sobota, 30 października 2010

Moja Mała Księga Wyjścia

Mojżesz przez czterdzieści lat wędrował przez pustynię prowadząc Naród Wybrany do Ziemi Obiecanej. Wędrówka została opisana w jednej ze starotestamentowych ksiąg – w Księdze Wyjścia. Tytuł wziął się stąd, że wędrówka Mojżesza i jego ludzi była nie tyle drogą gdzieś, co drogą z skądś – wyjściem, ucieczką z Egiptu. Czterdzieści lat. Tyle czasu trwało to najdłuższe w dziejach wychodzenie.
Księga Wyjścia poza tym, że jest opisem wędrówki, jest też opowieścią o traceniu cierpliwości. Mojżesz miał swój plan na wyjście (w którym wspierał go Jahwe, będący – jak to Wszechmogący – raz w lepszym a raz w gorszym nastroju, co Mojżesz i jego towarzysze nieraz dotkliwie odczuli), ale plan rozłożony na cztery dekady mógł się wydać niektórym planem nie najlepszym. W gruncie rzeczy wydał się takim wszystkim, którzy towarzyszyli Mojżeszowi, może za wyjątkiem Aarona – jego wybitnie cierpliwego i niezmiernie oddanego brata.
Wszystkich, którzy nie znają historii wyjścia z Egiptu, a którzy są ciekawi tego, co przytrafiło się patriarsze Mojżeszowi i jego towarzyszom odsyłam do Starego Testamentu. Teraz zaś przejdźmy do mnie. Próby cierpliwości, jakim Mojżesz poddał ludzi, którzy postanowili wybrać się z nim w podróż przypominają mi się czasem, kiedy próbuję wyjść z domu z moją żoną. Oczywiście – jest pewna przesada w tym porównaniu, jeśli jednak chodzi o wystawianie w takich sytuacjach cierpliwości na próbę, moja żona, podobnie zapewne, jak wiele innych żon a może i wszystkie żony, wspina się na wyżyny, na które niegdyś wdrapał się Mojżesz.
Zwykłe wychodzenie z domu z moją żoną trwa od kilkudziesięciu minut wzwyż – górna granica czasu prawdopodobnie nie istnieje. Wychodzenie zaczyna się od podjęcia decyzji o wyjściu, po której następuje faza planowania. Planowanie dzieli się na kilka etapów – planowanie samego wyjścia (gdzie, po co etc.), planowanie tego, w co się ubrać (to etap najdłuższy i najdotkliwszy dla osób postronnych), planowanie dodatków (kolczyki, apaszki, etc.), planowanie zmian w wybranym wcześniej stroju, w związku z wybranymi dodatkami. Nie muszę chyba dodawać, że opisywane w tej chwili etapy dotyczą wyłącznie mojej żony. Ja w chwili, gdy następuje etap drugi fazy planowania, mam już na sobie buty i jestem gotowy do wyjścia – dla mnie rozpoczyna się ostatni etap – etap próby cierpliwości.
Wróćmy do żony, a zapewne – do żon. Po fazie planowania następuje faza przygotowań. Jeśli chodzi o etapy tej fazy – to jest ich niezliczona ilość i możliwość kombinacji – w zależności od pory dnia, celu wyjścia, pory roku, pogody, a także nastroju i innych zmiennych, które – mam przeczucie – istnieją, ale których nie udało mi się jeszcze zidentyfikować. Podstawowe etapy to etap garderobiany (przerywany czasem epizodami nie-mam-się-w-co-ubrać) i etap toaletowo-łazienkowy, które następują naprzemiennie, przy czym każdy może się powtórzyć. Limit powtórzeń nie został określony. Najbardziej irytujący i najtrudniejszy, jeśli chodzi o próbę cierpliwości jest dość tajemniczy etap ostatni, który roboczo nazwiemy poprawkowym. Ma on miejsce w chwili, kiedy ja mam na sobie nie tylko buty, ale wszystko, co zamierzałem włożyć a w ręku trzymam klucze do mieszkania i kluczyki do auta. Może też zdarzyć się, że ma on miejsce, gdy ja już siedzę w aucie. Etap ten polega najczęściej na ostatnim odwiedzeniu łazienki i/lub okolic szafy, oraz zapewne na czymś jeszcze, czego niestety nigdy nie udało mi się zaobserwować, ale co musi mieć miejsce, bo nie chce mi się wierzyć, by można było odwiedzać łazienkę i/lub okolice szafy bez żadnego celu. Chwila, w której przechodzimy do tego etapu jest o tyle straszna, że następuje zwykle po magicznych słowach ‘JUŻ wychodzimy…’ i stanowi swego rodzaju rozwianie nadziei, że oto nasze wychodzenie kończy się, że już zaraz będziemy poza domem i już tylko będziemy zdążać do celu, a nie krzątać się bezcelowo (bezcelowo – to dotyczy oczywiście mnie i Was, panowie, żony jakiś tam cel mają, jak mniemam).
Ceremoniał wychodzenia z domu z żoną powtarza się za każdym razem, gdy wychodzę z domu z żoną i pewnie nigdy nie przestanie się powtarzać. Na koniec – tak dla zobrazowania sytuacji: ten tekst wymyśliłem, zatytułowałem i częściowo napisałem właśnie podczas wychodzenia z domu. Co etap – to akapit. Żona do szafy - ja do komputera. Żona kolczyki – ja małe popraweczki stylistyczne i tak to leci. Może to jest jakiś sposób? Może gdyby Izraelici wpadli na to, żeby się twórczo wysilić, zamiast przez czterdzieści lat po prostu tracić cierpliwość, może wtedy do Kanaanu dojechaliby, dajmy na to, pociągiem?

