wtorek, 30 listopada 2010

Poważne chłopaków rozmowy

Niby dziwne, niby bez sensu i nie wiadomo, o co chodzi. Ale kiedy się wsłuchać, przy odrobinie cierpliwości, dobrej woli i chęci zrozumienia…
Gucio wszedł na kolejny poziom. Dysponuje już całkiem pokaźnym zasobem dźwięków wyrazonaśladowczych. A przy tym zaskakuje logiką myślenia. Wielu mogło by się uczyć. A już na pewno (uwaga – seksizm) wiele. No i związki przyczynowo – skutkowe pojmuje. Na przykład przed chwilą kazał mi się odwrócić. Guciu, mam nie patrzeć? Nie. Broisz? Tak. No właśnie. Przecież wiadomo, że jak Gucio je świeczkę, to tata się złości. Niech lepiej nie widzi, będzie spokojniejszy.
Gucio jest moim kuchcikiem. Nie miałem wyboru. I zacząłem przy tej okazji rozumieć Gordona Ramseya, wiem już, czemu się tak piekli. Tak więc Gucio jest kuchcikiem i pomaga mi gotować zupę. Kroi marchewkę, a do tego potrzebuje noża. Zabieramy się za robotę, i Gucio prosi: Tatuś (strasznie lubię, kiedy tak mówi), móź nie kuku! Oczywiście – chodzi o ten nóż, którym Gucio nie zrobi sobie krzywdy. Mogłem zapomnieć o marchewce pokrojonej w kostkę, a już o równej kostce, to na pewno. Mieliśmy marchewkę pokrojoną fantazyjnie, lub jak mawia Robert Makłowicz – byle jak.
Albo zima. Zima przyszła, śnieg zalega, ale Gucio nie wierzy. Nie ma juma. No nie ma – przecież wiadomo, że zima to taka niebieska na gębie baba, trochę przypominająca dżina – taka, jak w książeczce – a takiej za oknem ani widu, ani słychu. Ale Guciu, jest zima. Nie ma. Jest, zobacz ile jest śniegu! Nie ma. Nie? To skąd ten śnieg? YYY… śam bam! No jasne, czego ja się głupi spodziewałem! Tej baby? Pewnie, że spadł sam.
Największy ubaw z tego wszystkiego ma Tyci. Chociaż to on jest póki co ofiarnym koziołkiem: Guciu, a kto tu narobił taki bajzel? Tutu! Mogłem się domyślić. Tylko czekam, aż Tyci sobie własny język opracuje. Wtedy będzie wesoło. Już jest, jak chłopaki rozmawiają i Gucio, jak to starszy brat daje lekcje, uczy porządku: Tutu! To nie tu, to tu! Ubaw będzie, jak Tyci zacznie mieć swoje koncepcje odnośnie tego, co tu, a co nie tu, tylko gdzie indziej. To się Guciowi nerwica natręctw pogłębi!

poniedziałek, 29 listopada 2010

Rekwiem dla Błazna

Prawda nie jest tak bolesna, jak jazda na rowerze bez siodełka, ale jest bolesna, powiedział porucznik Frank Drebin w którejś tam części Nagiej broni.
            W niedzielę zmarł Leslie Nielsen – tenże filmowy porucznik. Miał osiemdziesiąt cztery lata, więc pewnie był na niego czas. Jak powiedział inny prześmiewca (również, tak się składa, świętej pamięci), Kurt Vonnegut: zdarza się.
            Pamiętacie Franka Drebina? Może nie. Może nie wszyscy lubią głupawe komedie z dużą dawką ekstremalnie absurdalnego humoru. Ja tam lubię, choć pewnie nie aż tak, jak kiedyś. Kiedyś umierałem ze śmiechu, oglądając Facetów w rajtuzach Mela Brooksa. Albo właśnie Nagą broń.
            Właśnie (tu nastąpi dygresja) – Mel Brooks. Król absurdu. Król parodii. Mistrz wyciągania całej śmieszności z tych wszystkich patetycznych hollywoodzkich mega-super-produkcji. Czy zawsze, kiedy kręcą film o Robin Hoodzie, muszą nam sfajczyć wioskę? Takie pytanie mógł kazać zadać średniowiecznemu wieśniakowi tylko Brooks. Albo Monty Python. Ale Monty Python nie zadał.
            A nieodżałowany pan Nielsen? Hrabia Dracula, który nie mógł wstać z trumny, nie waląc przy tym głową w żyrandol. Oficer policji, który nie był w stanie zaparkować samochodu przed komisariatem, nie powodując przy tym karambolu. Za to seks zawsze uprawiał bezpiecznie – od stup do głów w wielkim kondomie. I to on starł Gorbaczowowi tą dziwną plamę z łysiny.
            Prawda nie jest tak bolesna, jak jazda na rowerze bez siodełka, ale jest bolesna. Nie wiem, czy to taka bolesna prawda, ale brzmi ona tak, że lubimy, przynajmniej od czasu do czasu, absurd, nawet, jeśli graniczy on z głupotą. A może tak brzmi prawda o mnie? Nie wypowiadam się w imieniu ogółu, ale mam nadzieję, że ktoś – ktokolwiek – mnie rozumie. I że komuś jeszcze jest przykro, że od niedzieli o jednego wariata jest mniej na świecie.
            Niech Pana bóg błogosławi, panie Nielsen, że sparafrazuję tego zapamiętałego ateistę, Kurta Vonneguta.

