piątek, 22 lutego 2013

Zimowy melodramat, czyli o rozpadzie pewnego związku



Mówi się, że Eskimosi mają – i tu zależnie od tego, kto mówi i na ile jest zorientowany – kilkanaście, kilkadziesiąt czy nawet około stu określeń na śnieg. Niedawno wyczytałem, że to nieprawda. Prawda zaś wygląda tak, że wszystkie eskimoskie określenia śniegu tworzy się z czterech słów: aput, oznaczającego śnieg leżący na ziemi, gana, odnoszącego się do śniegu akurat padającego, piqusirpoq, czyli określenia śniegu nawiewanego przez wiatr, oraz qimuqsuq, oznaczającego śnieżną zaspę. Nie wiem, ile w tym prawdy, bo źródło tej informacji może, ale wcale nie musi być wiarygodne. Powiem tylko tyle, że nie jest ono żadną naukową publikacją. Tak czy inaczej, jeśli informacja jest prawdziwa, eskimoskich określeń na śnieg nie ma wcale tak dużo, bo liczba możliwych kombinacji wcale nie jest oszałamiająca (trudno chyba na przykład połączyć aput z qimuqsuq – wyszła by tautologia, albo pleonazm, bo trudno o zaspę, która nie leżała by na ziemi).
Ale do czego zmierzam. Ano do tego, że ostatnio wiele było takich poranków, kiedy to udało mi się zawstydzić Eskimosów bogactwem słów i zwrotów odnoszących się do śniegu.
Wychodzę z domu, łapię miotłę, którą przezornie trzymam tuż przy drzwiach. Zaczynam machać, odgarniając warstwę białego puchu ze ścieżki. I nazywam przy tym rzeczony biały puch na różne sposoby. Zanim wywijając miotłą dotrę do furtki, już prześcigam mieszkańców arktycznych rejonów w mnogości określeń na to, co zmiatam. Żadne z tych wyrażeń nie nadaje się jednak do publicznego przytaczania; nie powstydził by się ich żaden szewc ani pijany furman. A nie zacząłem jeszcze przecież odśnieżać samochodu!
Właśnie, samochód. Paradoksalnie to z jego powodu najbardziej doskwiera mi zima. Nie powinno tak być, bo dzięki temu, że posiadam auto, zimą powinno być mi łatwiej. Powinienem przemieszczać się z miejsca na miejsce szybko i bez problemów, w cieple, komfortowo… W praktyce nie wygląda to jednak tak różowo, a to z tego powodu, że samochód mam nie pierwszej młodości i cechuje go daleko już posunięte zużycie. Szwankuje w nim kilka rzeczy, z czego zimową porą najbardziej daje o sobie znać szwankowanie drzwi, a konkretnie mechanizmów odpowiadających za ich otwieranie i zamykanie. Drzwi mi się jednym słowem lubią nie otwierać, kiedy je mróz chwyci. Ciągnę za klamkę i nic, żadnej reakcji ze strony złośliwego ustrojstwa. Złośliwego, mówię to z pełną świadomością. Złośliwego do granic, albo i bezgranicznie. Bo kto widział, żeby rzecz martwa wyzłośliwiała się robiąc taki na przykład numer: ciągnę za klamkę, czasem już od dłuższej chwili i drzwi nagle puszczają. Szczęśliwy – wsiadam do środka, zamykam się i… okazuje się, że utknąłem. Bo drzwi otworzyły się raz i powtórzyć tego nie chcą.
Źle ze sobą żyjemy zimą, ja i moje auto. Ono płata mi nieprzyjemne figle, ja na nie złorzeczę tak samo jak na śnieg, albo i gorzej. Po ciężkich porankach boczymy się na siebie przez większą część dnia. Źle ze sobą żyjemy i nie ma sensu ciągnąć dalej tego związku, lepiej już nie będzie. Postanowiliśmy się rozstać, to nasza ostatnia wspólna zima, nasze drogi wkrótce się rozejdą albo rozjadą, każdy z osobna ułoży sobie życie od nowa, z kimś innym.
Takie snuję przynajmniej plany, gorzej, kiedy myślę o wcielaniu ich w życie. Bo z samochodem jest tak, że z nim ciężko, a bez niego jeszcze gorzej. Knuję więc i myślę co tu zrobić, by po rozstaniu nie zostać samemu, bez auta. Na ulicy oglądam się ukradkiem, śledzę wzrokiem smukłe kształty przemykające po jezdni albo dumnie prezentujące się na parkingach. A kiedy już trafi się jakiś śliczny okaz, taki w moim typie, to wzroku nie mogę oderwać. Szczególnie kuszą mnie, przyznam, azjatyckie piękności, z tą ich nutką orientalnej tajemnicy, z tą mocą, która drzemie w środku, choć z wierzchu jej nie widać…
Niestety, marzenia moje i skryte fantazje rozbijają się w pył o ścianę finansowej zapory. Te luksusowe piękności pozostają poza mim zasięgiem. Trochę mi jeszcze brakuje, jak napisał Sławomir Mrożek w liście do Lema: chyba nie da rady, mimo kolosalnych moich zarobków w walutach, złocie, diamentach i kości słoniowej. Musiałbym podwyższyć poszóstne moim chłopom pańszczyźnianym i oćwiczyć mojego pachciarza od cegielni, by profit większy wyciągnąć z psubrata.
Tym samym żyjemy ciągle razem, ja i mój samochód, pogrążając się co rano we wzajemnej niechęci. Do niczego dobrego ten układ nie prowadzi, ale kiedy się skończy – nie wiem.