poniedziałek, 25 października 2010

Czasoprzestrzenne zawirowania

Czasoprzestrzeń, to według definicji przestrzeń opisana za pomocą czterech wymiarów – trzech przestrzennych, o których wszyscy uczyliśmy się w szkole, oraz czwartego, którym jest czas.  Wszyscy funkcjonujemy w czasoprzestrzeni, potrafimy się w niej poruszać, a nawet współdziałać. Do dobrego współdziałania w czasoprzestrzeni, konieczna jest odpowiednia komunikacja, która umożliwia koordynację działań.
Prosty przykład współdziałania w czasoprzestrzeni, niezakłóconego przez szumy na poziomie komunikacji: Tomek krzyczy: „łap piłkę!”, patrzy przy tym na Bronka i rzuca w jego kierunku pikę, gdy ten zaczyna się odwracać, czyli pokazuje, że komunikat do niego dotarł i że prawidłowo na niego reaguje. Do Bronka komunikat, który jest łatwy i prosty, dociera w odpowiednim czasie. Pozwala na złapanie piłki. Sukces.
Niestety, nie wszystko jest takie proste, jak by się mogło wydawać, co dotknęło samego Alberta Einsteina, i kazało mu raz jeszcze się zastanowić i wprowadzić poprawki do słynnej teorii – szczególnej teorii względności. Na błędy w myśleniu uwagę zwrócił Einsteinowi niejaki pan Lorentz, który odkrył tak zwaną dylatację czasu, czyli zjawisko różnic w pomiarze czasu, dokonywanym w różnych układach odniesienia. Einstein przemyślał kwestię i stworzył ogólną teorię względności uwzględniając to, co mu w czasie przemyśliwania wyszło.
Tyle jeśli chodzi o historię i teorię. Teoria wygląda jakoś tak:





