czwartek, 22 grudnia 2011

Krytyka kupującego rozumu, czyli zakupy z Kantem

Immanuel Kant wielkim myślicielem był. Nie pałam do niego jednak wielką sympatią. Zawiłość stylu profesora z Królewca jakoś mnie zawsze odstręczała. Nie wyobrażam sobie raczej, żeby usiąść z Kantem przy kominku i zrelaksować się przy Krytyce czystego rozumu i kieliszku wina. Chyba, że cierpiałbym się na bezsenność – w takiej sytuacji z lektury Kanta przy kominku mogłyby wyniknąć pewne korzyści. O tym akurat przekonałem się osobiście i mogę potwierdzić skuteczność metody. Na zajęciach dotyczących Kanta spałem regularnie – około piętnastej piętnaście, co środę, przez cały semestr, zaczynały mi ciążyć powieki; koleżanki i koledzy mieli ubaw, prowadzący zajęcia litościwie udawał, że nie widzi moich zawsze przegrywanych zmagań, polegających na próbie utrzymania głowy w pionie –  jestem mu za to wdzięczny.
Rozum ludzki spotyka się w pewnym rodzaju swych poznań ze szczególnym losem: dręczą go pytania, których nie może uchylić, albowiem zadaje mu je własna jego natura, ale na które nie może również odpowiedzieć, albowiem przewyższają one wszelką jego możliwość napisał Kant. Nie byłem nigdy, jak już wspomniałem, wielkim miłośnikiem Kanta i nie zakładałem, że będę do jego dzieł ze szczególnym upodobaniem wracał, ostatnio jednak myśl o Kancie mi zaświtała – podczas, o dziwo, zakupów. W trakcie jednej z przedświątecznych wizyt w wielkim sklepie zadałem sobie mianowicie pytanie: po co? W tamtej chwili odpowiedź przewyższyła możliwości mojego rozumu, pytanie o sens zakupowego szaleństwa dręczyło mnie nadal, nie dawało się nijak uchylić. Postanowiłem się z nim zmierzyć z pomocą Immanuela.
Wyszło mi, co następuje:
Konieczność kupowania musi być niczym innym, jak swego rodzaju ideą regulatywną. Idea regulatywna to coś, co pomaga nam wyjaśnić zjawiska, których nie można by wyjaśnić nie odwołując się do tej idei. Mimo, że nie odnosi się ona do niczego, czego moglibyśmy empirycznie doświadczyć, to coś, do czego się odnosi, musi jednak istnieć. Inaczej pewne rzeczy nie miałyby sensu. I tak – wracając do zakupów – musi istnieć coś takiego, jak konieczność kupowania, jakaś kosmiczna determinanta (która zresztą nasila się w okresie przedświątecznym). Gdyby taka konieczność nie istniała, to czy biegałbym jak oszalały od sklepu do sklepu, oglądał, odhaczał kolejne punkty na liście, myślał o tych wszystkich rzeczach wiszących na wieszakach i leżących na półkach, podobnie zresztą, jak rzesze ludzi wokół mnie? Przecież to jakiś koszmar – w sklepach tłok, gdzieś tam przebija się świadomość, że coraz mniej czasu, nie mówiąc już o świadomości dotyczącej sum wydawanych pieniędzy. Co chwilę ktoś na mnie wpada, w kolejkach spędza się wieczność – mimo wszystko ciągnie nas na zakupy. Nie można tego fenomenu wytłumaczyć inaczej, jak tylko uznając, że istnieje jakaś konieczność. Konieczność kupowania. Paskudna, podstępna idea.
W całym tym sklepowym zabieganiu zaczęły mnie zawodzić moje aprioryczne czyste formy naoczności – poczucie czasu i przestrzeni. Już nie spełniały one swojej roli, takiej, jaką opisał Kant: nie pomagały mi porządkować danych zmysłowych. Wręcz przeciwnie, wprowadzały chaos. Wydawało mi się, że sklepowe alejki nie mają końca i że nigdy, ale to nigdy nie wylezę z ich labiryntu. Nie wiedziałem, co oglądam, czego szukam i gdzie jestem, oraz czy już tu byłem wcześniej.
Byłem bliski popadnięcia w lekkie szaleństwo, na szczęście do głosu doszedł imperatyw kategoryczny. Postępuj zawsze tak, żeby reguła twojego postępowania mogła stać się prawem powszechnym – tak mniej więcej brzmi jedna z jego reguł. Dobrze, pomyślałem. Należy dołożyć wszelkich starań, żeby się uspokoić. Co by było, gdyby wszyscy wariowali na zakupach? Nastał by chaos i anarchia. Uspokój się więc, chciałbyś przecież, żeby otaczali cię mili, spokojni, opanowani ludzie, bez obłędu w oczach.
W końcu się udało. Wyszedłem ze sklepu, uniosłem głowę – niebo gwiaździste było na swoim miejscu, czyli nade mną. Odetchnąłem z ulgą.

