sobota, 29 października 2011

Ewolucja regresywna, czyli o zmianie gustów

Poszedłbym sobie do kina na Elitę zabójców. Nie mam tylko kiedy, nie mam jak, bo małe dzieci ograniczają możliwości wyjść wieczornych. Pewnie niedługo będzie można ściągnąć, wtedy nadrobię.
Kiedyś w ogóle nie chodziłem na takie filmy do kina. Oglądałem czasem, ale zwykle w szerszym gronie, imprezowej atmosferze, przy piwku i chipsach. Dla siebie tworzyłem kolekcję klasyki, w której obok siebie stali niemieccy ekspresjoniści i Ingmar Bergman, czarno – białe westerny, perły kina kontestacji z końca lat sześćdziesiątych. Później pojawiły się różne „ciekawostki”, eksperymenty czy inne kwiatki, w różnych środowiskach określane mianem kultowych. I tak poznałem Toksycznego mściciela, dzieło wytwórni Trome, trzy części Martwego zła, po sukcesie Władcy Pierścieni zdobyłem wczesne „dzieła” Petera Jacksona z Martwicą mózgu na czele; z poczuciem dyskomfortu i za którymś  dopiero podejściem obejrzałem dzieło belgijskiego reżysera Człowiek pogryzł psa i lynchowską Głowę do wycierania. Ciągle była to jednak kolekcja przemyślana, stworzona w myśl określonych zasad, do odczytania których istniał właściwy klucz. Później coraz częściej dawałem się uwieźć kinowym nowościom, komercyjnym hitom, hollywoodzkiej sieczce.
Snobizm mi przeszedł? A może zdradziłem ideały prawdziwego kinomana, który ceni tylko wartościowe filmy?
Kiedy zachłysnąłem się dostępem do uniwersyteckiej biblioteki, postanowiłem nadrobić braki i zaległości. Czytałem różne rzeczy, głównie to, czego wcześniej nie udało mi się upolować w małomiasteczkowej bibliotece. Skakałem od de Sade’a do Dostojewskiego, od niemieckich filozofów do Douglasa Couplanda, od egzystencjalistów do Umberto Eco.
Dziś zaczytuję się kryminałami, z dreszczykiem emocji czekam na nową powieść rodzimej gwiazdy gatunku, pana, którego wcześniejszą książkę z sukcesem ostatnio przeniesiono na ekran. Zaliczyłem oczywiście i książkę i film.
Czasem czuję dyskomfort: że to przecież regres, że z Olimpu wysokiej sztuki i kultury spadłem do Tartaru, w którym króluje wszelkie pulp fiction. Że zamiast klasyki kina oglądam seriale, zamiast Bakunina czytam B. Akunina. Później się uspokajam. Przecież wszędzie można coś ciekawego wyłowić, jeśli się wie jak szukać, gdzie „szkiełko” przystawić. I czy można powiedzieć na pewno, że klasycy są lepsi od współczesnych twórców? Darzę ostatnio sympatią błyskotliwych detektywów,  a jak napisał Leopold Tyrmand: sympatie to najuczciwiej sformułowane światopoglądy. Poza tym, należy wystrzegać się wiedzieć na pewno – o tym wiem na pewno.
Kiedyś szukałem w kinie i książkach intelektualnej pożywki. Dziś szukam relaksu, ale też nauczyłem się znajdować pożywkę dla myślenia w tym, co jednocześnie relaksuje. Kiedyś wiedziałem na pewno, że za pewne rzeczy nie warto się zabierać, bo niczego ciekawego się w nich nie znajdzie. Dziś zabieram się za różne rzeczy i niczego na pewno nie zakładam. Zawsze mam jednak nadzieję, że coś wartościowego z nich wygrzebię.
Jeśli w końcu obejrzę Elitę zabójców, na pewno znajdę w niej Roberta De Niro. I nawet, jeśli Elita… okaże się głupawym filmidłem o strzelaniu i uciekaniu, będę się mógł usprawiedliwić: jeśli niegdysiejszy Travis – taksówkarz, młody Don Corleone, wściekły Jake La Motta, Al Capone i łowca jeleni mógł z czystym sumieniem w nim zagrać, to ja tym bardziej mogłem go obejrzeć. Z sympatii dla aktora, oczywiście.