piątek, 26 listopada 2010

Za dużo wszystkiego

          W drodze do pracy zatrzymałem się w sklepie. Jako że zacząłem się robić głodny, postanowiłem kupić sobie pączka, a najlepiej dwa. Jakoś mnie tak naszło, w sumie pojęcia nie mam dlaczego, bo pączka jadłem ostatnio chyba w tłusty czwartek i to chyba tylko dlatego, że podobno wypada. Ale nie to jest istotne – dość, że dziś miałem ochotę. Myślałem, że to będzie proste. A właściwie – w ogóle nie myślałem, bo o oczywistych rzeczach najczęściej nie myślimy, tylko sobie coś bardziej lub mniej podświadomie w odniesieniu do nich zakładamy. Podszedłem więc do stoiska z pączkami z wewnętrznym przekonaniem, że po prostu kupię pączka. A tu niespodzianka.
Kiedyś mama kupowała mi pączki w ramach drugiego śniadania do szkoły. Nie codzienne, ale czasem kupowała. Pączka, albo drożdżówkę. Drożdżówka mogła być z marmoladą lub bez. Wolałem bez, bo ten marmoladowy placek pośrodku jakoś mi się mało apetyczny wydawał; zawsze siedziały na nim osy i nie wiadomo co robiły, dodając nie wiadomo co od siebie. A pączki, to były po prostu pączki. Sprzedawca mi kiedyś zwrócił uwagę, że pączki też mają marmoladę, tylko że w środku, więc o co mi chodzi z tą drożdżówką? Nie pociągnąłem rozmowy. Gówniarz byłem, to co miałem dyskutować?
Dziś podszedłem do stoiska z pączkami – po pączka, po prostu. Patrzę, a tu pączków cała masa, i to nie w sensie, że pączków dużo, ale że dużo rodzajów! Pączek z wiśnią. Pączek z pomarańczową skórką. Z adwokatek, z karmelem, z różą (?), z budyniem, chyba z czymś jeszcze… Zgłupiałem. Za dużo tych pączków. Całe szczęście, pośród tych wszystkich stosików ułożonych z przeróżnej maści i treści pączków wypatrzyłem taki, który opatrzono tabliczką ze zbawczym napisem „Pączek Zwykły”.
Dwa pączki poproszę. Zwykłe.
Za dużo wszystkiego dookoła – macie czasami takie wrażenie? Że kiedyś było prościej, bo było mniej rzeczy? I że te rzeczy były jakieś takie fajniejsze, kiedy się już je miało? Dziś pod ilością i dostępnością zniknął cały urok.

Przeczytałem niedawno, że firma Sony przestaje produkować Walkmany. Po pierwsze zdziwiłem się, że jeszcze je produkowała, po drugie naszła mnie refleksja i wspomnienia – taka mała fala sentymentu.
Zajeździłem w swoim życiu trzy czy cztery Walkmany. Byłem i ciągle jestem uzależniony od słuchania muzyki. Dziś jestem posiadaczem małego, zgrabnego odtwarzacza MP3. Ale to od stosunkowo niedawna, od jakiś czterech, może pięciu lat. Możecie wierzyć lub nie, ale przerzuciłem się na niego bezpośrednio z walkmana. Jakoś mnie ominęły płyty kompaktowe, głównie z przyczyn ekonomicznych. Tak, mieliśmy już dwudziesty pierwszy wiek, a ja jeszcze biegałem z kieszenią wypchaną sporawym (z dzisiejszego punktu widzenia) pudłem i torbą, w której zawsze zalegały kasety na zmianę. Piękne to były czasy. I specyficzne się z nimi wiązały przeżycia.
Były takie mniej przyjemne, jak na przykład związane z tym, że sprzęt odmawiał posłuszeństwa na mrozie. Nie wiem, z czego wynikał ten problem, ale kiedy było zimno, silniczek zwalniał i taśma w złym tempie się przesuwała, głos wokalisty się obniżał, stawał się zawodzący, gitary fałszowały… Podobne wrażenia miało się, gdy zaczynały wyczerpywać się baterie. Pamiętam te frustracje, kiedy mnie czekała droga do akademika, po ciemku, po nocy, często i grubo po północy, przez śniegi, zaspy i pod wiatr, a tu nagle mróz – mimo, że sam  w sobie męczący – odmawiał mi jeszcze łaski wspomagania się w walce z nim towarzystwem i kojącym głosem Jima Morrisona.
A jaki był dramat, kiedy magnetofon wciągnął taśmę! Groza, jak mawiał w Czasie apokalipsy pułkownik Kurtz. Ale piękne to były czasy i szkoda, że odchodzą.
Miałem pokaźną kolekcję kaset. Mam nadal – leżą w pudle i czekają. Mam nadzieję, że się jeszcze może doczekają swojego renesansu. Mam kasety oryginalne, mam też przegrywane. Jaki to był radosny proceder, to małe piractwo! I każda nowa zdobycz była źródłem radości, była przeżyciem, była słuchana do znudzenia, aż każdy dźwięk zadomowił się gdzieś tam, we włóknach pamięci. Do dziś znam na pamięć te wszystkie Nirvany, Pearl Jamy, Metalliki, Doorsów… To było inne obcowanie z muzyką. Muzyka była wyjątkowa, dawała się poznać, chciało się ją poznać – dogłębnie, jak najdokładniej. Dziś mamy epokę nadmiaru. Zdobyć MP3-kę jest o niebo łatwiej, niż kiedyś kasetę. Plik można sobie wrzucić w okno wirtualnego odtwarzacza, można przeskoczyć do kolejnej piosenki, można szybciutko przelecieć album, jeśli to jakaś nieznana nowość sprawdzić, czy się podoba. Jeśli nie – Delete. Albo niech zalega na dysku.
Kasety słuchało się od początku do końca. Stronę A, później stronę B. Czasem na samym końcu taśmy znajdowała się jakaś niespodzianka, jakoś ukryty bonusowy utworek. Pamiętam zaskoczenie i radość, kiedy kilka ładnych minut po piosence, którą uważałem za ostatnią na płycie Americana grupy Offspring, rozległy się nagle radosne dźwięki, które brzmiały jak odegrane przez meksykańskich mariachi… z punkowymi irokezami pod sombrero.
Dziś wszystkiego jest za dużo. Nie znam już płyt na pamięć, poza tymi, które poznałem kilka lat temu. I może to i dobrze, że mogę poznawać nowe rzeczy z taką łatwością. Tylko, że to jest tak jak z pączkiem: może i dobry jest pączek z różą, ale pączek, który mi mama kupiła do szkoły i tak smakował lepiej. Mimo, że był zwykły.

