wtorek, 2 listopada 2010

Przyrost geometryczny


Żona mi powiedziała, że się starzeję w tempie geometrycznym. Miała na myśli, że się staję marudny coraz bardziej i że to coraz szybciej postępuje – widocznie starzenie kojarzy się jej li tylko, albo głównie, z tetryczeniem. Ale to nieważne, o to mniejsza. To sobie wyjaśniliśmy, to znaczy ja wyjaśniłem, że moje coraz częstsze narzekanie może wynikać po prostu z coraz większej ilości obiektywnie istniejących w najbliższym otoczeniu powodów do narzekań. Nie wiem, czy moja żona, jako istotny składnik mojego najbliższego otoczenia, wręcz najistotniejszy, oraz tegoż otoczenia główny kreator, się z tym zgodziła. Raczej nie. Ale mniejsza i o to, przynajmniej w tej chwili. Bo teraz chciałbym skupić się na idei, która mi w głowie została po tamtej rozmowie. Na pomyśle starzenia się w tempie geometrycznym.
Poczyńmy niezbędne obliczenia: Gdyby ktoś starzał się w postępie geometrycznym, to pierwszego dnia swego życia postarzał by się o jeden dzień. Drugiego dnia – o kolejne dwa, następnego – o kolejne cztery, następnego o osiem i tak dalej. Szesnastego dnia swego życia posunąłby się o 32 768 dni, więc o prawie dziewięćdziesiąt lat. To raczej byłby koniec, biorąc pod uwagę, że gdyby ktoś cierpiący na naszą wyimaginowaną przypadłość przeżył kolejny dzień, miałby o zachodzie słońca za sobą 65 536 dni, czyli sto siedemdziesiąt dziewięć i pół roku życia. Niewykonalne. Czyli – szesnaście dni. Chyba, że rozbić by wszystko na sekundy, minuty… wtedy proces starzenia byłby jeszcze szybszy. Ale – nie ma co komplikować naszej przejrzystej w tym momencie i prostej imaginacji, naszego przyjemnie jasnego myślowego eksperymentu.
Gdyby znalazł się gdzieś kiedyś ktoś cierpiący na przypadłość takiego lawinowego starzenia, byłby niewątpliwie jednostką dość tragiczną. Tak krótkie życie – to tragedia. Jakie jednak było by ono – z drugiej strony – błahe. Co można mieć po szesnastu dniach, poza przeżytym życiem? Nawet, jeśli było by ono przeżyte w całości, to przecież nie w pełni. Cały cykl życia i praktycznie żadnych doświadczeń. No bo gdzie tu czas na naukę sikania na nocnik, jedzenia łyżką, wkuwanie tabliczki mnożenia, pierwsze i następne wagary, pierwsze i następne miłości, pierwszy potajemny browar na wagarach, prawdziwą i jedyną miłość, dzieci, kredyt na dom, wrednego szefa, problemy z łysieniem, próchnicę i artretyzm, kolejki do lekarza… z drugiej strony – tak mniej więcej w okolicach piętnastego dnia, powiedzmy dnia piętnastego około południa mogły by się pojawić problemy z łysieniem, dwadzieścia trzy godziny później – artretyzm, próchnica nawet trochę wcześniej.
Dobra, nasza historia średnio trzyma się kupy, jest raczej wydumana i ma pewnie mnóstwo logicznych dziur. I tu – dajmy się ponieść strumieniowi skojarzeń – pojawia się pomysł: A może by tak zrobić z tego film? U nas mogło by to przejść. Przecież tylko co czterdziesty powstający w naszym kraju film opiera się na trzymającym się skrupulatnie zasad logiki scenariuszu, co drugi z tych, które logiczne scenariusze mają, jest ekranizacją szkolnej lektury, czyli że sens i spójność do historii włożył jakiś świętej pamięci klasyk (kiedyś inaczej kształcono). Biorąc pod uwagę statystyki, film o lawinowym starzeniu się mógłby u nas powstać. Pewnie byłby naszym kandydatem do Oscara.
Co do filmu, mam pewne pomysły – dotyczące obsady, i jakiś zarys fabuły… Własne wyobrażenie o pewnych szczegółach.
W roli głównej mógłby wystąpić Maciej Zakościelny. Film od razu okrzyknięto by polskim Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona, bo wiadomo, że Zakościelny jest polskim Bradem Pittem – nosi takie same okulary i wciera żel, żeby włosy mu tak samo zawadiacko stały, nadając wiecznie chłopięcego uroku. Ojcem dotkniętego „przypadkiem” Zakościelnego byłby Maciej Stuhr, zaś Stuhr senior zagrałby czarny charakter. Cały dramat ojca i syna polegał by na tym, że syn dokonałby żywota, zanim NFZ podjął by decyzję o tym, co zrobić  z jego przypadkiem i czy finansować leczenie. Wiadomo – szesnaście dni leczenia pacjenta kosztuje, a szpitale wciąż NFZ-owi zalegają z jakimiś opłatami. Jerzy Stuhr wcielał by się w rolę urzędnika NFZ-u. Chwilami byłby rozdarty. No i jeszcze wątek miłosny, bez tego przecież ani rusz. Tu pojawia się Katarzyna Figura, która gra położną. Pomaga przyjść na świat małemu, różowemu Zakościelnemu, później zmienia mu pieluchy a po czternastu dniach, nawet po trzynastu z kawałkiem – zakochuje się w nim. W ciągu kilkudziesięciu godzin przeżywa więcej, niż niejedna kobieta w ciągu całego swojego życia (co paradoksalnie zbliża ją do głównego bohatera, choć ona jest bardziej świadoma): ma młodego kochanka, dojrzałego partnera, w końcu zostaje zrozpaczoną, bo przecież wciąż szaleńczo zakochaną wdową (choć nie wiem, czy taki związek udało by się zalegalizować, czy by zdążono, a wdowa, to chyba tylko po legalnym związku zostaje…) – wszystko to u boku jednego mężczyzny.
No i proszę – jedna cierpka uwaga żony, a ile inspiracji. W razie, gdyby ktoś – Mistrz Wajda, albo inny jakiś ojciec chrzestny współczesnej polskiej kinematografii chciał kiedyś zrobić film w oparciu o mój pomysł, zastrzegam sobie, że moja żona ma mieć epizod. Na przykład siostry oddziałowej… albo nie, minister zdrowia… albo nie, czarny charakter może jednak niekoniecznie…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz