poniedziałek, 10 stycznia 2011

Kilka wspomnień ze spokojnych czasów

Dziewiętnaście lat temu zrobiłem sobie skarbonkę z puszki po rozpuszczalnym kakao, nakleiłem na nią serduszko wycięte z arkusza czerwonego papieru, na serduszku, starając się to robić prosto i starannie, napisałem: WIELKA ORKIESTRA ŚWIĄTECZNEJ POMOCY. I tak zostałem wolontariuszem pierwszej Orkiestry. Przez dwa tygodnie chodziłem z tą puszką. Pobiłem rekord wyprzedzając swoich kolegów, kiedy ciocia zabrała mnie do swojego zakładu pracy – uzbierałem tam ponad trzysta tysięcy (starych, oczywiście) złotych, co było wtedy niebagatelną kwotą. Raz tylko pani w jakimś sklepie, do którego weszliśmy (z również zbierającą do puszki) koleżanką zapytała o to, skąd ma mieć pewność, że nie przywłaszczymy sobie zebranych pieniędzy. Byliśmy oczywiście oburzeni takim brakiem zaufania.
Po upływie czasu przeznaczonego na kwestowanie, zabrałem zgromadzoną sumę do szkoły. Ktoś tam odbierał od wolontariuszy pieniądze i przesyłał dalej. Tak było dziewiętnaście lat temu. Dziś Wielki Finał połączony ze zbieraniem do puszek trwa przez jeden dzień. Wolontariusze mają zapieczętowane puszki, które ktoś im pewnie wydaje w jakimś sztabie. Sztab, to nie bliżej nieokreślony ktoś w szkole – sztab, to sztab. Wszystko odbywa się pod ścisłą kontrolą.
Kiedyś, powiedzmy, że w tym samym mniej więcej czasie, kiedy miałem woluntarystyczny epizod z Wielką Orkiestrą, wracałem ze szkoły, odrabiałem lekcje i biegłem się bawić na dwór. Miałem w zasięgu ręki las, jezioro, pola. Od chwili, kiedy robiło się ciepło – w marcu, w kwietniu – rozpoczynał się sezon rowerowy. Pamiętam, jak kiedyś odkryłem niesamowitą trasę zjazdową na starym, zamkniętym torze motocrossowym. Mój BMX bardzo się na tej trasie sprawdzał. Ostry zjazd,  następnie kilka metrów płaskiego terenu – wyskok – i kolejny odcinek stromej ścieżki w dół. Do dziś mam bliznę na kolanie po tym, jak nie złapałem równowagi po lądowaniu w połowie trasy. Spędzałem na torze długie godziny. Kiedyś, przy okazji, opowiedziałem o tym rodzicom. Przeszło bez echa.
Pewnego zimowego popołudnia, wypatrzyliśmy z kolegą stado saren. Wyszły z lasu na zaśnieżone pola i coś tam starały się wygrzebać do jedzenia spod białego puchu. Obserwowaliśmy sarny, później ruszyliśmy za nimi. Najpierw śledziliśmy stado, później doszliśmy do wniosku, że powinniśmy się znaleźć w innym miejscu, żeby nas nie wyczuły. Oglądałem namiętnie westerny, a mama czytała mi Karola Maya, więc wiedziałem, co znaczy ‘po zawietrznej’. Źle się chyba zabraliśmy do zmiany miejsca, bo stado się spłoszyło. Zaczęło przesuwać się – z naszej perspektywy – w bok. Postanowiliśmy dogonić sarny i przeciąć im drogę. Prawie się udało. W pewnym momencie zwierzęta biegły tuż obok nas, czułem, jak sypie się na mnie śnieg spod ich kopyt. Były dosłownie na wyciągnięcie ręki. Oczywiście postanowiliśmy je gonić. Ruszyliśmy za nimi, dotarliśmy do lasu. Zrobiło się ciemno. Kolega miał przy sobie zapałki, więc postanowiliśmy, jak wytrawni traperzy, rozpalić ognisko. W końcu zgubiliśmy trop, niewiele już było widać, poza tym w lesie trudniej połapać się w śladach, niż na otwartej przestrzeni, gdzie wszystko widać jak na dłoni. Wróciliśmy do domu, strasznie podnieceni przygodą. Oczywiście nikt specjalnie nie dopytywał się, gdzie byliśmy i co robiliśmy przez pół dnia.
Dziś wszyscy mamy telefony. Żona do mnie dzwoni, gdy w jej przekonaniu za długo jestem w sklepie – a nóż coś złego się stało? Wszystkie dzieci mają telefony – na wszelki wypadek. Wyobrażam sobie, jak jakiś mały Tomek albo Wojtek odbiera komórkę i mówi: „Mamo, jestem w lesie, nie wiem dokładnie gdzie. Gonimy wielkie stado saren, jak zmarzniemy, rozpalimy ognisko. Jest super!” Następny telefon przerażona rodzicielka wykonała by pod 112. O ile przedtem by nie zemdlała.
Czy świat jest dziś o tyle bardziej niebezpieczny i wrogi, niż kiedyś? Czy rzeczywiście samotny spacer jest śmiertelnym niebezpieczeństwem, czy faktycznie we wszystkich parkach i ciemnych zaułkach czają się zboczeńcy, porywacze i inni bandyci, których kiedyś oczywiście nie było? Czy dzieci kradłyby dziś pieniądze ze skarbonek z czerwonym serduszkiem, gdyby nie to, że ktoś te skarbonki dokładnie zaplombował a dzieciom nadał ewidencyjne numery? 
Do dziś pamiętam tamte sarny i adrenalinę podczas rowerowych szaleństw. Pewnie mogłem się połamać zjeżdżając z tej niesamowitej górki. Nie wiem, czy dziś odważyłbym się na taki zjazd (niestety – toru już nie ma, nie ma też BMXa, więc się nie przekonam). Zamiast saren, mogłem spotkać stado dzików. Ale tak się nie stało. Gdyby moi rodzice wychodzili z założenia, że może się tak stać i lepiej nie kusić losu, nie miałbym dziś o czym opowiadać. Cieszę się, że dorastałem w mniej paranoicznych czasach. I wiem, że gdyby ktoś nie obdarzył szczerym zaufaniem dzieciaków takich, jakim ja kiedyś byłem, nie byłoby żadnego Dziewiętnastego Finału. Gdyby zaufanie i spontaniczny optymizm zastąpił lęk i paranoiczna ostrożność, nic by z tego wszystkiego nie wyszło.