środa, 21 grudnia 2011

(prawie)Sto procent normy


Niedawno zajrzałem do pisanego około roku temu tekstu. Przytaczałem tam fragmenty rozmów z chłopakami, właściwie z Guciem. Mówił nieskładnie, przekręcał wyrazy lub tworzył własne określenia. Myślał, że zima (zwana jumą) jest sinolicą, starszą damą, która albo przyniesie śnieg, albo ten będzie musiał siam bam. Dziś Guć poważnie dyskutuje, logicznie dowodzi, łapie za słowa, tworzy teorie i fabuły podczas zabaw. Ale pamiętasz, była umowa! No dobra, ale kiedyś mówiłeś… - normalne zwroty z codziennego słownika. Teraz już normalne, a jeszcze niedawno nie do pomyślenia. Kiedy to się zmieniło?
Jaka pogoda była rok temu o tej porze? Co mi w związku z tym przyszło do głowy? Co czytałem w maju, co mi się nasunęło na myśl, po obejrzeniu filmu…
Zdarzały się chwile, kiedy miałem straszną ochotę coś napisać, a nie za bardzo wiedziałem co. Fakt, że mimo wszystko nie chciałem napisać czegokolwiek dowodzi mam nadzieję, że nie cierpię na bardzo zaawansowaną, kompulsywną grafomanię. Siedziałem, myślałem, przeglądałem gazety i czasami znajdowałem temat. A czasami nie. Czasami ten temat sam wpadał do głowy, nie wiadomo skąd i całkiem nieoczekiwanie. Impulsem mogło być zdanie przeczytane w książce, wypowiedź usłyszana w radio, scenka zaobserwowana na ulicy.
I tak od pomysłu do pomysłu, od tekstu do tekstu – stuknęła mi setka. A dokładnie stuka teraz: czytacie setny wpis na tym blogu.
Wysmażenie tych stu notatek zajęło mi rok z okładem. Tu trochę statystyki. Wynika z tego, że pisałem średnio jeden tekst na cztery dni. Mniej więcej. Chyba nieźle. Z drugiej strony, to tylko ¼ strony dziennie (przyjmując, że przeciętny tekst zajmuje około strony, a tak właśnie jest). Tak czy inaczej, biorąc pod uwagę, że nie narzucałem sobie żadnych norm, mogę stwierdzić z czystym sumieniem, że te sto tekstów daje dokładnie 100% normy. To może nie wynik godny przodownika pracy z prawdziwego zdarzenia, nie mniej jednak 100% to chyba akurat taka ilość, o której można powiedzieć, że jest w sam raz.
Czytelnicy stali i przygodni odwiedzili tę stronę prawie czternaście tysięcy razy. Około. Jest to liczba przybliżona choćby dlatego, że chwilę trwało, zanim odkryłem w ustawieniach opcję „nie śledź własnych wejść”. Daje to oczywiście jakąś dzienną, tygodniową i miesięczną średnią odwiedzin, nie chce mi się jednak teraz prowadzić obliczeń. To zresztą mało istotne. Zabawne jest za to, w jaki sposób można tu trafić przypadkiem. Można na przykład, gdy się chce dowiedzieć, jaką whisky pija Hank Moody. Nie pisałem chyba nic na ten temat. To znaczy wspominałem, że Hank pija czasem whisky na śniadanie,  ale ewentualni naśladowcy, którzy pragnęliby poznać smak konkretnej marki, będą zawiedzeni, szukając tej informacji u mnie. Można odwiedzić tę stronę, gdy się zapyta Wszechwiedzące Google, jakie dylematy doskwierają pedagogom. Albo co to jest przyrost geometryczny. Albo z czego wolno się śmiać, a z czego nie wypada, lub jaki jest związek pomiędzy wieszczkiem z muchomorkiem a potrzebą zachowania ładu i porządku. Czasem wpadają tu osoby zainteresowane pomysłami Zenona z Elei lub chcące sprawdzić, czy kwoka z wiersza Brzechwy była dobrze wychowana. Lektura statystyk własnego bloga jest przyjemną i pouczającą rozrywką.
Przyjemna jest też lektura komentarzy. Miło wiedzieć, że ktoś poświecił chwilę, żeby przeczytać to, co napisałem. Miło przeczytać, że się podobało. Miło wymienić poglądy albo dowiedzieć się, że ktoś myśli podobnie. Siedemdziesięciu pięciu osobom spodobało się tu na tyle, że postanowiły dołączyć do grona obserwatorów. To również jest przyjemna świadomość.
Po co w ogóle prowadzić bloga? Dziewięćdziesiąt dziewięć tekstów temu nie wiedział, nie byłem do końca pewny. Dziś, jak to się mawia w pewnych kręgach, posiadam większą wiedzę na ten temat. Bo to przyjemne, bo to świetna zabawa, bo to dobry sposób na realizację potrzeby bawienia się słowem i na nie zatracenie tej giętkości języka (albo pióra, czy raczej… klawiatury?), która pozwala wyrazić wszystko, co pomyśli głowa. I sposób na uchwycenie wspomnień, które mogłyby ulecieć, pozacierać się, gdyby o nich nie napisać[1].


[1] Przyznaję, że ten tekst powstał w wyniku pewnej pomyłki. Nie jest on setnym wpisem. Jest klasycznym falstartem. Z bliżej nie znanych mi powodów mój pulpit nawigacyjny podaje błędną informację o ilości opublikowanych postów: według tej informacji ten będzie setny. W rzeczywistości będzie dziewięćdziesiąty szósty. 96% normy to wszakże też nieźle. W chwili odkrycia pomyłki tekst był już jednak gotowy i nie mogłem się oprzeć pokusie zamieszczenia go na stronie.  Oto więc jest.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Przedświątecznie nie (do końca) o świętach

Dziewiętnasty grudnia. Czyli już niedługo: choinka, wigilia, kolęda, prezenty, barszcz z uszkami i makowiec. Trwa już odliczanie, zewsząd świecą choinkowe lampki, patrzą Mikołaje – małe, duże, czekoladowe, dmuchane; świerki i sosenki pojawiły się w ofercie przeróżnych sprzedawców: wielkich sklepów i małych przedsiębiorców. Atmosfera jednym słowem świąteczna, nawet Lemmy Kilmister śpiewa w radio piosenkę o czerwononosym reniferze: Run, run Rudolph!
A mi się jakoś nie udzieliło, jeszcze nie myślę o karpiach i pierogach. Umyłem co prawda okna, ale to nie w ramach przedświątecznego szału porządków. Były po prostu brudne. Wiem wprawdzie, że Mikołaj przechadza się wieczorami po naszych osiedlach i sprawdza, zaglądając przez okna, kto jest grzeczny i zasłużył na prezent, ale że sobie nie mam nic do zarzucenia, a Chłopaków jakoś to nie mobilizuje do unikania zachowań, które trudno nazwać „grzecznymi”, trochę mi ten fakt umyka jako mało istotny.
Najpilniejszą sprawą związaną ze świętami i najbardziej aktualnie absorbującą, jest znalezienie sposobu na uniknięcie świątecznego spotkania ze współpracownikami. I z szefem. Tradycyjnie unikam, już mnie nawet nie proszą u udział w jasełkach (nie lubię się przebierać, nie lubię publicznych występów, nie nadaję się ogólnie – wszystko to już wyjaśniałem), ale to zawsze wiąże się z dyskomfortem: że ktoś zapyta, zagai i zamiast po prostu nie przyjść, trzeba będzie bezpośrednio odmawiać i tłumaczyć.
W związku z wyżej opisanym brakiem odpowiedniego nastroju – nie będzie o świętach.
Nie będę się rozpisywał ani o tych przyjemnych bożonarodzeniowych aspektach, ani o tych mniej miłych. Na przykład o szale zakupów, który opanował wszystkich dookoła, i o tym, że mnie dostało się rykoszetem. Nieopatrznie wybrałem się na zakupy w sobotę, w porze chyba dogodnej do robienia zakupów. Była to w każdym razie pora dogodna dla bardzo wielu ludzi. Udało mi się znaleźć wolny wózek. To był sukces, który mnie pozytywnie nastroił. Szybko jednak dotarło do mnie, że to jedynie szczęście w nieszczęściu. Bo z tym wózkiem musiałem odbyć slalom, wyścig, musiałem mieć oczy szeroko otwarte i zachować czujność, żeby ktoś inny, swoim wózkiem mnie nie potrącił, nie rozjechał, nie zepchnął na regały lub nie zmaltretował na inne jeszcze sposoby. W zderzeniu z tymi wyładowanymi nawet nie po brzegi, ale w większości przypadków ze sporą górką wózkami nie miałbym szans. Bo ja wyskoczyłem tylko po kilka rzeczy na obiad. I żeby zapłacić za rybę, chleb i ze trzy czy cztery inne rzeczy, musiałem odstać w kolejce do kasy strasznie długi czas. Bo każdy, kto stał przede mną wykonywał magiczną sztuczkę zwaną wózkiem bez dna: wyciągał i układał produkty z wózka i wyciągał i układał na taśmie przed kasą i wyciągał i wyciągał i zdawało się to nie mieć końca. Przeczyło prawom fizyki. Przecież taki wózek powinien mieć ograniczoną pojemność…
Pod względem grozy, przedświąteczne zakupy może przebić tylko jedno: sytuacja, w której wpada się na pomysł, żeby zobaczyć nowo otwarte centrum handlowe… w dniu otwarcia. Wpadliśmy z żoną na taki pomysł jakiś czas temu i powiem jedno: było gorzej, niż przed świętami. Były takie momenty, że zaczynałem przeczuwać nadchodzący atak paniki, w głowie pojawiało się słowo: hiperwentylacja (przywoływałem w pamięci sceny z filmów, kiedy ktoś oddycha nerwowo z papierową torebką przy ustach). Zastanawiałem się, czy w takiej sytuacji można zemdleć. Gdybym miał wyciągnąć pozytyw (jest to trudne, bo trudno było nawet obdarzać – jak w skeczu kabaretu Ani Mru Mru – swoim zainteresowaniem hostessy, bo ginęły w tłumie), to może wskazałbym na pewne odkrycie. Zrozumiałem mianowicie, co zainspirowało George’a Romero do umieszczenia akcji Świtu żywych trupów w centrum handlowym. Sam czułem się, jak w filmie o zombie. Wszyscy wokół mnie szli; szli powoli, zwartą grupą, w jednym kierunku, wzrok mieli nieobecny, choć jednocześnie czujny i rozbiegany – jakby szukali kogoś świeżego, w celach konsumpcyjnych. Romero musiał kiedyś widzieć podobne widowisko. Ja obiecałem sobie: nigdy więcej.
Jest jeszcze kilka kwestii związanych ze świętami, nad którymi nie będę się zanadto rozwodził, choć mógłbym. Choćby wzrost w przedświątecznym okresie ilości spraw do załatwienia i to niekoniecznie takich czysto świątecznych. Coraz bardziej na przykład kłuje mnie w oczy książka, którą powinienem oddać do biblioteki jakiś już czas temu. Nie mam kiedy tego zrobić, więc książka leży i czeka. Obym przed końcem roku zdążył – w nowy rok lepiej wejść z czystym kontem, przynajmniej w bibliotece. Przed domem ciągle leżą liście, które powinienem sprzątnąć. Robię to na raty, co tydzień pakuję do pojemnika na śmieci ile się zmieści i czekam na śmieciarkę. No dobrze, nie co tydzień, w tym problem. Ominąłem jeden czy dwa poniedziałki, więc liście zalegają. Pewnie znalazłbym jeszcze kilka takich leżących odłogiem spraw.
Trzeba by się za nie w końcu zabrać, pozałatwiać. Ale jak to zrobić, kiedy, skoro święta za pasem?