wtorek, 19 lutego 2013

Politycy i hejterzy, czyli o publicznej debacie



Brakiem kultury odznacza się większość śmiertelnych, za to słów mają nadmiar – pisał grecki filozof Kleobulos około 600 roku przed naszą erą. Wiele czasu upłynęło, odkąd te słowa zostały zapisane, ale zmieniło się niewiele. Doskonale widać to dziś, w dobie Internetu. Wielu ma coś do powiedzenia, każdy pojawiający się w sieci temat jest szeroko komentowany, tylko treść komentarzy i forma wyrażania opinii pozostawiają wiele do życzenia.
Na facebookowym profilu Ministerstwa Edukacji rozgorzała dyskusja dotycząca obowiązku posyłania do szkół sześciolatków. Pani minister napisała, że szkoła jest dla dzieci inspirująca, więc rodzice powinni być zadowoleni z faktu, że ich dzieci mogą być inspirowane (nie jest to cytat, ale taki był sens wypowiedzi). Rodzice natomiast mieli wątpliwości i zasypali panią minister pytaniami. Nie wiem, czy pani Szumilas osobiście siedzi na fejsie i odpowiada na komentarze, czy robią to jej współpracownicy, niezależnie jednak od tego, kto zamieszcza treści na rządowym profilu, robi to w imieniu rządu i państwa. Dziwi mnie więc fakt, że w pewnym momencie dyskusja została przerwana wpisem następującej treści: Wszystkich, którzy kilka ostatnich godzin spędzili na naszym profilu pytając, odpowiadając, dziękując, kopiując... ZAPRASZAMY NA SPACER (najlepiej z dziećmi):) Pogoda nie jest najgorsza, na bazarze można już kupić tulipany... czyli właściwie WIOSNA powoli się zbliża!:D Jak odebrać taki komunikat? Lekceważenie – to najdelikatniejsze słowo, które przychodzi mi w tej chwili do głowy. Zaraz po nim pojawiają się inne słowa i określenia: brak kultury, chamstwo… Czy rodzice dopytujący o ważne sprawy dotyczące ich dzieci powinni być zbywani w taki sposób? Do tego przez swoich własnych przedstawicieli, którzy powinni przecież tym rodzicom i wszystkim innym obywatelom służyć, pracując dla ich dobra? Nie będę odpowiadał na to pytanie, ale sądzę, że odpowiedź jest jednoznaczna.
Ten występ naszych polityków, to jednak, niestety, nic, kropla w morzu. Jakiś czas temu mieliśmy wątpliwą przyjemność słyszeć wypowiedź posłanki, pani doktor habilitowanej, z tytułem profesora na jakiejś uczelni, która to pani stwierdziła, że nie wystarczy nażreć się hormonów, żeby być kobietą. Nie chcę się tu wikłać w dyskusję dotyczącą osoby pani Grodzkiej, której te słowa dotyczyły. Nie chcę też wnikać w poglądy pani Pawłowicz, autorki wypowiedzi. Chodzi mi jedynie o formę. Krystynie Pawłowicz może nie odpowiadać idea zmiany płci. Może jej się