czwartek, 27 października 2011

O zaskoczeniu i super-mocach


Dzieci potrafią zaskoczyć. To truizm, banał, konstatacja tak mało odkrywcza, że szkoda czasu w ogóle na jej wygłaszanie. To zdanie można jednak przeformułować, zmienić nieznacznie, powiedzieć: dzieci to dopiero potrafią zaskoczyć. Można na końcu, dla dopełnienia efektu, postawić jeszcze wykrzyknik.
Dzieci to dopiero potrafią zaskoczyć!
Moi synkowie zaskakiwali mnie już nieraz, w przeróżnych sytuacjach. Na niektóre zaskoczenia uodporniłem się już, a właściwie mój organizm się przystosował i nie daje się już zaskakiwać. W ciągu ostatnich kilku nocy na przykład zaobserwowałem, że budzę się chwilę przed tym, jak Tytus zacznie krzyczeć. Tyci budzi się około trzeciej i woła, zwykle tatę, czyli mnie. Trzeba do niego iść, przytulić, podać smoczek, który się gdzieś zapodział. Dwie noce temu obudziłem się nagle. Bez wyraźnego powodu. Po chwili przyszła myśl: i tak pewnie zaraz zawoła. Zawołał. Wziąłem do ręki telefon, żeby sobie przyświecić. Przy okazji sprawdziłem godzinę: 3:05. czyli obudziłem się pewnie o 3:02. kolejnej nocy sytuacja powtórzyła się, dziś znowu. Już nie daję się zaskoczyć, wyrwać ze snu brutalnie. Sam się budzę o trzeciej, żeby nikomu innemu nie dać okazji do zakłócenia mojego snu z zaskoczenia.
 Ale zaskakiwany przez Chłopaków i tak bywam. Ostatnio zaskoczyło mnie na przykład to, że obaj posiadają super-moce. Tak, tak, nie śmiejcie się – super-moce, takie jak w komiksach i filmach na ich podstawie. Ani Gucio ani Tyci nie latają co prawda, nie są szybsi niż lecący pocisk ani silniejsi niż lokomotywa, nie są też wstanie przeskoczyć najwyższego budynku (choć skakanie z parapetu na łóżko już opanowali). Nie potrafią wystrzelić pajęczyny z nadgarstka, nie zmieniają się w zielonych siłaczy, nie biegają w czarnych pelerynach i maskach. Ale może to tylko na razie, kto wie, jakie możliwości rozwoju mają super-moce.
Gucio na przykład ostatnio przestał oddychać. I nie oddychał przez dobre czterdzieści minut, co nie przeszkadzało mu w kontynuowaniu zabawy ani w piciu soczku. Coś chyba nawet w międzyczasie przekąsił. Nie oddychał, bo miał w nosku taką skórkę i ona mu przeszkadzała (choć może należałoby powiedzieć: umożliwiała nieoddychanie?). Ja nie zaobserwowałem co prawda żadnej skórki, ale skoro on przez tą skórkę nie oddychał, to ona musiała tam przecież być. George Berkley pisał wprawdzie, że rzeczy, które byłyby różne od postrzeżeń, są tylko funkcjami umysłu, czyli mówiąc wprost – urojeniami, ale to chyba nie do końca tak: czy urojenie pozwoliłoby Guciowi na wstrzymanie oddechu na tak długo? Skąd, musiała być tam tajemnicza skórka, mimo, że ja jej nie spostrzegłem.
A skoro o postrzeganiu mowa: Tyci z kolei widzi przez ściany. Usłyszeliśmy ostatnio szczekanie. To pies sąsiadów dał znać o sobie. Co to? – zapytał Tytus. Piesek – odpowiedziałem. Nie widzę. Bo jest za murem, nie widać go – tłumaczę. I tu  zaskoczenie: Tyci odwraca się w stronę okna i mówi: Już widzę! I jak on to zrobił? Nie dość, że przez mur, który nas oddziela od działki sąsiadów, to jeszcze przez ścianę domu i szafkę, która w kuchni stoi przy tej ścianie i znajduje się akurat na wysokości tytusowego wzroku. Jak nic super-moce!
Dodatkowo Tytus ćwiczy się ostatnio w byciu niewidzialnym. Póki co średnio mu wychodzi, ale trenuje dzielnie, więc może mnie jeszcze i w tej materii zaskoczy. Na razie ciągle go widzę, kiedy z zasłoniętymi rączkami oczami próbuje się powolutku, po cichutku przekraść do pokoju, do którego zabroniłem mu wchodzić. Ale może kiedyś przestanę widzieć? Co wtedy będzie? Przecież każdy komiks uczy, że super-moce są fajne, ale ich posiadanie niesie też ze sobą sporą odpowiedzialność i niekiedy poważne moralne dylematy. A o pokusach związanych z niewidzialnością pisał już Platon, kiedy w swoim Państwie opowiadał legendę o Gygesie, który znalazł czarodziejski pierścień, czyniący posiadacza niewidzialnym właśnie. Czy znalazłby się człowiek – zastanawiał się Platon – który mogąc być niewidzialnym wytrwałby w sprawiedliwości i nie śmiałby wyciągać ręki po cudze ani go tykać, chociażby mu wolno było, i z rynku bez obawy brać, co by tylko chciał, i do domów wchodzić, i obcować z kim by… no – w ogóle robić różne rzeczy, do robienia których poczucie bezkarności mogłoby podkusić.
I proszę, jak to jednak dzieci potrafią zaskoczyć! Kto by pomyślał, że jako tata będę się musiał zmagać z takimi wyzwaniami, jak okiełznanie super-mocy i nadanie im właściwego kierunku.