czwartek, 25 listopada 2010

Słowa

Piszemy i czytamy; odnosimy się do tego, co napisał ktoś inny – znowu pisząc. Bawimy się słowem. I więcej: pracujemy nad słowem, by przy jego pomocy jak najlepiej wyrazić to, co nam w duszy gra, w głowie się urodziło, zaległo na sercu, lub na wątrobie. I wszyscy się staramy, by nasz język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa i by nasze palce nadążyły z wystukiwaniem tego wszystkiego.
Piszemy – każdy po swojemu. Każdy o tym, co dla niego ważne i ciekawe. Każdy tak, jak mu dyktuje przyzwyczajenie, które się wzięło z przeczytanych tekstów, samemu ułożonych dotąd zdań, a które nazywamy stylem. Gdy już sobie styl wypracowaliśmy, panuje on w dużej mierze nad naszymi tekstami.
Piszemy tak, jak myślimy. Czasem jasno, prosto, trafnie i zwięźle. Czasem w bardziej skomplikowany sposób, sięgając po oręż środków stylistycznych, które nam tekst często komplikują, by w rezultacie rozjaśnić i uwypuklić myśl, którą w nim zawarliśmy.
Są mistrzowie słowa, którzy stają się niedoścignionymi wzorami, którzy budzą zachwyt i zazdrość. Oto, jak jeden z nich pisze – o słowie właśnie, o opisywaniu świata i wyrażaniu myśli:

…A jest to rola Figury najwznioślejszej ze wszystkich, Metafory. Jeśli Umysł, a zatem Wiedza, polega na wiązaniu odległych Pojęć i znajdowaniu podobieństwa w Rzeczach niepodobnych, Metafora z wszystkich figur najbardziej przenikliwa i osobliwa, jako jedyna może wytworzyć Zachwyt, z którego, niby ze zmian scen teatralnych, rodzi się Rozkosz. A jeśli Rozkosz, jaką niosą nam Figury, polega na tym, że bez mozołu uczymy się rzeczy nowych i wielu zawartych w małej objętości, Metafora, porywając nasz umysł do lotu od jednego Rodzaju do innego, pozwala nam dostrzec w jednym słowie coś więcej niźli Przedmiot.

Tak w Wyspie Dnia Poprzedniego rozprawia jeden z bohaterów stworzonych przez Umberto Eco. Sam Eco bada znaczenie słów i innych wypełniających naszą kulturę symboli. I pięknie używa słowa: i do opowiadania historii i przy tworzeniu intelektualnych wolt, które odkrywają przed czytelnikiem ukryte w rzeczach, kodach i języku dodatkowe znaczenia.
Słowo daje nieograniczone możliwości malowania obrazów, opowiadania o wydarzeniach – prawdziwych lub wymyślonych, wyrażania uczuć, oddawania stanów ducha. I łączenia rzeczy w sposób, który wydawać mógł by się niemożliwym do osiągnięcia. Niech więc słowa porywają nasze umysły do lotu i niech nasze umysły znajdują słowa, by opowiedzieć o trasach tych lotów i o tym, co podczas nich możemy dostrzec.

wtorek, 23 listopada 2010

Jak nie zrozumiałem filmu akcji, i co to oznacza

Ostatnio zdarzyło mi się, że oglądając film akcji, nie wiedziałem o co chodzi. Stan niezrozumienia śledzonej intrygi pogłębił fakt, że w pewnym momencie przysnąłem, ale z kolei fakt przyśnięcia wynikał z faktu niezrozumienia. (Wyobraźcie sobie, że jako laicy siedzicie na wykładzie, dajmy na to, z filozofii Kanta albo fizyki kwantowej. Łatwo zaliczyć drzemkę, wierzcie mi.) Zastanawiałem się, z czego wynikało to, że nie pojąłem treści filmu z gatunku, który jest wręcz synonimem fabularnej prostoty. Wnioski mogą być dwa: albo, że ze mną źle, albo że twórcy coś pokręcili. Postawiłem na odpowiedź drugą.
Film opowiadał o agentce służb specjalnych (oczywiście amerykańskich), która nagle okazuje się być agentką podwójną, później – być może – potrójną, albo i poczwórną, albo działającą tylko na własną rękę i realizującą własny zagmatwany plan. To się chyba nie wyjaśniło. Przez cały film naszą bohaterkę ścigają: obecni pracodawcy, dawni pracodawcy (przy czym nie wiadomo, którzy są którzy), być może ktoś jeszcze (być może byłbym wstanie powiedzieć więcej, gdyby nie ta drzemka). Film kończy się tak, że już zapomniałem zakończenie (filmy ogólnie dzielą się na zapadające w pamięć i takie, których nie pamięta się w środę, choć się je widziało w poniedziałek – omawiany należał do drugiej kategorii). Tu znajduję błąd twórców – za bardzo kombinowali! Złamali zasady gatunku. Mogło wyjść w wyniku takiego posunięcia arcydzieło lub gniot. Wyszedł gniot.
Kino akcji powinno być proste. O czym powinien być dobry film akcji? Na przykład: o komandosie/byłym komandosie/oddziale najemników, wyruszających z niebezpieczną misją w jakieś stosunkowo egzotyczne miejsce. Komandos powinien być wyborowym strzelcem (strzelać z małych i dużych, czasem wielkich karabinów, pistoletów, miło, jeśli też z łuku i trafiać zawsze w dziesiątkę lub między oczy), powinien świetnie walczyć w ręcz, rewelacyjnie władać nożem i być mistrzem kamuflażu. Jeśli bohater jest zbiorowy, czyli przyjmuje postać oddziału, wówczas kompetencje dzielą się między jego członków. Jest snajper, spec od wybuchów, nożownik, mistrz karate i oczywiście super inteligentny charyzmatyczny dowódca. Misja powinna polegać na odbiciu zakładników, odnalezieniu wykradzionej tajnej broni lub uwolnieniu porwanej córki lub innego członka rodziny, ewentualnie może mieć charakter zemsty, na przykład za śmierć przyjaciela lub wymordowanie najbliższych. Bohaterowi lub bohaterom powinien być przeciwstawiony odpowiednio antypatyczny wróg. Wojskowa junta z psychopatycznym generałem jako dowódcą, zorganizowana grupa przestępcza z socjopatą na czele, ewentualnie armia jakiegoś małego kraiku w Azji lub Ameryce Południowej, ślepo oddana samozwańczemu władcy-dyktatorowi. Generał, szef przestępczej organizacji lub dyktator powinni mieć zawsze w pobliżu mrocznego osiłka w charakterze prawej ręki, gdyż sami są najczęściej skarlałymi pokrakami. Osiłek za to jest wielki i zna karate prawie tak dobrze jak nasz bohater. W finałowym pojedynku prawie go pokonuje, stosując nieczyste zagrania i oddając się z upodobaniem sadystycznym praktykom, w końcu jednak ulega i ginie, najlepiej nadziany na coś ostrego, co akurat sterczało nieopodal miejsca pojedynku. Może to być kotwica – antagoniści mogą wszak walczyć na łodzi, może szczęść jakiegoś pojazdu czy innej maszyny, a może i coś naturalnego: konar, korzeń lub stalagmit. Albo stalaktyt. Najbardziej widowiskowe nadziania następują w wyniku upadku w dużej wysokości.
Ewentualnie – to jest drugi wariant klasycznego podejścia do kina akcji – bohaterem może być policjant walczący z mafią. Włoską cosa nostra, chińską triadą, czy rosyjską… ruską mafią – to nie ma większego znaczenia, bo i tak wszyscy znają karate. W takim przypadku zamiast egzotycznych krajobrazów mamy wielkomiejską dżunglę, zamiast odbijania zakładników – udaremnienie handlu narkotykami lub kradzioną bronią; zemsta się sprawdza w obu przypadkach. Policjant – najlepiej po przejściach: rozwodzie, stracie partnera-przyjaciela, jednym i drugim połączonym z jakimś nałogiem – powinien połączyć siły z nowym współpracownikiem, zupełnie różnym od niego pod względem fizycznym i charakterologicznym, co da możliwość wprowadzenia elementów humorystycznych. Reszta pozostaje bez większych zmian.
I taki film akcji na pewno bym zrozumiał. Dobrze bym się na nim bawił, nie zasnął bym. Wniosek z tego taki, że jak się uprawia sztukę, to trzeba do niej podchodzić z pokorą i szacunkiem – nawet, jeśli to jest sztuka filmowa realizowana na poletku gatunkowym, jakim jest kino akcji. Bo umówmy się: nie każdy jest van Goghiem czy Salwadorem Dali, lub braćmi Wachowskimi, żeby się porywać na rewolucje w sztuce.