wydawać czymś niewłaściwym, niestosownym, może nawet czymś niesmacznym. Tyle że poglądy, to jedno. Dawanie im wyrazu w takiej, a nie innej formie, to co innego. Za dużo słów, za mało kultury, taktu, empatii. Za mało refleksji związanej z tym, że można kogoś krytykować, ale nie trzeba go przy tym ranić i poniżać. Jak skomentować wystąpienie posłanki Pis-u? Chyba tylko tak, że nie wystarczy być kobietą, żeby być damą. I nie wystarczy być wykształconym, żeby nie być prostakiem.
Afera z panią Pawłowicz jeszcze nie przycichła, a już mogliśmy śledzić rozwój następnej, tym razem dotyczącej wypowiedzi Janusza Palikota, który z właściwą sobie swobodą mówił coś o politycznych gwałtach i o tym, że jego partyjna koleżanka chciała być zgwałcona. Prawdziwa klasa!
Brak kultury w wyrażaniu opinii, w ocenianiu innych, ogólnie – kultury wypowiedzi, nie dotyczy oczywiście tylko polityków. Nie bez powodu funkcjonuje od jakiegoś czasu w naszym, związanym z Internetem słowniku, określenie hejter. Z jakiegoś powodu wielu z nas lubi rozładowywać swoje frustracje wypowiadając się publicznie, choć anonimowo. Żeby poznać poziom internetowej debaty z udziałem zwykłych użytkowników sieci, wystarczy zagłębić się w lekturę komentarzy pod pierwszym lepszym dziennikarskim doniesieniem.
W fazę finału wchodzi właśnie sprawa Katarzyny Waśniewskiej, która stanęła przed sądem, oskarżona o zabójstwo swojej córki. Hejterzy od razu dali o sobie znać. Worek na łeb i żywcem do piachu…; Powinna Zdechnąć w najgorszych męczarniach a jej zwłoki powinni potem rozrzucić świniom w chlewie!!!; CZAPA DLA PANI KASI! – to tylko niektóre z wypowiedzi pojawiających się pod doniesieniami z sali sądowej. Podobnie sprawa wygląda, gdy przyjrzymy się „opiniom” internautów dotyczących sondaży badających popularność partii politycznych: SLD, PIS i Palikot do worka i do wisly....Zobaczycie jak szybko Polska przegoni niemcy. Ale wy lubicie burakowac sie i zyc chu...owo; Precz z zydowskimi sondażami-kto we klamstwa jeszcze wierzy???? Tak wyrażają poglądy polscy obywatele (zachowałem też oryginalną pisownię – tak posługują się swoim językiem Polacy).
I tak to się kręci: za mało kultury a za dużo słów. I nic nie wróży zmiany na lepsze. Bo kto wie, może dzisiejsza gimnazjalistka, która swoją koleżankę ostrzega tymi słowami: i to szmato odszczekaj dziwko i masz najebane w szkole za jakiś czas skończy studia, może zostanie profesorem, może politykiem… Ciekawe, czy dopracuje się do tego czasu umiejętności innego sposobu wyrażania uczuć, czy może obecny wejdzie jej na dobre w krew.

