piątek, 23 maja 2014

O tym, że nie jestem piratem drogowym i dlaczego




Główny Inspektorat
Transportu Drogowego


W odpowiedzi na pismo CAN.7421.322570.2014.1.A dotyczące Raportu nr140519090A z urządzenia rejestrującego informuję po raz trzeci, iż od dnia ……. nie jestem właścicielem pojazdu marki Volkswagen o numerze rejestracyjnym CT4868A. Samochód sprzedałem panu…….. zamieszkałemu w ……….
Załączam (po raz kolejny) kopię umowy kupna – sprzedaży.
Jednocześnie chciałem zadać pytanie, czy pracujecie Państwo na maszynach do pisania i fiszkach, czy może macie jednak komputery i jakiś system. Jeśli tak, proszę zwrócić uwagę na fakt, że informacje dotyczące wyżej wymienionego pojazdu nie powinny być kierowane do mnie, tylko do obecnego właściciela. Prowadzenie korespondencji z Państwem staje się dla mnie męczącym obowiązkiem. Wprowadzenie odpowiedniej informacji do systemu ułatwiło by mi życie, Państwu ujęło obowiązków i w ogóle powinno wyjść wszystkim na dobre. Proszę wziąć to pod rozwagę. Będę zobowiązany.

Z (malejącym) poważaniem

Moja cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Urzędnicy napastują mnie od jakiegoś czasu chcąc wyegzekwować coś, co powinno być wyegzekwowane od kogoś zupełnie innego, mianowicie od obecnego właściciela mojego drogiego Hansa, który służył mi wiernie, ale teraz służy komuś innemu.
Czy moje – kolejne już – pismo z wyjaśnieniami odniesie skutek? Prawdę mówiąc wątpię. Nie mniej jednak warto spróbować. I tak muszę odpisać, żeby za jakiś czas nie dostać wezwania do sądu lub czegoś równie miłego. Dyskusje z urzędasami, jak kopanie się z koniem. Trudno.
W końcu będę też musiał wytłumaczyć sprawę listonoszowi i pani z poczty. Kiedy odbierałem ostatni list z Inspektoratu Transportu, pani spojrzała na mnie i powiedziała, że ma niestety niemiłe wiadomości. od razu domyśliłem się, o co chodzi. Podobnie sprawę skwitował listonosz, który wręczał mi kopertę z zielonym nadrukiem jakiś miesiąc temu.
Muszę się wytłumaczyć, czuję taką potrzebę, bo nie chcę uchodzić w środowisku lokalnym za pirata drogowego. Bo ja przecież piratem nie jestem. Raz, że jestem rozważny i odpowiedzialny z natury, to mnie powstrzymuje od bycia piratem drogowym. Dwa, że nawet, gdybym chciał – nie mógł bym a to za sprawą zainstalowanej w samochodzie specjalnej aplikacji. Jest ona bardzo skuteczna. Za każdym razem, kiedy moja stopa okazuje się za ciężka, kiedy mnie porwie klimat rozwijającej się przede mną wstęgi asfaltu i kiedy strzałka prędkościomierza wychyli się w związku z tym zanadto w prawo, rozlega się nagły (i przez to dość przeraźliwy) dźwięk, który każe mi zwolnić. Chcąc nie chcąc zdejmuję nogę z gazu. Czasem uciążliwa, acz skuteczna funkcja. Nazywa się „Żona”.