sobota, 20 listopada 2010

Prawdziwy facet

„Prawdziwy facet to taki, który potrafi spojrzeć na nas z naszej,  kobiecej perspektywy i zobaczyć nas takimi, jakimi jesteśmy”. Takie mądre zdanie wypowiedziała przed chwilą na falach radiowej Trójki jakaś pani, której nazwiska nie dosłyszałem. Wiemy, co chciała przez to powiedzieć, ale zastanówmy się, co jej wyszło.
Kiedy się widzi najwyraźniej, postrzega całościowo, zyskuje najpełniejszy obraz? Kiedy się patrzy z dystansu. Kiedy się patrzy z perspektywy obiektu, najczęściej widzi się tylko fragment. Skąd się wzięło i co oznacza powiedzenie „patrzeć z lotu ptaka”? Z lotu ptaka widzi się wszystko, bo patrzy się z góry, z daleka. Kiedy stoimy na ulicy i rozglądamy się, widzimy ulicę. Kiedy patrzymy z lotu ptaka, widzimy całe miasto.
W odniesieniu do cytatu: czy, jeśli spojrzymy (my, faceci) na kobiety z ich perspektywy, zobaczymy je takimi, jakimi są? Niekoniecznie. Dlaczego – to wyjaśniłem. Zabraknie odpowiedniego dystansu. Jakimi więc moglibyśmy ujrzeć panie, gdybyśmy patrzyli na nie tak, jak one patrzą na siebie? Prawdopodobnie takimi, jakimi chciały by być widziane. Psychologia mówi o tym, że każdy ma swoje Ja społeczne – takie, jakie widzą inni, oraz Ja wyobrażone, czyli wyidealizowany obraz własnej osoby, zbudowany na podstawie wyobrażeń o tym, jakimi chcieli byśmy być.
Jeśli więc paniom się wydaje, że są faceci, którzy potrafią się z kobietami utożsamić, przez to lepiej je znają i co za tym iść musi – bardziej doceniają, to o czym to świadczy? Że istnieją panowie, którzy wzbili się wysoko, popatrzyli już nie z lotu ptaka, ale raczej samolotu, zyskali dystans niezbędny do dokładnego poznania płci pięknej. Zobaczyli panie takimi, jakimi są. I zdobyli umiejętność odpowiedniego reagowania, które łatwo odczytać można jako zrozumienie. Tymczasem – czego po trosze dowodzi analiza cytowanego zdania, zbudowanego w myśl zasad kobiecej logiki – zrozumieć, to się chyba tak do końca nie da.

Drodzy Panowie – wszystkiego najlepszego, podobno mamy dziś nasze międzynarodowe święto.

Drogie Panie – naprawdę wzbijamy się tak wysoko, jak się tylko da, żeby jak najskuteczniej sprawiać wrażenie, że rozumiemy.

A jak mawiają pragmatyści – dobre i prawdziwe jest to, co się w praktyce okazuje najskuteczniejsze. Amen.

P.S. Może w związku z tym taka mała sugestia: Drogie Panie, nie starajcie się patrzeć na nas z naszej perspektywy, żeby nas zrozumieć. To nie tak działa, nie sprawdza się. Więcej dystansu!