czwartek, 14 lutego 2013

Święta defaworyzowane, czyli o dzisiejszej okazji w nieoczywisty sposób



Jaki mamy dziś dzień, wszyscy chyba wiedzą. Tego się nie wiedzieć nie da. Bo dzień dzisiejszy, to dzień święta medialnego, powszechnie rozreklamowanego, również bardzo komercyjnego. Sklepy od jakiegoś już czasu przypominają nam o nim, organizując promocje przeróżnych produktów, podrasowanych dodanym romantycznym znaczeniem.
Jest w tym całym szumie jednak pewna niesprawiedliwość. Bo przecież nie każdy jest zakochany, a ci, którzy są, nie potrzebują pewnie specjalnego przypominania, że o kochanych osobach należy pamiętać. Tak czy inaczej, jest pewna presja, żeby dzisiejszy dzień jakoś wyjątkowo spędzić. A co z innymi okazjami? Dlaczego o nich się nie przypomina? Jest ich przecież wiele…
Pierwszy stycznia jest okazją dość oczywistą: obchodzimy wówczas Światowy Dzień Kaca. Niecały tydzień później jednak, siódmego stycznia, mamy już święto bardziej zaskakujące, mianowicie Światowy Dzień Dziwaka. Kiedy odkryłem ten fakt, zrobiło mi się trochę smutno, a trochę poczułem się urażony. Tyle razy słyszałem z ust żony, że dziwakiem jestem, a prezentu, najmniejszego upominku nawet, to ani razu siódmego stycznia nie dostałem. Żeby choć życzenia, ale nie… Postanowiłem więc, że tego dnia będę świętował razem z Chłopakami, którzy dziwactwem przejawiającym się w różnych sytuacjach i na różne sposoby są genetycznie obciążeni.
Niedługo później, szesnastego stycznia, będę miał kolejną okazję do świętowania, wtedy bowiem obchodzimy Dzień Pikantnych Potraw. Z czystym sumieniem będę mógł doprawić obiad tak jak lubię. A dwudziestego lutego obchodzimy Dzień Palących Fajkę. Paliłem fajkę jakiś czas temu. Pierwszy raz w życiu. Była to fajka pamiątkowa, wierzcie lub nie – należąca kiedyś do starego latarnika. Miało to swój urok. Może więc to dobra okazja do fetowania?
Kiedy się analizuje świąteczny kalendarz, pewna rzecz rzuca się w oczy. Aż trzy razy do roku (dwudziestego piątego lutego, dwudziestego ósmego marca i dwudziestego pierwszego kwietnia) świętować można Dzień Masturbacji! Taka ciekawostka.
Za to dwudziestego szóstego lutego zaplanować można sobie poważniejszą imprezę. Tego bowiem dnia obchodzimy Dzień Spania W Miejscach Publicznych. Kiedyś zdarzyło mi się usnąć w autobusie, kiedy wracałem z towarzyskiego spotkania. Obudziłem się w nieznanych mi bliżej rejonach miasta, kiedy autobus zajechał na pętlę. Czułem się wtedy nieswojo, ale to nie był luty, żadne tam święto – ot, wypadek taki.
Piątego marca zaś warto sobie zaznaczyć w kalendarzu, bo to Dzień Teściowej. Można zapunktować dzwoniąc z życzeniami, za to przegapić – strach.
Dwunastego marca można zdrzemnąć się w pracy, bo to dzień tej właśnie czynności. Dwudziestego – wykreślamy. Dzień bez mięsa, bez sensu. Za to dwudziestego ósmego obchodzimy Dzień Metalowca. Nie jestem pewien, czy chodzi o pracowników przemysłu ciężkiego, wolę wierzyć, że rzecz dotyczy muzyki. Możemy z czystym sumieniem rozkręcić głośniki, podobnie zresztą, jak w czerwcu, a dokładnie 6.6., kiedy to świętujemy Dzień Slayera.
Piękne święto obchodzimy też w maju – dwudziesty piąty dzień tego miesiąca to Dzień Piwowara. Jako że ważne kwestie są doceniane, Dzień Piwa i Piwowara mamy też w sierpniu, dokładnie piątego. Warto odnotować.
Maj to w ogóle fajny miesiąc. Poza wyżej wspomnianym dniem i moimi urodzinami, w maju obchodzimy też Dzień Bez Stanika. Trzydziesty maja – proszę o tym nie zapomnieć, jak również o dniu piątym lipca, kiedy to mamy Dzień Łapania Za Biust.
Kiedyś mógłbym też świętować czwartego listopada, kiedy przypada Dzień Taniego Wina. Ech, te Komandosy, Belzebuby, proste Wisienki i inne słodkie „nalewki” ze sklepu nocnego… Ale na to już jestem chyba za stary.
Okazji do świętowania mamy, jak widać, w roku co nie miara. Ot, choćby Dzień Blogów obchodzony trzydziestego pierwszego sierpnia.
No i siedemnasty grudnia – Dzień Bez Przekleństw. Obym, kurwa, nie zapomniał…