czwartek, 20 października 2011

Co mnie łączy z Lisą Simpson, czyli czego nie przewidziała Margaret Mead


W pierwszej połowie XX stulecia Margaret Mead pisała o ewolucji społeczeństw, która przejawia się zmianą relacji między starszym a młodszym pokoleniem. I tak przeszliśmy od społeczeństwa postfiguratywnego, w którym to starsi uczyli młodych reguł rządzących światem do społeczeństwa kofiguratywnego, w którym starsi wiedzieli swoje i wiedzą dzielili się z młodzieżą, ale i ciekawska młodzież eksplorowała otoczenie i swoimi spostrzeżeniami dzieliła się z przedstawicielami pokolenia rodziców (i tym sposobem wszyscy uczyli się od siebie wzajemnie). Kolejnym krokiem było powstanie społeczeństwa prefiguratywnego. Stary porządek stanął tu na głowie, bo nagle się okazało, że starsi członkowie wspólnoty nie nadążają za otaczającym ich światem. Młodzi za to i owszem, dobrze się w nim orientują, w lot pojmują sens zmian i doskonale funkcjonują w zmiennej rzeczywistości. Starsi, którzy chcieli się jakoś odnaleźć, musieli zacząć uczyć się od swoich dzieci sposobów dopasowywania się do otoczenia.
Teorię pani Mead najlepiej ilustruje to, jak odczytujemy teksty kultury. Kiedyś – wiadomo, dziadek sadzał sobie wnuka na kolanach i opowiadał mu historie, przekazywał tradycje, wartości. Później do głosu doszli młodzi twórcy, to oni dokonywali rewolucji w sztuce i nauce i byli, siłą rzeczy, lepiej rozumiani przez swych rówieśników, niż przez konserwatywnie nastawionych przedstawicieli starszych pokoleń. Oczywiście wśród starszych zdarzali się tacy, którzy rozumieli, że to w młodych jest siła i wspierali ich działania, przejmowali ich idee.
W końcu nastały czasy nasze. Dziś to młodzi wyznaczają trendy, tworzą mody, wyłapują nowinki, korzystają z entuzjazmem z na bieżąco dostarczanych w różnych dziedzinach innowacji. Trudno dziś być na bieżąco, nie śledząc stale Youtube’a, nie skacząc po portalach – młodzież to robi, nam nie starcza czasu. W efekcie czego nie rozumiemy często młodzieży, która mówi jakimś szyfrem, rozprawia o nieznanych nam bohaterach (zwykle bohaterach dnia, o których jutro zapomni, zastąpi ich nowymi), żyje w zupełnie innym uniwersum.
W całym tym systemie pojawia się jednak anomalia. Anomalią jest istnienie „trzeciego pokolenia”, które stanowią dzisiejsi trzydziestolatkowie. Mają oni to do siebie, że pamiętają jeszcze czasy sprzed cyfrowej rewolucji. Potrafią docenić niespieszność, potrafią się na dłużej skupić na czymś złożonym, bo wychowali się na książkach, a nie przed monitorami migającymi ciągle zmieniającą się treścią. Jednocześnie – nowe technologie poznali i zaprzyjaźnili się z nimi jako młodzi jeszcze ludzie. Potrafią z nich korzystać nie gorzej od dzisiejszych kilkunastolatków. „Trzecie pokolenie” ma tą przewagę nad starszymi, że bez problemu nadąża za rzeczywistością; nad młodymi przeważa tym, że jest zakorzenione w realnym, a nie wirtualnym świecie, przy jednoczesnym opanowaniu reguł rządzących tym drugim.