14 komentarzy:

  1. I te pogonie za sarnami, te "ryzykowne" wypady i wariackie pomysły kształtują nasze poczucie wolności, głód przeżyć... Przynajmniej ja tak mam, wracając do domu, idąc z psami na spacer, bez zegarka a tym bardziej bez komórki.
    Ciągle mam pewność, że nic mi się stać nie może, nawet jeśli wdrapuję się na stromą ścianę.
    A potem idzie się w świat i ma się power, i chęć działania.
    Taka WOŚP to jest coś wspaniałego, ale to się przecież nie robi samo :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ano nie robi się, nie robi. Kiedyś się bardziej robiło samo. Na takiej zasadzie, że ktoś rzucił hasło i w całym kraju pojawił się odzew. Dzieciaki porobiły sobie puszki i poszły zbierać kasę. I później tę kasę - w to wierzę - przesłały gdzie trzeba. Teraz WOŚP to instytucja. Z centralnym planowaniem i systemem kontroli. Nie mówię, że to złe, grunt, że przynosi dobre efekty. Ale inne. Ta niegdysiejsza spontaniczność była fajna, miała moc. Jak rewolucja dzieci kwiatów (choć może tylko mitologizuję epizody z dzieciństwa...).

    OdpowiedzUsuń
  3. Masz rację: teraz wszystko opiera się na skrupulatnym rozplanowywaniu, dopinaniu wszystkiego na ostatni guzik. I brak temu spontaniczności, ale ludzie, którzy przyjęli na siebie taką odpowiedzialność są fantastyczni: bawią się ze wszystkimi na koncertach, mimo, że muszą pilnować wszystkiego. Są pełni energii, mają masę pomysłów i nie brak im tamtego starego zapału i oby się to nie zmieniało.
    Ps. I chyba nie mitologizujesz, a jeśli tak, to ja mitologizuję moje bardzo codwutygodniowe maratony leśne, z psami przy nogach, śniegiem we włosach i uganianiem się za nie wiadomo czym w głuszy :)))

    OdpowiedzUsuń
  4. To teraz ja - pierwszy finał Orkiestry, byłem w pierwszej klasie liceum.

    Nie jestem zbyt dumny z siebie, bo to był jeden z pierwszych razy, gdy mocniej spróbowałem alkoholu z kolegami.

    Potem koncert punkowy w sali gimnastycznej mojej szkoły. Pogo.