Dla mnie jest ona dość mętna, ale ja w końcu fizykę w szkole zaliczałem z semestru na semestr tylko dzięki pomocy koleżanki, która pozwalała odpisywać zadania domowe i krótkowzroczności nauczyciela, która pozwalała zrzynać na klasówkach. Jeśli Wy rozumiecie więcej – gratuluję i zazdroszczę. Mi te strzępki informacji, które posiadam, dają punkt wyjścia do własnych obserwacji, dużo bardziej przyziemnych.
Najprościej relację między tym, co początkowo opisał Einstein, a tym, na co zwrócił uwagę Lorentz, można opisać tak: Einstein mówi: wszystko działa tak i tak – to dość proste, powinno sprawnie działać; Lorentz: hola hola! Nie tak zaraz, są pewne zmienne i to wszystko w ogóle jest bardziej skomplikowane.
Podobna relacja występuje między moją żoną a mną, kiedy próbujemy jakoś wspólnie funkcjonować w czasoprzestrzeni, czyli porozumiewać się w celu koordynacji działań. Z tą tylko różnicą, że ja po długim, kilkukrotnym, kilkunasto, albo nawet kilkudziesięciokrotnym przemyśleniu sobie wszystkiego, nie zmieniłbym swoich pierwotnych założeń. Dla mnie to wszystko jest proste i powinno funkcjonować. Ale nie.
Umawiamy się na obiad. Żona mówi: będę dziś wcześniej. Później rozmawiamy ponownie. Żona mówi: będę za chwilę. Niby proste komunikaty, tak proste prawie, jak „łap piłkę”. Tymczasem ja czekam. Mija chwila, po upływie której miało się pojawić moje kochanie. Żony nie ma. Mija kolejna chwila – nie ma jej nadal. Mija czas, kiedy powinna się pojawić, gdyby nie pierwszy komunikat brzmiący: będę dziś wcześniej. Nadal jej nie ma. W końcu wchodzi. Pyta o obiad.
Nie ma obiadu! Bo choć nie rozumiem, mimo starań, to się już nauczyłem. Gdybym na to umawianie się zwracał uwagę, to ze cztery razy zdążyłbym spalić obiad.
Może i nie jestem w stanie zweryfikować swoich założeń, ale czuję jakoś tak podskórnie, że może między mną i moją żoną istnieć zjawisko jakiejś dziwnej dylatacji, i że pomiary czasu wykonujemy w innych układach odniesienia. Rozumiem, że tak może być, nie wiem tylko dlaczego. Do tego potrzebny byłby chyba umysł na miarę Einsteinowego.

niedziela, 24 października 2010

Wieczór

Dzieci śpią. Może nie zabrzmi to dobrze, ale przychodzi taka chwila w ciągu dnia, kiedy czekam na moment, aż zasną. Fajnie jest patrzeć, jak się bawią, słuchać jak się śmieją, ale miło też jest mieć czas dla siebie. Ciszę i spokój. Przypomnieć sobie, jak wygląda dywan, kiedy zniknie z niego plac budowy domu z klocków, zoo, parkingi, oraz te rejony, które w całej tej mini infrastrukturze wyglądają jak miejskie wysypiska śmieci w skali mikro.
Siadam na kanapie, włączam nową płytę Kings of Leon, po raz kolejny próbuję dojść do konkluzji w kwestii, czy mi się ona podoba – jakaś taka wygładzona, spokojna i czystsza, niż wcześniejsze dokonania panów Followill. Ogólnie – podoba się. W zestawieniu – mniej. Czyli, że wolę Kingsów takich


niż takich.