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Za dużo rzeczy, za dużo na głowie, czyli o minimalizmie

Miałem ze sobą plecak, duży, ze stelażem. I wojskowy plecak kostkę. Pomieściłem tam cały dobytek, a przynajmniej wszystkie rzeczy, które były dla mnie ważne lub których posiadanie było nieodzowne. W plecaku miałem garnek, talerze: płaski, głęboki i śniadaniowy; sztućce, jakieś książki, magnetofon i kasety. Trochę ciuchów. Z całym tym majdanem sprowadziłem się pewnego dnia do akademika.
Po roku przeprowadzałem się do mieszkania, które wynajęliśmy ze znajomymi. Miałem już więcej rzeczy. Nabyte w ostatnim czasie książki, teczki z notatkami i kserowanymi fragmentami podręczników, nowe kasety (odkryłem świetny komis muzyczny, więc kolekcja się zwiększyła), ciuchy, które zwiozłem z domu lub kupiłem w tak zwanym międzyczasie. Było tego trochę, ale i tak, żeby się przeprowadzić, wystarczyły dwa kursy z plecakiem. Łatwo, prosto, bez zbędnych komplikacji. Z pierwszych zakupów, na które wybrałem się z nowego mieszkania, wróciłem z koszem na śmieci, segregatorami, które miały mi pomóc uporządkować papiery, nową doniczką dla fikusa, którego niedawno dostałem. Więcej rzeczy.
Gdy wyprowadzałem się cztery lata później, po skończeniu studiów, o pomoc w przeprowadzce poprosiłem kuzyna dysponującego samochodem. Zrobiliśmy trzy kursy, przewożąc książki, papiery, zeszyty i notatniki, gary, ciuchy, komputer, tarczę do darta, kolekcję kufli i pokali do piwa, terrarium z ptasznikiem oraz fikusa, który dzielnie mi towarzyszył już czwarty rok. Po roku kolejna przeprowadzka – tym razem docelowa, do naszego domku. Znowu kilka kursów autem.
Nagle, poza posiadanymi dotychczas rzeczami, zacząłem posiadać dom, ogród, samochód… Dom z kredytem, ogród, który najpierw trzeba było wysprzątać i zagospodarować (kupiłem niezbędne do tego narzędzia), żeby zasługiwał na swoje miano, samochód, który trzeba tankować, ubezpieczać, przeglądać i naprawiać. W domu pojawili się Chłopacy i zaczęło się w nim robić ciasno. Wszędzie są zabawki, w różnych zakamarkach natrafiam na zakopane skarby, których różnorodność ciągle mnie zaskakuje. Miliony małych spodenek, sweterków i koszulek albo czekają na wypranie, wysmarowane jogurtem, zalane herbatką, albo piętrzą się, zdjęte z suszarki, czekając na poskładanie. Części, które odpadły od zabawek made in Badziewland, pojawiają się nagle w najmniej oczekiwanych miejscach. Potrzebna była nowa szafa.
Nowa szafa, telewizor, sprzęt grający, odtwarzacz DVD, nowe talerze, sztućce z Ikei, abażur do lampy, szklanki do napojów, miseczki do deserów, foremki do ciastek, roleta na okno, narzuta na łóżko, lampka na biurko, dywanik do sypialni, ramka do zdjęcia, szczoteczka do zębów i pojemnik na szczoteczki i mydelnica pasująca do pojemnika na szczoteczki; szczotka do mycia toalety na stojaku pasującym do mydelniczki pasującej do pojemnika na szczoteczki – wszystko harmonizuje z płytkami na ścianie…
Kupujesz meble. Wmawiasz sobie, że ta sofa wystarczy ci już do śmierci. Kupujesz tę sofę, a potem przez parę lat żyjesz z błogim poczuciem, że cokolwiek się stanie, problem sofy masz rozwiązany. Potem kupujesz komplet talerzy. Potem idealne łóżko. Zasłony. Dywan.
Potem stajesz się więźniem swojego przytulnego gniazdka, a przedmioty, których dotąd byłeś właścicielem, biorą teraz ciebie w swoje posiadanie.[*]
W ostatnim numerze Przekroju znaleźć można artykuł o minimalizmie i minimalistach. Ludziach, którzy nie kupują zbędnych rzeczy, nie mają kredytów, ci radykalni – posiadają jedynie około setki przedmiotów. Nie pozazdrościłem im. Nie do końca. Sam, nie chciał bym mieć mebli z recyklingu (kanapy ze starej wanny i foteli ze sklepowych wózków), nie zdobył bym się na uwolnienie książek (zostawić je gdzieś, żeby pozbyć się ‘zbędnego’ przedmiotu a komuś innemu pozwolić cieszyć się lekturą? – absurd; sam zresztą kiedyś przywłaszczyłem sobie taką uwolnioną książkę – 49 idzie pod młotek, Pynchon przeze mnie zniewolony – nie jest mi szczególnie wstyd, choć może powinno). Nie tak do końca zazdroszczę bohaterom artykułu, ale gdy patrzę na mrugającą zza kierownicy samochodu czerwoną lampkę i myślę o konieczności założenia zimowych opon (szybciej, bo zima może się zacząć w każdej chwili!), to nachodzi mnie refleksja, że w czasach, kiedy wszędzie docierałem na piechotę, miałem trochę więcej spokoju. Jakiś czas temu zepsuł się nam telewizor, zapłaciłem za naprawę. Czy najskuteczniejszym sposobem na to, by telewizora nigdy nie musieć naprawiać, nie byłoby nieposiadanie telewizora? Proste, logiczne i niezawodne rozwiązanie.
Na naszej idealnej kanapie podarło się ostatnio obicie. Trzeba będzie wymienić. Nowe obicie, nowe poduszki, nowe zasłony na okno, pasujące do nowego koloru kanapy, nowy kolor na ścianach, współgrający z nowym obiciem, nowymi poduszkami i nowymi zasłonkami…