Przy całych tych przewagach przedstawiciele „trzeciego pokolenia” są jednak najbardziej poszkodowani. Dlaczego? Bo brak im często wspólnego języka i ze starszymi i z młodszymi od siebie ludźmi. Objawia się to szczególnie w sferze symbolicznej, gdzie królują symbole i metafory.
Skąd ta cała refleksja? Z telewizji. Tak, właśnie z telewizji, bo dla mnie, przedstawiciela „trzeciego pokolenia” telewizja była w pewnym sensie medium kluczowym, a przynajmniej jednym z kluczowych, dostarczała kodów i metafor właśnie.
Wróciłem ostatnio do serialu o Simpsonach, hitu lat dziewięćdziesiątych stulecia minionego, dziś trochę już przygasłego. Kiedy na Homera Simpsona spływa oświecenie w ważnej, życiowej kwestii skąd spływa? Z telewizji. Dziś spłynęłoby raczej z wyszukiwarki Google albo Wikipedii. Ale to tylko, właściwie, dygresja. W rzeczywistości refleksja naszła mnie w związku z pewną sytuacją: opowiadałem gimnazjalistom o filozofii. Łatwiej byłoby wytłumaczyć niewidomemu od urodzenia, co to jest czerwony, niż przekonać piętnastolatków, że wydumane teorie o abstraktach mogą być czymś ważnym, pożytecznym i do tego ciekawym. Kiedyś udało mi się w ten sposób, że pokazałem dzieciakom, że filozofia siedzi czasem tam, gdzie byśmy się jej zupełnie nie spodziewali. Kiedyś mi ta sztuczka wyszła, tym razem poszło gorzej. Sięgnąłem – wtedy i teraz – do telewizji: „Zagubieni i filozofia” „Filozofia w serialu Heroes”, „Doktor House i filozofia ‘wszyscy kłamią’”, „Wybierz czerwoną pastylkę, czyli filozofia w Matrixie” – to przykłady książek pokazujących, jak filozofia eksploruje (nie użyłem oczywiście tego słowa, jestem realistą, a chciałem przecież być zrozumiany) to, co uważamy za prostą rozrywkę. A swoją drogą – tu już popłynąłem – ta prosta rozrywka czasem nie jest wcale taka prosta. Wiecie – pytam – kto jest pierwowzorem doktora House’a? Widzę zdziwione spojrzenia (wyjaśniam szybko, co znaczy ‘pierwowzór’). Nie kto inny, tylko sam Sherlock Holmes! Podaję przykłady podobieństw między postaciami. Spojrzenia są coraz bardziej zdziwione. Czytaliście w ogóle jakieś książki o Holmesie? Nie. I wszystko jasne.
Z ojcem nie pośmieję się z kreskówki o żółtych ludkach. Do nastolatka nie puszczę oka, gdy Gregory House stanie przed drzwiami do swojego mieszkania, opatrzonych numerem 221b. I z kim tu się dogadać? Najłatwiej byłoby chyba z Lisą Simpson. Powinna być teraz mniej więcej w moim wieku. Do tego lubi bluesa.