Ogólnie zauważam u siebie tendencję do lubienia tego, co starsze. Dziś wszystko jest jakieś takie nijakie. Niby ładne, niby miłe, niby dopracowane, ale to tylko wygładzone powierzchnie. Pod nimi niewiele się kryje. Jest to oczywiście sąd uogólniony  i pewnie czasem krzywdzący, ale często mnie taka myśl dopada.
Na przykład w kinie. Co mnie ostatnio w kinie powaliło? Wbiło w fotel, nie dało o sobie długo zapomnieć? Ostatnio? – chyba To nie jest kraj dla starych ludzi, wcześniej długo, długo nic, aż do Matrixa. Matrix wbijał w fotel, to było rewolucja. Później – oczywiście pojawiały się produkcje równie efektowne, niektóre poruszały nawet ciekawe tematy, ale to były już twory postmatrixowe.
Oglądam oczywiście nowe filmy, ale jeśli chcę mieć gwarancję, że nie zmarnuję dwóch godzin, wolę włączyć sobie Ojca chrzestnego, albo Swobodnego jeźdźca, albo Znikający punkt, albo western z młodym jeszcze Clintem Estwoodem, niż cokolwiek, co powstało w ostatniej dekadzie. Dziś nie powstają arcydzieła. Ani w kinie, ani w muzyce. Być może, a nawet na pewno można spotkać ciekawe rzeczy. Pewnie można wygrzebywać perełki przesiadując na różnych festiwalowych widowniach, szukając wśród tego, co niszowe. Ale te perełki nie tworzą historii. Nie spodziewam się niestety niczego, co będzie można porównać z Ojcem chrzestnym, nic mnie już pewnie nie przestraszy tak, jak Jack Nicholson w Lśnieniu, nie usłyszę niczego, co zapadnie w pamięć, w serce, zmieni sposób patrzenia i ukształtuje wrażliwość, jak zrobili to The Doors, (wczesny) Peral Jam czy Nirvana.
Douglas Coupland w swoim Pokoleniu X opisał zjawisko, które nazwał „nostalgią ultrakrótkoterminową”. Miała to być „tęsknota z bardzo niedawną przeszłością”. Być może zdanie, którym uzupełnił i zobrazował definicję - „Boże, świat był o tyle lepszy w zeszłym tygodniu” -  jest już przesadą, ale kto z nas nie wspomina z rozrzewnieniem lat, kiedy przeżywaliśmy pierwsze fascynacje i kiedy nas one formowały?

czwartek, 21 października 2010

Poranek

Stawiam przed sobą duży kubek kawy, którą właśnie wlałem z zaparzacza – gorąca, parująca, o czarności węgla, przejrzystości bursztynu i w ogóle cud - miód.  Włączam płytę. Za oknem wiatr, szaro, liście lecą, coś tam chyba nawet kapie z nieba, jakoś tak lepko jest… Z głośników płyną pierwsze dźwięki Say Hello 2 Heaven z płyty Temple of the Dog. Nastrojowy, smutny album, grunge’owe połączenie rzewności i rockowego pazura w najlepszym wydaniu. Pasuje do tego, co widać za szybą.
Otwieram książkę, siadam wygodnie w bujanym fotelu. Kawa, książka, muzyka – piękny poranek. Cisza i spokój. Zauważyliście, że muzyka może czasami podkreślić ciszę? Nie wiem, jak to działa, ale bardzo mi się podoba.
No nic: siadam, piję pierwszy łyk kawy, czytam pierwsze zdanie, Chris Cornell zawodzi, a pięknie to kiedyś robił, kiedyś, zanim Timbaland zaczął mu pomagać w nagrywaniu Krzyków…
Tak czy inaczej – cudowny poranek. Miło sobie pomarzyć...

A naprawdę…

Po dywanie przemyka radiowóz ze zgrzytem napędowej sprężyny. Za nim z piskiem gna Gucio, za Guciem z donośnym okrzykiem pędzi na czworakach Tytus, z tylnymi odnóżami gumowej żabki wystającymi z buzi. Pisk, krzyk i zgrzytanie. A ja tak bardzo kawy bym się napił, tylko nie mam kiedy zrobić. Może się rano przerzucę na rozpuszczalną? Jak odpadnie mielenie, cały rytuał z zaparzaczem – będzie szybciej, to się może udać.
Huk. Oj, któryś w coś walnął. Chyba na szczęście nic nie spadło. No tak – trzeba pocałować i podmuchać. Dobrze, że ta terapia działa w dziewięćdziesięciu procentach przypadków.
Idę sprawdzić, co się stało. Potykam się o coś. O! To moja książka. Znowu zniknęła zakładka.
Tytus zjada śmiecia. Niesamowite, jak wciągać może zbieranie paprochów. Gucio dobiera się do telewizora. Znowu będzie baja. Zaraz usłyszę radosne „Bob Budowniczy zawsze da radę, Bob Budowniczy nie jest sam!”. Co za głębia. Odechciało mi się kawy.
I już to czuję. I już wiem, co mnie czeka. Biorę małego na ręce, żeby skacząc po podłodze na tyłku nie pogorszył sprawy i nie wycisnął zawartości z pieluchy. Bo jak wyciśnie i wszystko wylezie górą… Nie wycisnął, tym razem się udało.
Może jednak kawka? Nie, w tej chwili też nie: jeden piszczy, chyba radośnie, drugi płacze. Czyli braterska miłość w pełnym rozkwicie.
Słyszę kolejny huk, kolejny pisk, czuję, że kolejny włos nad moim prawym uchem zrobił się siwy.