poniedziałek, 11 lutego 2013

Gwiazdy i showmani, czyli o cyckach i polityce



Unikam tu poruszania tematów politycznych. Nie dlatego, że nie lubię drążyć tematów poważnych. Wręcz przeciwnie. Dlatego, że polityka stała się ostatnio tak niepoważna, że po prostu szkoda na nią słów. Dziś jednak trochę o polityce będzie. O polityce i jej niepoważnym właśnie obliczu.
Pomysł przyszedł nagle, niespodziewanie i z kierunku najmniej oczekiwanego. Zaczęło się od cycków. Znaczy od piersi. Trafiłem dziś mianowicie na wstrząsające doniesienie: Natalia Siwiec ma konkurentkę, która może po ją skutecznie pozbawić pozycji… no właśnie: kogo? Gwiazdy? Odebrać w każdym razie chlubny tytuł Pierwszego Biustu Rzeczypospolitej.
Myślę, że historii panny Siwiec przypominać nie trzeba. Od kiedy pojawiła się na trybunach stadionu podczas jednego z meczów na minionych mistrzostwach, stała się sławna, rozpoznawalna, wszechobecna. Została okrzyknięta czołowym polskim towarem eksportowym docenionym nawet przez Ministra Spraw Zagranicznych (czyli wątek polityczny dotyczy Natalii Siwiec bezpośrednio). Na stadionie, w czasie, kiedy Siwiec wpadła w oko fotoreporterom, było oczywiście wiele innych osób, pewnie nawet wiele młodych, atrakcyjnych kobiet. Żadna jednak, tak jak Natalia, nie eksponowała dekoltu. I żadna nie miała tak precyzyjnie obmyślonego planu, by na eksponowaniu dekoltu zrobić karierę. Siwiec miała plan i precyzyjnie odsłonięty biust, została więc gwiazdą (planu i jego skuteczności, swoją drogą, można jej pogratulować). Wniosek z tej historii taki, że niewiele dziś potrzeba, by trafić do panteonu (oczywiście można by tu stwierdzić, że jakie gwiazdy, taki panteon, ale… nie bądźmy drobiazgowi).
Dlaczego historia Natalii Siwiec skojarzyła mi się z polityką? Bo polityka zrobiła nam się ostatnio bardzo popkulturalna. W popkulturze króluje model konsumencki: odbiorcy, to klienci, którzy poszukują nowych atrakcji i szybko się nudzą. Produkty popkultury sprzedaje się tak samo, jak towary w sklepie. Tak samo sprzedają się ludzie pracujący w show biznesie. Muszą być stale atrakcyjni. Stanowić więc nieustające źródło podniet dla ludu. Tu się pokazać w nowej kreacji, tam wywołać większy czy mniejszy skandal – w myśl zasady, że nie ważne, jak o tobie mówią, istotne, że w ogóle mówią. Żeby zachować swoją pozycję, trzeba walczyć, nie dać się zepchnąć ze świecznika ani wygryźć z głównych stron plotkarskich portali.
Polityka kieruje się, takie mam wrażenie, podobnymi prawami. Polityk musi być atrakcyjny. Nie rzeczowy, bo to nudne. Nie profesjonalny, bo stał by się dla przeciętnego wyborcy niezrozumiały, więc mało atrakcyjny. Polityk musi być showmanem. Dowodzi tego sukces, jaki w ostatnich wyborach odniósł największy obecnie showman polskiej polityki, Janusz Palikot. Konferencja prasowa ze sztucznym penisem, koszulka z napisem ‘Jestem gejem’, publiczne obalenie buteleczki kolorowej wódki – tego typu przedstawienie bardzo mu się opłaciły i jeszcze jako tako opłacają. Do tego zestaw kandydatów do parlamentu – osoby przede wszystkim atrakcyjne, bo kontrowersyjne. Gej, zwolennik delegalizacji narkotyków, transseksualista: nowe gwiazdy polityki, nośniki medialnej popularności. W końcu program wyborczy, również bardzo medialny i atrakcyjny, bo budzący emocje i wywołujący dyskusje, w których wypowiedzieć może się każdy. Dające każdemu możliwość odbycia politycznej dyskusji, nawet mimo całkowitej ignorancji w tematach politycznych.
Eksponowanie medialnych tematów i ciekawych osób przez Palikota było posunięciem marketingowym równie genialnie zaplanowanym, co odsłonięcie piersi przez Natalię Siwiec. I tyleż samo wnoszącym. Bo wiadomo, na ładne cycki miło sobie popatrzeć, tak jak o legalnej trawce  miło sobie podyskutować. Tyle, że ani jedno ani drugie niczego trwale pożytecznego do życia publicznego nie wnosi. Takie tematy i postacie, które na nich wyrastają, mają krótki żywot, czego najlepszym dowodem jest wspomniana wyżej konkurentka Natalii Siwiec.
Patrycja Pająk, bo tak nazywa się pretendentka do zajęcia pozycji (jakakolwiek ona jest) Natalii stwierdza: Jestem młodsza od Natalii o 10 lat, więc będzie musiała już iść na emeryturę. Jestem lepsza od Siwiec, bo mam ładniejsze piersi, większe i bardziej znane. Jestem bardziej naturalna. Ja tylko powiększyłam biust i usta. Powalająca szczerość, jednak istnieje spora szansa, że wymienionym walorom wielu da się uwieść. Siwiec zniknie, Pająk zatryumfuje. Na krótko pewnie, ale jednak.
W przyszłych wyborach Palikot wyciągnie pewnie nowy zestaw medialnych haseł i równie medialnych postaci. Pewnie znowu będzie miał szansę na odniesienie sukcesu, bo pamięć wyborców jest krótka. I tak to się będzie kręcić – nowe biusty, nowe gwiazdy, nowi showmeni, nowi politycy... Ku uciesze gawiedzi ale bez żadnych większych pożytków.