piątek, 19 listopada 2010

Zły

Wspomniałem ostatnio o Lepoldzie Tyrmandzie i jego dzienniku (Dziennik 1954 – tak brzmi tytuł), cytując fragment o bałaganiarskiej Bognie. Tyrmand zaczął pisać dziennik z braku lepszego zajęcia, popadł przy tym w niewielką obsesją, do której jednak podchodził z dystansem (przytacza w pewnym miejscu słowa jednego ze swoich znajomych, który śmieje się, zwracając uwagę na niezwykłe zaangażowanie w pisaninę, że Tyrmand przestanie w końcu wychodzić z domu, spotykać się z ludźmi, robić cokolwiek, bo będzie pisał dziennik). Dziennik urywa się nagle. Jest wpis urwany w pół zdania i koniec. We wstępie do pierwszego pełnego polskiego wydania, autor tłumaczy, dlaczego tak się stało. Otóż – pojawiło się lepsze zajęcie. Tyrmand dostał zlecenie na napisanie powieści. Wywiązał się, i to jak!
Właśnie o tej powieści chciałbym słów kilka. Zabrałem się za czytanie jakiś czas temu i zostałem powalony, ogłuszony, wciągnęło mnie bez reszty. Mówię tu o Złym – dziele niezwykłym, jednej z lepszych książek, przynajmniej tych należących do szeroko pojętej beletrystyki, jaką zdarzyło mi się czytać.
Oto mamy powojenną Warszawę. W sumie to ona – miasto – jest głównym bohaterem książki. Jest zniszczona, brudna, pełna  zrujnowanych kamienic, zakazanych knajp, ciemnych uliczek i niebezpiecznych zaułków. Jeżdżą po niej przepełnione do granic, spóźniające się tramwaje i autobusy, w których co rusz wybuchają awantury. Chodzą po niej ludzie, którzy starają się jakoś funkcjonować w nowej rzeczywistości, którzy by jakoś wyglądać, polują na okazje „na ciuchach”, robią lewe interesy – by jakoś żyć. Którzy się boją, że w każdej chwili mogą dostać po mordzie od chuligana, czy innego bikiniarza – to nowa plaga, zakała społeczeństwa.
W tym malowniczym mieście, które zawzięcie walczy z własną szarością, pojawia się Zły, by walczyć z występkiem. Widzimy go po raz pierwszy, gdy ratuje z opresjo Martę. Dwoma silnymi uderzeniami uzbrojonej w  ozdobiony wielkim diamentem pierścień ręki posyła do szpitala nocnych napastników. Wszystko obserwuje ze swojego stanowiska Janusz Kalodont, stary kioskarz z wybuchową przeszłością konspiratora. Obserwujemy i my, czytelnicy, z zapartym tchem, a później, podobnie jak uczestnicy zajścia, zastanawiamy się, co właściwie się stało. Pojawił się znikąd, i nagle zniknął, pozostawiając po sobie wspomnienie niesamowitych, lśniących oczu i lśniącego łuku zarysowanego przez diament, zmierzający celnym sierpem ku twarzom napastników. I tyle. Nikt nie widział właściwie, jak wygląda, skąd się wziął, dokąd odszedł.
To dopiero początek. Tropem Złego podążamy wraz z lekarzem pogotowia, doktorem Witoldem Halskim, który zauważył podczas jednego z nocnych dyżurów pewną prawidłowość, w postaci regularnie trafiających na oddział zakapiorów, nieprzytomnych, z twarzami pokiereszowanymi uzbrojoną w coś ostrego i twardego, pewnie sygnet, pięścią. Śledzimy nocnego mściciela wraz z porucznikiem Michałem Dziarskim, funkcjonariuszem MO, któremu nie podobają się mnożące się samosądy; z tajemniczym panem w staromodnym meloniku, który układa jakąś swoją tajemną układankę; z redaktorami „Ekspresu Wieczornego”, Edwinem Kolanko i Kubusiem Wirusem. Poznajemy mieszkańców Warszawy, oraz jej podziemie, rządzone przez strasznego Obywatela Kudłatego, niekwestionowanego herszta półświatka, którego oglądać, a właściwie wysłuchać, bo twarz skrywa zawsze w cieniu, mają okazję nieliczni wybrańcy, wykonawcy najpoważniejszych przestępczych misji. Poznajemy zaufanego Kudłatego – Filipa Merynosa, który planuje największy przekręt w dziejach powojennej stolicy. W końcu poznajemy i samego Złego oraz jego przeszłość i mroczny sekret, leżący u podstaw całej historii. Przy okazji przewija się przed naszymi oczami korowód przebarwnych postaci – chuliganów, pijaczków, przedsiębiorców (na miarę czasów), cwaniaczków, mrocznych typków, kobiet, które spotkały złych mężczyzn, mężczyzn, którzy pokochali nie te kobiety, obywateli, którzy tęsknią za przygodą i heroicznymi czynami, zasłuchanych w zakazanym jazzie bikiniarzy z wyczesanymi plerezami, w marynarkach z „ciuchów”.
Tyrmand pisze tak barwnie, tak porywająco, że aż dech zapiera. Splata ze sobą historie życia bohaterów, tworząc z nich perfekcyjny wieniec, wieniec w którym każdy listek jest idealnie na swoim miejscu. I aż dziw, że nikt tego jeszcze nie przerobił na scenariusz. A może i dobrze, bo choć mógłby z warszawskiej historii powstać film, przed którym musiałby klęknąć i Tarantino, mimo swojego Pulp Fiction, i Guy Ritchie, mimo Przekrętu, i większość polskich twórców, z powodu tego, co do tej pory stworzyli, to równie dobrze, znając talenty polskich scenarzystów, reżyserów, hojność producentów i wyobraźnię specjalistów od castingów – mogli byśmy otrzymać mdłego gniota w styropianowej scenografii rodem z osławionego Quo Vadis, z „zabójczo przystojnym” Maciejem Zakościelnym w roli głównej. A to by była profanacja i zniewaga gorsza od tych, które spotkały wszystkich Sienkiewiczów, Mickiewiczów, Fredrów i kogo tam jeszcze razem wziętych.

czwartek, 18 listopada 2010

(Genialny) Pomysł na kolację

Głodny jestem niemiłosiernie, a w takiej sytuacji, kiedy się myśli o jedzeniu, myśli się najbardziej efektywnie. Jeśli się dobrze skupić, może przyjść prawdziwe natchnienie. Do mnie czasem przychodzi i pochwalić się muszę, że potrawy wymyślone w takich momentach, potrafią być niezwykłe.
Właśnie dopracowuję pomysł na dzisiejszą kolacje. Coś nie za ciężkiego, ale jednocześnie konkretnego. Jak już wspomniałem głodny jestem, i to trochę determinuje drogi wyobraźni. Coś wyrazistego. 
Zróbmy tak: mielimy mięso z kurczaka. Dorzucamy jajko, dużo natki, czosnek, może odrobinę gałki muszkatołowej..? Sól, pieprz – powinno być w sam raz. Z masy robimy niewielkie klopsiki – w środku dziurka, a w dziurce… niech będzie ser… pleśniowy… ostry Gorgonzola. Już prawie czuję ten smak. Rozgrzewamy patelnię i smażymy klopsiki. Rumiane kuleczki z niespodzianką w środku. Żołądek zawiązał mi się właśnie na supeł i dostałem ślinotoku.
Dobrze by było, żeby i sos jakiś się pojawił. Do delikatnego mięsa, do sera – puszka pokrojonych pomidorów, czosnek, bazylia, sól, pieprz, ostra papryka – niech smak będzie wyraźny.
Klopsiki układamy na talerzu, polewamy sosem… Jakoś tak pusto. Makaron! Jakiś duży, jak największy, żeby ułożyć tylko kilka sztuk. I polać odrobiną sosu. I listek bazylii na górze – finis coronat opus.
Jak ja teraz wytrzymam do wieczora.
Jakieś dobre winko do tego. Półsłodkie, domowe wino z głogu – dojrzewający w piwnicy, jeszcze świeży, zeszłoroczny wyrób własny.