poniedziałek, 3 października 2011

O wrodzonej ciekawości, Filozofie i łamaniu świętych praw

Gdzie idziesz? – Tytus zadaje pytanie mamie szykującej się przed wyjściem do pracy. Do pracy – pada oczywista odpowiedź. Czemu? – pada oczywiste pytanie. Bo trzeba chodzić do pracy – odpowiedź prosta, ale też niosąca ze sobą pewien dodatkowy bagaż informacji: do pracy chodzimy z powinności, obowiązku, żeby nie powiedzieć, że z przymusu. Tak czy inaczej, nie wszystko jest jeszcze jasne: Czemu? – Tytus kontynuuje. Trzeba chodzić do pracy, żeby zarabiać pieniążki, żeby móc kupić chlebek… bananki… żelki…Czemu? – Tyci pyta dalej. Mama myśli nad odpowiedzią, okazuje się, że nie potrzebnie. Tytus chwilę patrzy na nią i odpowiada sobie sam: bo nie ma dżemu! I wszystko jasne.
Dobrze jest analizować, zastanawiać się nad rzeczywistością, wiedzieć, dlaczego coś się dzieje i dlaczego właśnie tak, a nie inaczej. Dobrze – tak uważam. Uważają też tak pewnie inni i wielu było przed nami, którzy uważali podobnie.
Taki na przykład Arystoteles. On też szukał wyjaśnień tego wszystkiego, co do otaczało. I jakieś wyjaśnienia znalazł. Gdyby tak Arystoteles rozmawiał z moim Tycim…
Co to? – mógłby zapytać Tytus. Stół – rzekłby Stagiryta. Czemu? – padło by oczywiste pytanie. A widzisz – tu już Filozof – mógłby zacząć prezentować elementy swojego systemu opisania świata – każda rzecz i każde zjawisko ma swoje przyczyny, dokładnie przyczyny, które można zebrać w cztery kategorie. Są to przyczyny materialne, formalne, sprawcze i celowe. Podobnie jest z naszym stołem. Materialną jego przyczyną jest na przykład drewno, z którego został zrobiony. Przyczyną formalną – to co sprawia, że jest taki, jaki jest: blat, cztery nogi i tak dalej. Przyczyną sprawczą, jest oczywiście stolarz, który go zbudował. Przyczyną celową zaś to na przykład, by było w domu miejsce, przy którym możesz z mamą, bratem i tatą usiąść i zjeść obiadek. Piękne wyjaśnienie, tylko czy wystarczyło by Tytusowi? Czemu? – zapytał by prawdopodobnie. Co odpowiedział by na to Arystoteles? Nie wiem, mogę się jedynie spodziewać, że gdyby Tyci drążył i drążył, usłyszał by w końcu opowieść o Pierwszym Poruszycielu – najważniejszej, pierwotnej przyczynie wszystkiego co istnieje i co się wydarza.
Gdyby Arystoteles, opowiedziawszy o Poruszycielu znowu usłyszał sakramentalne czemu?,  z czystym sumieniem mógłby powiedzieć: bo nie ma dżemu.
Zaspokoić ciekawość Tyciego nie jest łatwo. Inaczej jest z Guciem, który też pyta, ale i ułatwia odpowiedź. Gdzie idziemy? – chce się na przykład dowiedzieć, ale zanim zdążę otworzyć usta, Guć kontynuuje: Do sklepu? Tego w którym byliśmy wczoraj, wiesz, tego dużego, Lidla tam gdzie ja jechałem tym dużym wózkiem i Tytus też jechał? Do tego? Wystarczy prosta odpowiedź – tak. Co tu jeszcze dodać?
Lubimy się zastanawiać i drążyć interesujące nas tematy. Pewnie rację miał – że znowu przywołam jego słowa – Arystoteles kiedy pisał w Metafizyce, że człowiek z natury dąży do poznania.
Mnie chęć drążenia, głębszego wniknięcia w temat naszła ostatnio na zakupach. I to nie gdzie indziej, tylko w sklepie mięsnym. Uwagę moją przykuł produkt nazwany, uwaga, Schabem po żydowsku. Zwęszyłem podstęp. No bo skoro schab, to przecież wieprzowina. A przecież Pismo (a dokładnie: Księga Powtórzonego Prawa) mówi wyraźnie: Nie będziecie jedli nic obrzydliwego (…). Wieprz, który ma racicę rozdzieloną, lecz nie przeżuwa, jest nieczysty, mięsa jego jeść nie będziecie i padliny jego się nie dotkniecie. Czyli wszystko jasne: Żydom trudno było by przyrządzać schab na własny, tradycyjny sposób. Chyba, że takiemu jak z piosenki Kazika, który opowiada: mówią, że jestem Żydem, ale wiary mało we mnie, nie jestem chasydem. Tylko, że to Żyd mało reprezentatywny i żeby od jego skłonności kulinarnych nazywać potrawy?
To nie miało by sensu.
Czemu?
Bo nie ma dżemu!