[*] Chuck Palahniuk,  Podziemny krąg

wtorek, 6 grudnia 2011

Utrata pamięci krótkotrwałej, czyli amnezja kinomana

Lubię oglądać filmy. Od zawsze interesuję się tym co akurat można zobaczyć w kinach. I multipleksach i takich, które stawiają na bardziej niszowe produkcje. Nie jestem przy tym jednak fanem i zagorzałym zwolenników filmów rodem z offowych festiwali. Lubię dobre filmy, niegłupie, co nie znaczy, że konieczne bardzo mądre.
Od jakiegoś czasu mam problem. Można by go chyba nazwać, przynajmniej roboczo, syndromem inżyniera Mamonia: podobają mi się tylko te filmy, które już kiedyś widziałem (i które kiedyś mi się spodobały). Co do nowości zaś…
Niedawno oglądaliśmy z żoną komedię. Grał Tom Hanks i Julia Roberts. O czym była? No właśnie: nie pamiętam. Coś o skuterach i dziwnym systemie edukacji wyższej. Dziś jeszcze pamiętam, że to nie był ten sam film, w którym Julia Roberts jadła, modliła się i nie tyła, ale obawiam się, że za chwilę oba zleją mi się w jedno – te i być może jeszcze jakieś inne, w których również nie było niczego niezwykłego.
Dobrze, przyznam się: nie jestem fanem komedii romantycznych, nie jestem też fanem Julii Roberts. Ale to nie jest powód, dla którego ostatnio obejrzane filmy zlały mi się w jedną papkę. Mam i inny przykład. Inny film. Tym razem bliższy moim gustom. Jest szpiegowska intryga, agenci tajnych służb, jest nawet, uwaga, Robert De Niro. O czym był film? Oglądałem go przedwczoraj, więc dziś, uwierzcie mi na słowo, byłbym jeszcze wstanie przybliżyć Wam szczegóły fabuły. Ale o czym był ten film poza tym, że o agentach, strzelaniu i pościgach na pustyni? Nie wiem, chyba o niczym. Nic w nim nie było więcej, żadnej głębszej treści. Robert De Niro wyglądał jak menel, ani nie straszył (jak w Przylądku strachu), ani nie niepokoił (jak choćby w Chłopcach z ferajny czy Nietykalnych czy w Taksówkarzu), charyzmy nie miał za grosz (nie to, co w drugim Ojcu chrzestnym) ani nie śmieszył, ani w ogóle nic. Równie dobrze mogło by go tam nie być, mógłby by być ktoś inny (a czy ktoś inny mógłby być Travisem, czy ktoś inny mógłby zadać pytanie: You talkin’ to me?). To wszystko sprawi, ze za tydzień, dwa o filmie będę miał tylko mgliste wspomnienie, później w ogóle przestanę kojarzyć.
Pół roku temu dostałem cztery darmowe wejściówki do kina. Raz wybrałem się na Smerfy. Poszedłem z synkiem, który z racji wieku wszedł za darmo, z prostego rachunku wychodzi, że jeszcze trzy bilety mam w zanadrzu. I chyba ich nie wykorzystam.
Załatwić opiekę dla chłopaków na wieczór. Zrobić sobie spacer, ewentualnie przejażdżkę wieczorem, kiedy to, biorąc pod uwagę porę roku na pewno będzie zimno, może nawet mroźno, a może i deszczowo, może spadnie śnieg… Spędzić pół godziny przed seansem na oglądaniu reklam i zaproszeń na filmy, co do których miałbym dziwne wrażenie, że już je gdzieś widziałem (i chyba mi się nie podobały). W końcu obejrzeć film. O niczym. Z dużym prawdopodobieństwem, obrażający moją inteligencję i poczucie smaku. Ewentualnie film dobry, który jest jednak dobry między innymi (a może jedynie) dlatego, że jest nową wersją bardzo dobrego filmu nakręconego jakiś czas temu w Szwecji. Jest nową wersją z nowymi kukiełkami grającymi to, co już kiedyś zagrano.
I tak nie chce mi się iść do kina, nawet za darmo.
Zamiast tego obejrzę sobie w domu film, który już widziałem. I mimo, że będę wiedział, że za chwilę zza rogu wyskoczy morderca, to kiedy wyskoczy, i tak się przestraszę. I mimo, że będę znał pointę dowcipu opowiadanego w barze, to i tak usłyszawszy ją, uśmieję się szczerze. I mimo, że będę wiedział, że Michale Corleone zaraz sprzątnie sprzedajnego glinę z przemyconego pistoletu, to i tak będę siedział jak na szpilkach – czy pistolet faktycznie będzie tam, gdzie być powinien? Czy Michael ucieknie bezpiecznie po wszystkim? I mimo, że będę wiedział, że Neo wyciągnie Morfeusza z łap Agentów, to i tak będę się zachwycał stylem, w jaki to zrobi i tym, jak pięknie uniknie pocisków na dachu wieżowca…
I wielu mam jeszcze przed oczami policjantów, rewolwerowców, wiele pięknych, lecz groźnych kobiet, samotnych kierowców pędzących po pustynnych drogach, zamaskowanych zabójców, rycerzy, wojowników, łowców rekinów i innych bohaterów, którzy kiedyś zrobili na mnie wrażenie, a później robili jeszcze wielokrotnie i pewnie jeszcze nie raz zrobią. I nie zleją mi się w bezkształtną masę, złożoną z nieodróżnialnych elementów, klonów kopii i kopii klonów. I wiem, że jeśli z nimi będę spędzał wieczory, to przeżyć mi oni dostarczą  niezapomnianych.