wtorek, 16 listopada 2010

Idiosynkrazje

Każdy ma swoje małe dziwactwa. Chociaż – no właśnie – czy dziwactwa? Każdy jest jakiś, niepowtarzalny, ze swoimi nawykami, przyzwyczajeniami, rytuałami. Niektórzy mają te swoje osobliwe cechy po prostu bardziej ugruntowane, albo silniej zarysowane.
Można też powiedzieć, że każdy ma swoje normy dotyczące różnych sfer życia i kierując się tymi normami, każdy na swój własny sposób porządkuje sobie swoją codzienność. Komplikacje pojawiają się, gdy spotykają się ze sobą osoby hołdujące różnym normom.
Bardzo trafnie, choć i dość dosadnie opisał takie spotkanie Leopold Tyrmand w swoim dzienniku. Pedantyczny Tyrmand spotkał się z Bogną, a…

Bogna to geniusz nieporządku, wywracania, zuchwalstwa, niechlujstwa. Czyli tego wszystkiego, co dla mnie jest zakałą codzienności. Moje najdrobniejsze, co nie znaczy mało ważne, fobie i idiosynkrazje, zakwitają pod natchnieniem Bogny. Tłuste od brylantyny ręce Bogna wyciera w czystą poduszkę, jest to najnaturalniejszy odruch, o którym nawet wspomnieć nie warto. I ona chce małżeństwa! Skończyłoby się morderstwem o ręcznik, o skarpetkę, o źle umytą filiżankę. Bowiem Bogna, na ogół schludna i domyta na sobie, jest nie tylko arcyflądrą wokół siebie, lecz w dodatku krnąbrnym pieniaczem, przeobrażającym każdą uwagę w proces sądowy.

Pięknie napisane. Tyrmand w ogóle pięknie pisze, choć czasem nie przebiera w słowach. Pięknie, i jak wspomniałem – trafnie, przynajmniej z punktu widzenia mojego, czyli osoby, która też wyhodowała sobie i wypieściła najróżniejsze fobie i idiosynkrazje.
Pisałem już o podejściu do porządku. Porządek jest ważny – i ten fizyczny, porządek w otoczeniu, i ten organizacyjny. Organizować też można się porządnie, albo niechlujnie. Nie jestem pedantyczny – po prostu poukładany, uporządkowany i zorganizowany. Nie ma w tym przesady. Tym trudniej jest mi rozmawiać i negocjować z kimś, kto mi burzy harmonię sytuacji. Bo przecież to takie proste – zrobić coś po mojemu, to po prostu, w ostatecznym rozrachunku, gdy się podliczy zyski i straty i obejrzy ogólny efekt – zrobić lepiej.
Bo czy nie osiąga lepszego efektu, gdy się stara być punktualnym? Z mojego punktu widzenia, wystarczy zacząć się szykować pół godziny wcześniej, by zaoszczędzić sobie nerwów, nie stracić początku (filmu w kinie, koncertu itd.). Można by spokojnie zaparkować, kupić bilet, nie przeklinając długiej kolejki do kasy, zająć miejsce. Wystarczy odrobina dobrej woli.
Albo: czy nie lepiej odkładać rzeczy na miejsce? Kłania się Metafizyka Porządku. Rzeczy, które leżą tam, gdzie powinny, łatwiej znaleźć, trudniej zgubić. I w otoczeniu nie panuje chaos, gdy wszystko jest tam, gdzie powinno.
Tak samo jest ze sprzątaniem po sobie, sprzątaniem na bieżąco… wszystko tak łatwo zorganizować, a efekty takie przyjemne.
Niestety – taki punkt widzenia, to tylko efekt moich fobii, moje idiosynkrazje…

poniedziałek, 8 listopada 2010

Seriale, seriale, seriale...