środa, 20 października 2010

Wielkie gotowanie

Szykuje się rodzinna impreza a ja zgłosiłem się na ochotnika do przygotowania wszelkiego jadła. Kucharz ze mnie całkiem niezły – takie jest moje zdanie i ja je podzielam, jak podobno mawiał J. P. Sartre. Na szczęście podzielają je też inni. Spotkanie jest w sobotę, więc wielkie gotowanie od sobotniego poranka, ale wcześniej należy poczynić pewne przygotowania.
Menu jest już z grubsza opracowane. Potraw będzie kilka plus dodatki, bo osób całkiem sporo – około dwudziestu. Robi się z tego przedsięwzięcie skomplikowane pod względem planistycznym.
Jedzenie musi być świeże, nie żadne tam odgrzewane klopsy. Tu pojawiają się problemy: odpowiednia ilość naczyń, ustalenie odpowiedniej kolejności przygotowania i podawania, bo dysponował będę niestety standardową kuchenką, czyli cztery palniki i jeden piekarnik.
Podstawowe dania przygotowywać mam zamiar bezpośrednio przed podaniem, ale pewne rzeczy można, a pewne nawet należy przygotować z wyprzedzeniem. I tak dziś zaczniemy – od bigosu. Ogólnie będzie tradycyjnie, ale postaramy się złamać trochę tradycję. O tym później.

Bigos. Potrawa najbardziej tradycyjna z tradycyjnych, jeśli o polską kuchnię chodzi. Najlepszy bigos gotowała oczywiście moja mama. Gotowała najlepszy – do czasu, kiedy ja zacząłem to robić, przejmując palmę pierwszeństwa. Takie jest moje zdanie i ja je podzielam.
I mam świadomość, że takie samo zdanie o sobie i swoim bigosie ma każdy, kto go kiedykolwiek przyrządzał. Bigos to potrawa paradoksalna i to jest w niej wspaniałe. Niby prosta i nieskomplikowana, ale dająca równocześnie prawie nieograniczone pole do kulinarnych popisów.
Bigos, to wiadomo, kapusta. U mnie kiszona i świeża w proporcji mniej więcej 1/1. Ale nie tylko, oczywiście kapusta. Mięso i to w dużej ilości. Znawcy piszą nawet, że prawdziwy bigos charakteryzuje się ilościową przewagą mięs różnych gatunków nad kapustą. Ważna jest różnorodność. Zaczynam od surowego boczku, który podsmażam. Dodaję boczek wędzony, kiełbasę – ważne, żeby to nie był wyrób typu „promocja! kiełbasa za 9.99!”. Chudsze mięso wieprzowe – może być karkówka. I jeszcze chudsze – schab. Kupuję schab z kością i gotuję na nim wywar, którym później podleję duszącą się kapustę. Ugotowane mięso kroję i dodaję do pozostałego.
Mięso smaży się.  Dodaję przyprawy: liść laurowy, ziele angielskie, jagody jałowca, trochę majeranku, pieprz, sól (taki sam zestaw trafi raz jeszcze do gara, gdy połączę w mim mięso z kapustą). Wrzucam posiekaną cebulę. Później dodam ją również do kapusty. Całość podlewam odrobiną czerwonego wina.
Kapustę, jak napisałem, duszę w wywarze z mięsa i warzyw. Dodaję przecier pomidorowy, cebulę, przyprawy, suszone grzyby. Dorzucam mięso. Całość podlewam czerwonym winem, na koniec trochę suszonych śliwek.
Dusimy, dusimy, dusimy. Następnego dnia odgrzewamy, później odgrzewamy znowu i podziwiamy, bo potrawa staje się coraz lepsza. Do soboty będzie idealna.