czwartek, 1 grudnia 2011

W przedszkolu naszym nie jest źle, czyli trochę wspomnień, trochę planów

Miałem kiedyś czerwony motorek. Mały, plastikowy motocykl, miał może z dziesięć centymetrów długości. Na tym motorze co rano dojeżdżałem do przedszkola. Była to oczywiście jazda udawana – taką miałem zabawę z mamą, która mnie do przedszkola odprowadzała.
Nie mam wielu wspomnień z tego okresu. Do przedszkola chodziłem tylko przez rok. Migają mi obrazy, coś tam się w pamięci kołacze. Pierwsze przejawy buntu na przykład. Zmiana miejsc w czasie leżakowania. Musieliśmy układać się na podłodze i przez pół godziny (chyba pół) leżeć spokojnie, idealnie byłoby, gdybyśmy spali. To się chyba nie zdarzało. I tak – leżeliśmy pokotem na dywanie. Co więcej, cieszyliśmy się z tego. To nas wyróżniało, nobilitowało jako grupę „starszaków”. A z miejsc nie wolno było się ruszać pod groźbą odesłania do sali obok. Tam „maluchy” leżakowały na leżakach. Trafić na leżak byłoby swoistym upokorzeniem, tak to przynajmniej przedstawiały panie. Ja notorycznie zmieniałem miejsce, gdy tylko zauważyłem, że nikt nie patrzy, przemykałem na drugi koniec dywanu. Nigdy nie odesłano mnie do maluchów.
W ramach buntu stołówkowego, gryzłem mleko. Mleko było ohydne, jak chyba każde mleko w każdym przedszkolu, od zarania dziejów. Pływały w nim malutkie kożuszki, których nie można było wyciągnąć. Mleka nie można było oczywiście nie wypić. Męczyłem się kiedyś nad kubkiem, który był ciągle więcej niż w połowie pełen (i nie było w tym fakcie niczego optymistycznego). Nade mną stała pani i widząc, że mielę coś pijąc (to pewnie te kożuszki mi przeszkadzały), kazała mi przestać gryźć mleko. Nie musiała powtarzać po raz drugi – usłyszawszy taką uwagę, zacząłem faktycznie gryźć. Gryzłem z ostentacją, gryzłem bezczelnie patrząc na panią. Nie dopiłem do końca. Pierwsze zwycięstwo w walce z opresyjnym systemem: pani straciła cierpliwość i zabrała w końcu znienawidzony kubek.
W korytarzu, między wieszczkami na kurtki i ławkami, pod którymi stały buty, namiętnie jeździliśmy na kolanach. Przebiegaliśmy kilka kroków nabierając prędkości a później rzucaliśmy się na wyślizganą wykładzinę i staraliśmy się ślizgiem dotrzeć jak najdalej.
Kiedyś kolega spadł z szafki. Wszedł na taką niską szafeczkę, w której trzymaliśmy zabawki a następnie… spadł. Mieliśmy ubaw tym większy, że kolega nazywał się Ptak. Okazał się ptakiem – nielotem.