czwartek, 7 lutego 2013

Kamraci i hultaje, czyli o słowach, które zapominamy



Język się rozwija, ewoluuje. Pojawiają się nowe słowa, inne zmieniają znaczenie. Zalała nas fala neologizmów, anglicyzmów, slangowych wyrażeń, przeróżnych językowych hybryd, często dość koszmarnych. Ich rozprzestrzenianiu się sprzyja internet i inne nowoczesne środki komunikacji. Rozmowy na czatach, sms-y, nawet wypowiedzi na forach, które dają przecież możliwość pisania w normalnej formie, pełne są dziwnych skrótów. Zdziwiłem się niedawno, czytając zapis rozmowy prowadzonej na czacie, odnajdując w niej tajemnicze cb i bd. Z kontekstu wywnioskowałem, że pierwszy zlepek liter oznacza ciebie, drugi zaś będę. OMG i WTF już mnie nie dziwią, przyzwyczaiłem się.
Przywykliśmy do tej płynności naszej codziennej mowy, nauczyliśmy się w niej poruszać. Jest jednak jeszcze jeden aspekt tych zmian: słowa nie tylko pojawiają się, zmieniają, ulegają skróceniu ale i znikają. I paradoksalnie – choć tych nowych jest chyba więcej, niż tych porzucanych, język raczej się nie bogaci. Choć to oczywiście tylko moje zdanie. Ale mam właśnie takie: nie w ilościowym bogactwie leży wartość, ale w jakości formy.
A jeśli o znikające słowa chodzi – czy zdarzyło wam się ostatnio zrobić coś ochoczo? Zwykle po prostu fajnie nam się coś robi, więc robimy to z radością. Albo kwitujemy, że kiedy będziemy coś robić, to będzie zajebiście. Znam takich, którzy kiedy coś robią, to mają pałera. I – siłą rzeczy – robią to z pałerem. Ale żeby ochoczo? Świadkiem ochoczo prowadzonych poczynań ostatnio chyba nie byłem.
Gdybym zobaczył, że ktoś do czegoś ochoczo się zabiera, to ze zdumienia chyba bym oniemiał. Bycie oniemiałym nie jest dziś chyba zbyt popularne. Zwykle dobrze jest raczej, kiedy mamy coś do powiedzenia. Są tacy, którzy nie zaznali chyba takiego uczucia, jak nagłe oniemienie. Stan zapomnienia języka w gębie jest im obcy. Można o nich powiedzieć, że ich język giętki powie wszystko, co pomyśli głowa, można też czasem być nawet powiedzieć, że powie to zanim głowa cokolwiek zdąży pomyśleć. Z tego grona rekrutują się świetni politycy i wiele tak zwanych gwiazd. Słuchając tego, co mają do powiedzenia, dopiero można oniemieć!
Nad zagubionymi gdzieś słowami zacząłem myśleć, gdy w radio usłyszałem niegdyś wywód na temat słowa poczciwy. Poczciwych ludzi, obawiam się, niewielu do dziś się uchowało. Ci, którzy przetrwali – tu znowu pojawia się u mnie obawa – w wielu środowiskach określani są mianem frajerów. Wyjątkowych przymiotów się im nie przypisuje, raczej krytykuje za naiwność.
Jakiś czas temu obserwowałem starszego pana  wygrażającego kierowcy, który przemknął ze sporą prędkością przez przejście dla pieszych, z którego wspomniany starszy pan właśnie chciał skorzystać. Kierowca został nazwany hultajem. Hultajów rzadko się dziś spotyka. Ich miejsce zajęli idioci, kretyni, debile – jednym słowem osoby dotknięte jakąś umysłową ułomnością. Albo tacy, których matki oskarża się o to, że parały się profesją uznawaną za najstarszą na świecie. Hultaj zaś, to kolejne słowo zapomniane. To zresztą ciekawe zjawisko, że dziś łatwiej kogoś posądzić o niedomaganie intelektu, czyli niejako postawić mu diagnozę (przecież te wszystkie określenia – idiota czy kretyn – były kiedyś określeniami należącymi do języka medycyny), niż stwierdzić, że jest po prostu kimś w większym lub mniejszym stopniu niegodziwym. Bo taki hultaj, to przecież ktoś, kto  nie domaga na polu etyki, nie zaś na poziomie psychicznego zdrowia.
Wątek słów, które wyszły z użycia powrócił, kiedy syn nazwał mnie swoim kamratem (o czym wspominałem ostatnio w innym kontekście). Kiedy ostatnio słyszałem to słowo? Nie pamiętam. Oglądałem co prawda niedawno z Chłopakami Karmazynowego pirata, ale nie pamiętam, żeby to określenie padło z ekranu. Może po prostu nie zwróciłem uwagi, w przeciwieństwie do moich, ciągle wzbogacających swój język dzieciaków. Pomyślałem sobie przy tej okazji, że o wiele przyjemnie być kamratem, niż dajmy na to ziomem.

środa, 6 lutego 2013

Dalej, kamraci, czyli czy zostać pastafarianinem?