Godzina jedenasta przed południem. Tyci poszedł spać – póki co trzyma się swojej pory drzemki. Gucio wie, że jak Tutu śpi, trzeba być cicho. Coś tam sobie dłubie – pewnie buduje dom. Ostatnio to jedna z jego największych pasji. Mam kilka chwil dla siebie. Siadam przed komputerem, włączam kolejny odcinek Californication. Zaraz będę musiał zabrać się za obiad, ale najpierw sprawdzę, co tam u Hanka.
Fajny serial. Każdy może go sobie po swojemu interpretować. Jako opiewanie szowinistycznej, męskości, prymitywnego machoizmu; jako ukryty feministyczny manifest. Jako nihilistyczne plugastwo; jako pochwałę wartości rodzinnych. Można się uśmiać jak na dobrej komedii, albo zadumać nad zawiłościami ludzkiej egzystencji. Pewnie już pisano o świecie Hanka Moody’ego na każdy z wymienionych sposobów. Niesamowite jest to, że w Californication jest wszystkiego po trochu. Rzadko zdarzają się tak niejednoznaczne dzieła.
Hank Moody pije whisky na śniadanie. W nocy poznał[*] kolejną młodą „California Girl”. Świetnie się bawi przez większość czasu, specjalnie się nie przepracowuje, jeździ Porsche. Wszyscy go lubią, a nawet jeśli nie, Hankowi to nie przeszkadza. Polubią pewnie z czasem a jeśli nie – nie ma to znaczenia. Cudowne życie wiecznego chłopca. Ale…
Hank Moody przeżywa twórczy kryzys. Jest pisarzem, który nie może pisać. Hank Moody przeżywa kryzys osobisty. Rozstał się z kobietą, która jest dla niego wszystkim. Przestaje dogadywać się z dorastającą córką, która również jest dla niego wszystkim. I przez to nie może pisać. Niby dobrze się bawi, niby żyje bez trosk, niby każdy facet powinien mu zazdrościć i pewnie zazdrości (tego Porsche, rzecz jasna), a Hankowi jednak coś doskwiera. Niby są kumple, niby są kobiety, imprezy, brylowanie w towarzystwie, ale jest też ciągła samotność i poczucie, że się coś spieprzyło. Coś najważniejszego i to na całej linii. Nie można spokojnie żyć i pracować z takim poczuciem. W Kaliforni Hanka Moody’ego nic nie jest tak proste, jak się wydaje.
Californication to też swoiste studium przypadkowości. Zastanawialiście się kiedyś, jaką rolę w naszym życiu odgrywa przypadek? W życiu Hanka i jego bliskich i w ogóle ludzi, których spotyka na swojej drodze – ogromną. Ale czy tak nie jest i w naszym przypadku?
Pewnie się przed docenieniem naszych przypadków wzbraniamy, bo lubimy mieć poczucie sprawstwa, wierzyć, że to my decydujemy. Ale czy tak jest do końca? Moje obecne życie zaczęło się przez przypadek, kiedy osiem, tak, chyba osiem lat temu poszedłem na koncert. Akurat nie było wolnych miejsc, więc przysiadłem się do stolika, przy którym siedział jakiś facet. To długa historia i nie ma się co skupiać na szczegółach, powiem tylko, że ten facet okazał się moim przyszłym szefem, który pomógł mi dostać pracę, bo nam się fajnie gadało na koncercie (między innymi, mam nadzieję, dlatego). Przypadek. W pracy poznałem moją żonę i w wyniku tego w moim salonie powstaje teraz kolejny dom z klocków.
A może przypadek sięga głębiej? Może moje obecne życie zaczęło się jakieś dwa lata przed tym koncertem, kiedy włączyłem radio i usłyszałem piosenkę, która mnie powaliła – jak się dwa lata później pojawiła możliwość, jak na skrzydłach pobiegłem na koncert, żeby tą piosenkę usłyszeć na żywo. Przypadek. Mogłem dziesięć lat temu nie włączyć radia, albo zrobić to cztery minuty później, niż zrobiłem.
Pewnie, że sam podjąłem w międzyczasie całą masę decyzji – świadomie, z pełnym poczuciem wszelkich konsekwencji. Ale przypadek był pierwotny – to on stworzył sytuacje, które wymusiły podjęcie jakiejś decyzji. Jakiejś. Zawsze możemy podjąć decyzję taką, lub inną. I w tym sensie nasze decyzje też są przypadkowe. Odo Marquard (niemiecki filozof, o którym mówią „postmodernista”) w swojej książce Apologia przypadkowości przytacza Arystotelesowską definicję przypadkowości: przypadkowe jest to, co jest jakieś, ale równie dobrze mogło by też być inne. Jeśli mamy możliwość wyboru – konsekwencja tego wyboru będzie przypadkowa z (tej) definicji.
Pewnie życie Hanka Moody’ego wyglądało by, przynajmniej od pewnego momentu inaczej, gdyby podczas szalonej imprezy nie zgasło (przez przypadek) światło i gdyby w ciemności (przez przypadek) nie poznał oralnie pewnej damy, myląc ją ze swoją ukochaną.
A gdyby mi prąd wyłączyli dziesięć lat temu i radio by nie zadziałało?
Gucio się potknął (przypadek) o klocki. Narobił rumoru. Dom runął chyba. Tyci się obudził. Czas kończyć oglądanie i brać się za robienie obiadu. Natknąłem się ostatnio przez przypadek na ciekawy przepis…


[*] „Poznał” w takim sensie, jaki kojarzymy na przykład z Biblii, choć się nad nim nie zastanawiamy. Jak myślicie, co miała na myśli Maria mówiąc do Archanioła: „Jakże mogę mieć syna, skoro NIE ZNAM męża?” Przecież Józefa kojarzyła już wtedy doskonale, chyba nawet razem pomieszkiwali…  „Poznać” znaczyło w tym kontekście tyle, co fizycznie się zbliżyć. Bardzo się zbliżyć. Ot, taka ciekawostka.

piątek, 5 listopada 2010

Nie zisi dziś, czyli nie jemy serka

Wywalczona, albo postępem zdobyta chwila spokoju. Chłopaki przez chwilę zajęci. Właśnie – zaczynają zajmować się sobą i nie potrzebują już ciągłej obecności, nadzoru, ciągłego zajmowania się nimi. Widzę światełko w tunelu.
Teraz – śniadanko. Gucio je serek, zwany również „zisi”. Zasad tego słowotwórstwa nie da się pojąć. Czasem pojawia się tam ślad logiki, ale nieczęsto. I jedynie ślad. Są jednak postępy. Coraz więcej w tym dziwnym języku dźwięków, które przypominają wyrazy tworzące mowę polską. Ale i nadal wiele takich, które przypominają wyrazy tworzące mowę japońską, lapońską lub neandertalską.
Grunt, że jest możliwa dość sprawna komunikacja.
Tytus zaczął chodzić. Dreptał już od jakiegoś czasu trzymając się mebli, ale teraz – to już prawdziwe chodzenie, bez trzymanki. Potrafi wstać z podłogi i nie musi się przy tym o nic podpierać. Pokonuje coraz większe dystanse.
Czas leci. Przeglądałem niedawno zdjęcia – mniej lub bardziej stare. Trafiłem na takie z wczesnej wiosny. Na jednym wózek, a w nim jakiś tłumoczek. Kombinezon z misiem, rękawki bez wystających rączek, nogawki bez wystających nóżek, uszaty kapturek z ledwo wystającym czubkiem noska. Przyszła wczesna jesień i ten kombinezon się prawie nie dopina. A wózek niedługo nie będzie potrzebny, bo przecież jak się umie chodzić, to siedzenie staje się nagle nudne. Tyle dróg się pojawia do odkrycia. Tyle zakamarków do spenetrowania. Na tyle schodków trzeba wejść, tyle petów można nazbierać z chodnika, kiedy tata się akurat na chwilę odwróci. No i te wszystkie kuszące śmietniki.
Tak czy inaczej – czas leci. Gucio mówi (prawie), Tutu chodzi… Niedługo do przedszkola, do szkoły, na studia…
A ja będę wtedy wylegiwał się rano w łóżku i celebrował syndrom opuszczonego gniazda.