Postrachem był kolega Łukasz, który ciągnął za włosy. Jeśli ktoś mu podpadł, ryzykował utratą kosmyka czy dwóch. Kiedyś podpadłem i ja, nie pamiętam już, o co poszło. Łukasz nie pociągnął mnie za włosy. Wykazałem się refleksem i walnąłem go blaszaną puszką po herbacie czy kakao. Pierwsza (i ostatnia) poważna bójka w życiu. Mogę się chwalić – a niewielu nas jest, którzy możemy to o sobie powiedzieć – że wygrałem sto procent walk. I to sto procent przez nokaut (Łukasz uciekł z płaczem, więc był to co najmniej nokaut techniczny).
Jadłem śnieg z parapetu w łazience. A kiedyś pozwoliłem się koleżance ubrać w czapeczkę, którą własnoręcznie zrobiła… z plasteliny. Operacji wycięcia czapeczki wraz z wklejonymi w nią na amen włosami dokonała sami Pani Dyrektor. Jeden z kolegów był etatowym koniem, na którym jeździliśmy. Brał w ręce duże, drewniane klocki, którymi stukał jak kopytami i łaził po sali na czworakach, wożąc nas na zmianę na plecach. Z innym kolegą spierałem się o to, który z ojców – jego czy mój – ma dłuższe wąsy. Mój tata nigdy nie nosił wąsów, ale nie przeszkadzało mi to dowodzić, że ma „wąsy na wszystkie ulice” (dziwne określenie, które wtedy wymyśliłem i do dziś pamiętam). Był to spór czysto teoretyczny, chodziło o zasadę. Takie mieliśmy atrakcje w przedszkolu.
Nie wspominam przedszkola ani dobrze, ani źle. Z perspektywy dorosłego, te szczątkowe wspomnienia są raczej zabawne. Dlaczego w ogóle przyszedł mi do głowy taki temat? Bo coraz częściej rozmawiamy ostatnio o posłaniu do przedszkola naszych Chłopaków. A że w okolicy otwierają nową placówkę, do której można zapisać się już (jeszcze?), a która rusza od lutego, wizja stała się nagle bardzo realna, bardzo nieodległa. Zaczęło to w jednej chwili wyglądać bardzo poważnie.
Patrzę na mojego Tutusia, jak siedzi na kanapie i ogląda przygody Muminków. Obok siedzi Guć i coś tam bratu tłumaczy. Chłopaki widząc, że pojawiłem się na horyzoncie wołają mnie do siebie. Ja w środku, po bokach dwa przytulone ludki. I ja mam teraz te ludki zostawić gdzieś, gdzie jakiś Łukasz może będzie ciągnął za włosy, jakiś Marcin walił puszką, gdzie ktoś może na nich niespodziewanie spaść z szafki albo gdzie się będą pożywiać śniegiem w kiblu? Albo gdzie, co gorsza, czyhają nowe jakieś zagrożenia, związane z nowymi czasami, o których nie mam nawet pojęcia? No nie wiem…