Dziś będzie można delektować się gotowaniem w spokoju. W międzyczasie mam jeszcze jeden plan do wykonania, mianowicie przygotować klopsiki z mielonego mięsa w zalewie octowej. Zimna przekąska, która się wyjątkowo dobrze sprawdza na imprezach przy stole.
Klopsiki robi się z mięsa mielonego z dodatkiem siekanej cebulki, czosnku, natki pietruszki, przyprawionego solą, pieprzem, majerankiem i w sumie – czym kto lubi. Masę formujemy w małe kulki, można je ugotować lub usmażyć. Następnie zalać marynatą z octu i wody (w proporcji 1/3) którą to mieszankę podgrzewamy dodając ziele angielskie, liść laurowy, cukier, cebulę pokrojoną w piórka.
Na sobotę planuję mieć kamienny gar klopsików. Robię je dziś, bo muszą swoje odstać. Później – tylko patrzeć jak znikną.

Dziś będzie się można delektować gotowaniem, w sobotę zacznie się nerwowa atmosfera. Będę donosił na bieżąco, albo opiszę post factum, zobaczymy, na co czas pozwoli.
Przygotujcie się na golonkę, pieczeń z piersi indyka, jak dobrze pójdzie i zaopatrzenie nie zawiedzie – królika. I coś dla przełamania, jak obiecałem, listy tradycyjnych smaków – miodowy kurczak curry, mój pomysł autorski. Podamy z czerwonym ryżem.
Zapraszam!

