. Pierwszy pojawił się i otworzył wiele nowych możliwości, chociaż przez pierwszy rok był nie podłączony. Był mi maszyną do pisania (i tym samym źródłem skromnych dochodów – w tych czasach, kiedy nie każdy jeszcze posiadał komputer, a już każdy musiał oddawać prace zaliczeniowe w wersji drukowanej, można było dorobić – sobie, zdecydowanie nie się –  na przepisywaniu) i odtwarzaczem do muzyki i filmów (wtedy poznałem Bergmana, Kurosawę, Martwe Zło i Marvina - Toksycznego Mściciela). A później zostałem podłączony, jako część studenckiego kolektywu. Sam nie wiem, kiedy przyszedł ten moment, że pierwszym odruchem po przebudzeniu stało się wciśnięcie guziczka w celu odpalenia komputera. A stało się właściwie odruchem bezwarunkowym, automatycznym, codziennym porannym rytuałem: każdego poranka, w każdym stanie (to były czasy studenckie, wiec stany o poranku bywały  przeróżne – co ja tam będę tłumaczył, powiem tylko, że nie zawsze budziłem się z szaloną ochotą udania się na wykład).
Z nowym rokiem Internet przestał nam działać. Poczuliśmy się jak Józef K., który mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany. Nie za bardzo wiedzieliśmy o co chodzi, zapanowała dziwna nerwowość. Niby nic, niby nikt niczego pilnego nie musiał sprawdzić, odebrać, przesłać, napisać, a jednak poczuliśmy, że pozbawiono nas ważnej rzeczy. Jak Józef K. – straciliśmy nagle swobodę działania i nie wiedzieliśmy dlaczego. Nagle nas odłączono, tylko że nam nikt nie zaproponował wyboru. Ktoś nam czerwoną pastylkę wcisnął na siłę. Wyrwani z  rzeczywistości wirtualnej straciliśmy cząstkę naszego świata. Musieliśmy sobie jakoś radzić. I coś zrobić z resztą wieczoru.
Obejrzeliśmy film.
Z pendrive’a.
Format avi.
Pobrany z Sieci.