piątek, 9 maja 2014

I am the one who knocks, czyli o pewnym serialu




Długo zwlekałem, aż w końcu uległem. Sięgnąłem po zachwalany przez wszystkich serial Breaking Bad. Byłem, nie ukrywam, trochę sceptycznie nastawiony po tym, jak naczytałem się entuzjastycznych recenzji i opinii, że to serial wszech czasów. Sceptycyzm jednak szybko ustąpił i sam stałem się entuzjastą.
Fabułę serialu można streścić w kilku słowach. W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin Walter White, nauczyciel chemii dowiaduje się, że jest chory na raka. Ubezpieczenie Walta nie obejmuje kosztownego leczenia, co więcej, Walter wie, że to nie jedyny „kłopot” finansowy, z jakim musi się zmierzyć. Jego żona jest w nieplanowanej ciąży, sam Walt zarabia kiepsko i żeby związać koniec z końcem, dorabia pracując w myjni samochodowej (gdzie pucuje wypasione bryki swoich rozwydrzonych uczniów). Jest sfrustrowany i boi się o przyszłość swojej rodziny. W wyniku nieoczekiwanego splotu wydarzeń zaczyna, wraz ze swoim byłym uczniem, Jasse’im Pinkmanem, produkować metaamfetaminę. Okazuje się, że ma do tego wyjątkowy talent. Jako Heisenberg (taki przyjmuje pseudonim) gotuje najczystszą metę, jaka kiedykolwiek pojawiła się na rynku – z czasem staje się królem narkotykowego podziemia. Tyle, jeśli chodzi o zarys historii. Powiedzieć jednak o Breaking Bad tylko tyle, to nic nie powiedzieć.
Przede wszystkim serial wymyka się gatunkowym klasyfikacjom. Vince Gilligan, twórca Breaking Bad  powiedział, że jest to postmodernistyczny western. Coś w tym jest. Ale to mało. Serial to też dramat – iście szekspirowski. A czasami oglądamy kameralny dramat rodzinny. Chwilami to czarna komedia – czarna jak smoła i tak samo gęsta i lepka. Momentami napięcie rośnie do poziomu nie występującego w najprzedniejszych thrillerach. W Breaking Bad jest wszystko, co tylko może poruszyć widza – a porusza na najwyższym poziomie.
Teraz, kiedy obejrzałem już wszystkie pięć sezonów wiem jedno: żeby ocenić dzieło (tak – z pełną świadomością i odpowiedzialnością używam tego słowa) Gilligana, trzeba je obejrzeć w całości. Bo jest to dzieło skończone i zamknięte, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Trzeba je oceniać całościowo. Alfred Hitchcock byłby dumny z twórców serialu: jego zasada mówiąca, że powinno zaczynać się od trzęsienia ziemi a później ciągle zwiększać napięcie, nigdy jeszcze nie została wprowadzona w życie z taką precyzją.
Jednym z największych atutów serialu są wykreowane w nim postaci. Wszystkie, nawet te drugoplanowe, zapadają w pamięć.  Przede wszystkim Walter White. Grający go Bryan Cranston wspinał się na wyżyny, zmieniając się w jednej chwili z poczciwego, wręcz gapowatego Walta w demonicznego Heisenberga, który z zimnym błyskiem w oku mówi: Ja nie jestem w niebezpieczeństwie. Ja   jestem niebezpieczeństwem! Aaron Paul jako Jesse Pinkman stworzył postać nie mniej tragiczną, niż bohaterowie greckich dramatów. Giancarlo Esposito grając Gustavo Fringa, właściciela sieci knajp typu fast food zagrał swojego bohatera tak, że porównać to można z tym, co udało się zrobić Anthonemu Hopkinsowi, gdy po raz pierwszy wcielił się w postać Hannibala Lectera w Milczeniu owiec. Jego Gus jest zresztą do doktora Lectera bardzo podobny. Elegancki, wręcz wymuskany gentelman o nienagannych manierach, podpora lokalnej społeczności, domator, podejmujący swoich gości własnoręcznie przyrządzonymi (według babcinego przepisu) potrawami – gdy pokazuje swoje drugie, potworne oblicze, wciska nas w fotel (mimo, że potraw wcale nie preparował z wcześniejszych gości). A to tylko trzy spośród wielu, bardzo wielu przykładów aktorskiego majstersztyku.
Śledząc losy bohaterów opowieści, obserwujemy też proces ich przemiany. To kolejny niesamowity atut serialu. Oczywiście w najbardziej  spektakularny sposób zmienia się Walter White. Zmęczony życiem, nudny belfer stopniowo staje się mistrzem zbrodni, odkrywa swoje talenty – ten czysto techniczny, który pozwala mu stworzyć narkotyk idealny, ale i inne, choćby niesamowitą umiejętność manipulowania ludźmi. Początkowo jest kimś, kto podjął decyzję, być może niewłaściwą, ale pociągającą za sobą określone konsekwencje i jako ktoś taki, osoba wplątana w sytuację, która wymknęła się spod kontroli, robi wszystko, by przetrwać. Z czasem jednak gra go wciąga. Przestaje chodzić o przeżycie, w końcu przestaje nawet być istotne to, co zapoczątkowało lawinę wydarzeń: troska o rodzinę. Walt staje się Heisenbergiem na pełen etat i to mu się coraz bardziej podoba. W końcu robi coś, w czym jest najlepszy, w czym jest mistrzem nie mającym sobie równych. 
Breaking Bad to serial przewrotny. Na ekranie widzimy, jak bohaterowie coraz bardziej przesuwają granice togo, do czego są w stanie się posunąć. Sami też przesuwamy granice. Bo przecież kibicować głównemu bohaterowi, to rzecz naturalna. W końcu jednak zdajemy sobie sprawę, że zabrnęliśmy za daleko – i Walt, posuwając się do kolejnych niegodziwości i my, ciągle trzymając za niego kciuki. Tak jak Walter stał się mistrzem manipulacji, tak i autorzy serialu po mistrzowsku manipulują nami, widzami, grając na naszych emocjach z wprawą prawdziwych wirtuozów.
Na jednym z forów dyskusyjnych ktoś napisał, że ma post BreakingBadową depresję – nic, co ogląda, już go nie satysfakcjonuje. Osobiście polecam serial z całego serca. Uczciwie jednak ostrzegam: taka depresja jest realnym zagrożeniem.