wtorek, 19 października 2010

Metafizyka porządku

Wspominałem, że mam „klasyczne” podejście do porządku? Wspominałem. Co to oznacza? Że myślę o porządku odnosząc się do nauk twórców naszej kultury, twórców znaczenia dzisiejszych pojęć. Porządek, to poważna sprawa, jego naruszenie – poważny problem.
Arystoteles, którego imię przez całe średniowiecze było synonimem filozofa, a to dla mądrości jego myśli i trafności sądów napisał, że wszystkie rzeczy dążą do swojego miejsca naturalnego – że wszystkie takie miejsce posiadają. Dla tego na przykład płomień płonąc, strzela w górę, bo w górze jest jego miejsce naturalna, kamień zaś upuszczony spada na ziemię – jego naturalne miejsce jest bowiem na dole.
Takie opisanie świata jest oczywiście zbyt proste dla nas, którzy żyjemy po Newtonie a i po Einsteinie, w stwierdzeniu jednak, że rzeczy mają swoje miejsce jest coś, co nie pozwala przejść obok niego obojętnym. Coś w tym jest. Trochę inaczej rzecz ma się z tezą, że rzeczy do swych miejsc naturalnych dążą. Modyfikując nieco to, co powiedział Arystoteles rzec można, że rzeczy swoje miejsce mają i powinny się w nim znajdować. A jeśli same nie dążą do tego, powinno się im pomagać. W żadnym razie utrudniać. W żadnym wypadku przeszkadzać. Broń boże nie bagatelizować faktu, że coś powinno być gdzieś, a nie gdzie indziej.
Przeprowadźmy prosty eksperyment myślowy, by rozważyć dalej kwestię naturalnego miejsca rzeczy. Wyobraźmy sobie przeciętny dom zamieszkały przez przeciętną rodzinę, dajmy na to czteroosobową. Wyobraźmy sobie przeciętne wyposażenie przeciętnego mieszkania, przedmioty, które mogą posiadać członkowie przeciętnej czteroosobowej rodziny. Wyobraźmy sobie też naturalny rytm dnia w naszym przeciętnym domu. Wyobraźmy sobie brudną skarpetkę na dywanie w salonie. Razi? Oczywiście. Środek dywanu w salonie nie jest miejscem, naturalnym dla brudnej skarpetki. Brudna skarpetka powinna dążyć do tego, by znaleźć się w koszu na brudną bieliznę a stamtąd trafić do pralki. Idźmy dalej. Wyobraźmy sobie lodówkę a w niej słoik musztardy. W słoiku z musztardą, na powierzchni musztardy wyobraźmy sobie coś czerwonego, w konsystencji mazi – wygląda podejrzanie, tym bardziej, że miejscami czerwień jest skażona odrobiną bieli, czy może żółci… obrzydliwe, wygląda jak posiew w laboratorium, w którym się zgłębia tajemnice egzystencji grzybów i bakterii. To kapka keczupu przybrudzonego odrobiną masła. Nie pasuje absolutnie do słoika musztardy, ale ktoś do musztardy wsadził nóż, którym wcześniej smarował kanapkę. Błąd. Co z tego wynika? Że pogląd Filozofa można odwrócić, że nie tylko przedmioty mają swoje naturalne miejsce, ale i miejsca maja przypisane sobie przedmioty i gdy zostaną zajęte przez coś innego, dochodzi do zaburzenia naturalnej harmonii. Co by było, gdyby sól zagnieździła się nagle w cukiernicy a ocet wypełnił butelkę, w której powinna się znajdować woda mineralna? Możemy to sobie wyobrazić.
Chociaż natura jest nieco bardziej skomplikowana, niż to sobie wyobrażał Arystoteles, nie należy zapominać o jego słowach. Nie należy zapominać, że czasami powinno być tak, a nie inaczej, bo tak po prostu być powinno, bo miejsce keczupu jest w butelce z keczupem a nie w słoiku z majonezem czy musztardą. Jeśli zaś z powodów, o których pisali następcy Filozofa – tych wszystkich grawitacji, zakrzywień czasu i przestrzeni, czarnych dziur i innych kwarków, rzeczy opuszczają swoje naturalne miejsce, pomóżmy im tam wrócić. Pierwszy Poruszyciel na pewno nam to wynagrodzi.
Całe szczęście, że geny tak bardzo o nas decydują. No, przynajmniej szczęście w pewnych sytuacjach całe szczęście. Moje chłopaki – mam nadzieję, że obydwaj, choć na razie obserwuję to tylko na przykładzie starszego, mały jest jeszcze za mały – porządkowość mają po mnie. W lodówce na przykład zdarza mi się znaleźć plastikowe jajko albo takąż marchewkę – części kompleciku zabawek pod tytułem „mały kucharz” (albo „mała kuchareczka”, na opakowaniu jest dziewczynka). Jajko oczywiście na drzwiach, marchewkę w szufladce na dole. Wiem, kto je tam włożył i myślę z dumą: brawo, synku, co za wyczucie – od małego – idei naturalnego miejsca!

Trudne początki, czyli wstępniak

Z każdym zamierzeniem może być tak, że albo zostanie zrealizowane, albo nie. Jeśli zostanie, do głosu dochodzą niuanse, czyli miary tego, czy zostało zrealizowane z sukcesem, czy kulało się siłą rozpędu, czy trwało niezauważone, czy rozbłysło pięknym blaskiem jak nowo narodzona gwiazda (raczej – dla trafności metafory – taka na niebie, nie taka z telewizji, a już w ogóle nie taka tańcząca, z Telewizji Polskiej) i tym blaskiem długo świeciło.
Moje zamierzenie – prowadzenia tej strony z zapiskami, szerzej znanej jako blog – ma takie szanse na udaną realizację, jak każde inne. Mam nadzieję, że wytrwam i będę Wam, Drodzy Czytelnicy (właściwie powinienem w tej chwili napisać „Drodzy Potencjalni Czytelnicy”), posyłał w miarę regularnie kilka słówek o tym i owym.
O czym? O tym, co dla mnie ważne i co mnie zajmuje i interesuje.
Mam nadzieję, że zainteresuje także Was.