Zaczęło się poważnie, od logicznej, choć może trochę przewrotnej reakcji na mało sensowny pomysł. W 2005 roku niejaki Bobby Henderson, wysłał otwarty list do Board of Education (Rady Edukacji) w amerykańskim stanie Kansas, w którym wyraził swoją opinię na temat konceptu, by do szkolnych programów nauczania wprowadzić teorię inteligentnego projektu i traktować ją na równi z darwinowską teorią ewolucji. Pogląd mówiący o tym, że za istnieniem życia na Ziemi w jego obecnej formie, za istnieniem wszechświata w ogóle stoi jakaś inteligentna siła sprawcza należy traktować jako koncepcję religijną. Co więcej, pomysł ten jest traktowany często jako jeden z argumentów przemawiający za istnieniem boga. A promują go przede wszystkim chrześcijanie. Pan Henderson odczytał więc plan nauczania o inteligentnym projekcie jako formę faworyzowania jednej religii. Poczuł, słusznie zresztą, że to niesprawiedliwe. Tu wkrada się element przewrotności, Henderson bowiem zażądał, by w takim razie przeznaczyć taką samą ilość czasu na przekazywanie teorii głoszącej, że stwórcą wszechświata jest Latający Potwór Spaghetti.
W dobie cyfrowej, globalnej komunikacji nie trzeba było długo czekać – pomysł okazał się dla wielu na tle atrakcyjny, że do życia powołana została wspólnota religijna, której członkowie określają się jako pastafarianie. Wyznawcy pastafarianiazmu chcą, by i w naszym kraju zarejestrować ich wiarę jako oficjalną religię. Kiedy myślę sobie o tym, rodzi się konkluzja: dlaczegóż by nie?
Jestem osobą raczej areligijną. Do kościoła Latającego Potwora Spaghetti raczej więc nie wstąpię, choć być może powinienem. Dlaczego? Bo kiedy o tej specyficznej wierze myślę, zaczynam dostrzegać zalety podejścia Pascala. Ten myśliciel, kiedy zastanawiał się nad problemami wiary i religijności, doszedł do wniosku, że choć istnienia boga udowodnić nie można, znacznie bardziej opłaca się w niego wierzyć, niż nie wierzyć. Ten punkt widzenia, zwany zakładem Pascala zakłada, że jeśli istnienie boga okazało by się faktem, ludzie wierzący dużo zyskują, niewierzący zaś wiele tracą. Gdyby bóg jednak nie istniał, ci, którzy w niego wierzyli, nie tracą nic (no, może poza całą kupa radości, jaką mogli by czerpać z życia, gdyby nie ograniczenia płynące z zasad wiary), niewierzący zaś również obywają się bez strat. Gdy to podejście odnieść do wiary pastafarian, pojawiają się piękne perspektywy w przypadku, gdybyśmy faktycznie byli dziełem latającego makaronu. Choćby wulkany, które podczas erupcji wyrzucają z siebie strumienie piwa, a które znajdują się w raju, czy striptizerki tenże zamieszkujące. Piękna to wizja życia po śmierci, najbardziej atrakcyjna spośród tych, z którymi się zetknąłem do tej pory. Nawet muzułmańskie dziewice w liczbie czterdziestu nie rozpalają tak wyobraźni. Bo przecież dziewica nie zawsze będzie dziewicą, liczba czterdzieści też nie jest, w skali wieczności, imponująca. Piwo zaś pozostanie piwem i tryskać będzie z wulkanów zawsze, zimne i spienione.
Wyznawcy Latającego Potwora mają też argumenty na poparcie dogmatów swojej wiary. Wierzą oni na przykład, że ludzie wywodzą się od piratów. Nie od małp, to mistyfikacja (wszelkie dowody potwierdzające trafność teorii ewolucji podłożył Jego Makaronowatość, żeby zmylić naukowców, sam bowiem wolał zachować incognito). A dowód? Otóż ludzkie DNA pokrywa się z małpim w sporym procencie, ale nie całkowicie. Z DNA piratów zaś jest w stu procentach tożsame. Wszelkie nękające nas straszne zjawiska, takie jak efekt cieplarniany, tornada, powodzie i inne kataklizmy mają bezpośredni związek ze zmniejszeniem się populacji piratów. Zachodzi odwrotnie proporcjonalna zależność, między liczbą żyjących piratów a średnią temperaturą na naszym globie – obrazuje to dokładnie wykres stworzony przez Bobby’ego Hendersona. Im mniej piratów, mówiąc najkrócej, tym cieplej.
Jest jeszcze coś. Coś, co mnie osobiście zmusza do myślenia. Kilka godzin temu, mój trzyletni synek zakończył jedzenie obiadu dziarskim okrzykiem Dalej, kamraci, wyruszamy! Kamraci! Czy to nie piracki okrzyk? I skąd on się wziął w ustach dziecka, jeśli nie w wyniku dziedziczenia po przodkach?