    Potem wracałem baaaardzo długo do domu, by wywietrzało ze mnie wszystko, Orkiestrowe serduszko przykleiłem na jednej latarni z mojej ulicy. Wysoko, by nikt nie mógł sięgnąć.

    Wiele lat ta naklejka się tam trzymała, spłukiwana deszczem i palona słońcem. W końcu zostały tylko ślady po kleju, a dziś już nic...

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety, jak szybko zapominamy, jak "wół cielęciem był" (żeby nie wyjść na szowinistyczną świnię, sklecę wersję dla kobiet, aaaaa, może nie....]...

    Przypominam sobie artykuł z WO/2010 o Najgorszej Matce Ameryki, która bodajże 9letnie dziecko puściła na pastwę losu i pozwoliła wracać samemu metrem.

    PS. Podczas tegorocznej zbiórki przyszła mi taka myśl do głowy: szkoda, że serduszka nie mają daty... Fajnie by było zebrać kolekcję. A potem zlicytować na słuszny cel, oczywiście.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ciekawe, ile warte by było moje serduszko wycięte z papieru - takie najpierwsze, takie historyczne, prehistoryczne...

    A samotny powrót metrem to co..? Przygoda chyba?

    OdpowiedzUsuń
  7. Właśnie, też myślę, że oprócz olbrzymiej wartości sentymentalnej mogło mieć przełożenie na konkret...

    Też myślę, że to przygoda, ale jak się okazało, nie dla kilku milionów American people :(

    OdpowiedzUsuń
  8. Dzisiejsze dzieci są jakoś jednak pokrzywdzone przez świat - ja, w wieku około 7-8 lat, przeszedłem na nogach całe 100 000 miasto, by odwiedzić ojca w pracy.

    Dziś? Moim rodzicom za taki mój wyczyn odebrano by mnie i umieszczono w jakimś ośrodku dla zaniedbanych dzieci.

    A mój znajomy miał kumpla z wielodzietnej rodziny. Rodzice pojechali do szpitala, bo mama rodziła, więc zostawili 6letnią dziewczynkę w domu samą.

    Sorry, miała pilnować dwulatka.

    OdpowiedzUsuń
  9. Wydaje mi się, że to nie czasy się zmieniły, ale nastawienie rodziców.. Warto czasami dać dziecku 'wolną rękę', pozwolić mu się 'oparzyć' tak, aby miało wspomnienia i doświadczenia. Chociaż może i dzieci są inne.. Mam w rodzinie takiego 8 letniego łobuza. Nie bardzo interesowało go kiedy zaproponowałam by pojechać do Kampinosu z jego kolegami i pograć w podchody, wybrali maraton Play Station. :] ech..

    OdpowiedzUsuń
  10. Dzieci są inne, rodzice są inni, czasy są inne... Media goniąc za sensacją podkręcają nerwową atmosferę. Raczej nie było tak, że kiedyś ludziom nie przytrafiały się złe rzeczy. Po prostu nagle ktoś zauważył, że na opowiadaniu o złych rzeczach, które się ludziom przytrafiają, można zarobić. I tak się stworzył klimat "niebezpiecznych" czasów. Więc rodzice dmuchają na zimne.
    A dzieci mają inne atrakcje, niż chodzenie po lesie. Jak się chodzi po lesie z padem od Play Station w dłoni, to zawsze zza drzewa może wyskoczyć stwór, którego można efektownie rozwalić. A w zwykłym lesie - najwyżej zajączek wyskoczy. Też mi atrakcja... :-)

    OdpowiedzUsuń
  11. Zgadza się. :]
    Ech, a mieliśmy być tacy ucywilizowani i nowocześni, nie? Zbyt wiele w tym całym biegu zatraciliśmy, stanowczo zbyt wiele..

    OdpowiedzUsuń
  12. Rzeczywiście, kiedyś było zupełnie inaczej. Inni, ludzie, inne nastawienie do życia, inne priorytety. Teraz ludziom towarzyszy dziwny, nieuzasadniony lęk... Czasami jak słyszę opowiadania babci, dziadka, czy nawet rodziców to chciałabym mieć możliwość cofnięcia się o kilkadziesiąt lat wstecz. chociaż na chwilkę :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Mary, myślę, że kilkadziesiąt - w sensie do 'czasów babci' - nie byłoby konieczne. Ja aż taki stary znowu nie jestem, a pamiętam inne czasy ;-)

    OdpowiedzUsuń