wtorek, 2 listopada 2010

Przyrost geometryczny


Żona mi powiedziała, że się starzeję w tempie geometrycznym. Miała na myśli, że się staję marudny coraz bardziej i że to coraz szybciej postępuje – widocznie starzenie kojarzy się jej li tylko, albo głównie, z tetryczeniem. Ale to nieważne, o to mniejsza. To sobie wyjaśniliśmy, to znaczy ja wyjaśniłem, że moje coraz częstsze narzekanie może wynikać po prostu z coraz większej ilości obiektywnie istniejących w najbliższym otoczeniu powodów do narzekań. Nie wiem, czy moja żona, jako istotny składnik mojego najbliższego otoczenia, wręcz najistotniejszy, oraz tegoż otoczenia główny kreator, się z tym zgodziła. Raczej nie. Ale mniejsza i o to, przynajmniej w tej chwili. Bo teraz chciałbym skupić się na idei, która mi w głowie została po tamtej rozmowie. Na pomyśle starzenia się w tempie geometrycznym.
Poczyńmy niezbędne obliczenia: Gdyby ktoś starzał się w postępie geometrycznym, to pierwszego dnia swego życia postarzał by się o jeden dzień. Drugiego dnia – o kolejne dwa, następnego – o kolejne cztery, następnego o osiem i tak dalej. Szesnastego dnia swego życia posunąłby się o 32 768 dni, więc o prawie dziewięćdziesiąt lat. To raczej byłby koniec, biorąc pod uwagę, że gdyby ktoś cierpiący na naszą wyimaginowaną przypadłość przeżył kolejny dzień, miałby o zachodzie słońca za sobą 65 536 dni, czyli sto siedemdziesiąt dziewięć i pół roku życia. Niewykonalne. Czyli – szesnaście dni. Chyba, że rozbić by wszystko na sekundy, minuty… wtedy proces starzenia byłby jeszcze szybszy. Ale – nie ma co komplikować naszej przejrzystej w tym momencie i prostej imaginacji, naszego przyjemnie jasnego myślowego eksperymentu.
Gdyby znalazł się gdzieś kiedyś ktoś cierpiący na przypadłość takiego lawinowego starzenia, byłby niewątpliwie jednostką dość tragiczną. Tak krótkie życie – to tragedia. Jakie jednak było by ono – z drugiej strony – błahe. Co można mieć po szesnastu dniach, poza przeżytym życiem? Nawet, jeśli było by ono przeżyte w całości, to przecież nie w pełni. Cały cykl życia i praktycznie żadnych doświadczeń. No bo gdzie tu czas na naukę sikania na nocnik, jedzenia łyżką, wkuwanie tabliczki mnożenia, pierwsze i następne wagary, pierwsze i następne miłości, pierwszy potajemny browar na wagarach, prawdziwą i jedyną miłość, dzieci, kredyt na dom, wrednego szefa, problemy z łysieniem, próchnicę i artretyzm, kolejki do lekarza… z drugiej strony – tak mniej więcej w okolicach piętnastego dnia, powiedzmy dnia piętnastego około południa mogły by się pojawić problemy z łysieniem, dwadzieścia trzy godziny później – artretyzm, próchnica nawet trochę wcześniej.
Dobra, nasza historia średnio trzyma się kupy, jest raczej wydumana i ma pewnie mnóstwo logicznych dziur. I tu – dajmy się ponieść strumieniowi skojarzeń – pojawia się pomysł: A może by tak zrobić z tego film? U nas mogło by to przejść. Przecież tylko co czterdziesty powstający w naszym kraju film opiera się na trzymającym się skrupulatnie zasad logiki scenariuszu, co drugi z tych, które logiczne scenariusze mają, jest ekranizacją szkolnej lektury, czyli że sens i spójność do historii włożył jakiś świętej pamięci klasyk (kiedyś inaczej kształcono). Biorąc pod uwagę statystyki, film o lawinowym starzeniu się mógłby u nas powstać. Pewnie byłby naszym kandydatem do Oscara.
Co do filmu, mam pewne pomysły – dotyczące obsady, i jakiś zarys fabuły… Własne wyobrażenie o pewnych szczegółach.
W roli głównej mógłby wystąpić Maciej Zakościelny. Film od razu okrzyknięto by polskim Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona, bo wiadomo, że Zakościelny jest polskim Bradem Pittem – nosi takie same okulary i wciera żel, żeby włosy mu tak samo zawadiacko stały, nadając wiecznie chłopięcego uroku. Ojcem dotkniętego „przypadkiem” Zakościelnego byłby Maciej Stuhr, zaś Stuhr senior zagrałby czarny charakter. Cały dramat ojca i syna polegał by na tym, że syn dokonałby żywota, zanim NFZ podjął by decyzję o tym, co zrobić  z jego przypadkiem i czy finansować leczenie. Wiadomo – szesnaście dni leczenia pacjenta kosztuje, a szpitale wciąż NFZ-owi zalegają z jakimiś opłatami. Jerzy Stuhr wcielał by się w rolę urzędnika NFZ-u. Chwilami byłby rozdarty. No i jeszcze wątek miłosny, bez tego przecież ani rusz. Tu pojawia się Katarzyna Figura, która gra położną. Pomaga przyjść na świat małemu, różowemu Zakościelnemu, później zmienia mu pieluchy a po czternastu dniach, nawet po trzynastu z kawałkiem – zakochuje się w nim. W ciągu kilkudziesięciu godzin przeżywa więcej, niż niejedna kobieta w ciągu całego swojego życia (co paradoksalnie zbliża ją do głównego bohatera, choć ona jest bardziej świadoma): ma młodego kochanka, dojrzałego partnera, w końcu zostaje zrozpaczoną, bo przecież wciąż szaleńczo zakochaną wdową (choć nie wiem, czy taki związek udało by się zalegalizować, czy by zdążono, a wdowa, to chyba tylko po legalnym związku zostaje…) – wszystko to u boku jednego mężczyzny.
No i proszę – jedna cierpka uwaga żony, a ile inspiracji. W razie, gdyby ktoś – Mistrz Wajda, albo inny jakiś ojciec chrzestny współczesnej polskiej kinematografii chciał kiedyś zrobić film w oparciu o mój pomysł, zastrzegam sobie, że moja żona ma mieć epizod. Na przykład siostry oddziałowej… albo nie, minister zdrowia… albo nie, czarny charakter może jednak niekoniecznie…