wtorek, 6 grudnia 2011

Utrata pamięci krótkotrwałej, czyli amnezja kinomana

Lubię oglądać filmy. Od zawsze interesuję się tym co akurat można zobaczyć w kinach. I multipleksach i takich, które stawiają na bardziej niszowe produkcje. Nie jestem przy tym jednak fanem i zagorzałym zwolenników filmów rodem z offowych festiwali. Lubię dobre filmy, niegłupie, co nie znaczy, że konieczne bardzo mądre.
Od jakiegoś czasu mam problem. Można by go chyba nazwać, przynajmniej roboczo, syndromem inżyniera Mamonia: podobają mi się tylko te filmy, które już kiedyś widziałem (i które kiedyś mi się spodobały). Co do nowości zaś…
Niedawno oglądaliśmy z żoną komedię. Grał Tom Hanks i Julia Roberts. O czym była? No właśnie: nie pamiętam. Coś o skuterach i dziwnym systemie edukacji wyższej. Dziś jeszcze pamiętam, że to nie był ten sam film, w którym Julia Roberts jadła, modliła się i nie tyła, ale obawiam się, że za chwilę oba zleją mi się w jedno – te i być może jeszcze jakieś inne, w których również nie było niczego niezwykłego.
Dobrze, przyznam się: nie jestem fanem komedii romantycznych, nie jestem też fanem Julii Roberts. Ale to nie jest powód, dla którego ostatnio obejrzane filmy zlały mi się w jedną papkę. Mam i inny przykład. Inny film. Tym razem bliższy moim gustom. Jest szpiegowska intryga, agenci tajnych służb, jest nawet, uwaga, Robert De Niro. O czym był film? Oglądałem go przedwczoraj, więc dziś, uwierzcie mi na słowo, byłbym jeszcze wstanie przybliżyć Wam szczegóły fabuły. Ale o czym był ten film poza tym, że o agentach, strzelaniu i pościgach na pustyni? Nie wiem, chyba o niczym. Nic w nim nie było więcej, żadnej głębszej treści. Robert De Niro wyglądał jak menel, ani nie straszył (jak w Przylądku strachu), ani nie niepokoił (jak choćby w Chłopcach z ferajny czy Nietykalnych czy w Taksówkarzu), charyzmy nie miał za grosz (nie to, co w drugim Ojcu chrzestnym) ani nie śmieszył, ani w ogóle nic. Równie dobrze mogło by go tam nie być, mógłby by być ktoś inny (a czy ktoś inny mógłby być Travisem, czy ktoś inny mógłby zadać pytanie: You talkin’ to me?). To wszystko sprawi, ze za tydzień, dwa o filmie będę miał tylko mgliste wspomnienie, później w ogóle przestanę kojarzyć.
Pół roku temu dostałem cztery darmowe wejściówki do kina. Raz wybrałem się na Smerfy. Poszedłem z synkiem, który z racji wieku wszedł za darmo, z prostego rachunku wychodzi, że jeszcze trzy bilety mam w zanadrzu. I chyba ich nie wykorzystam.
Załatwić opiekę dla chłopaków na wieczór. Zrobić sobie spacer, ewentualnie przejażdżkę wieczorem, kiedy to, biorąc pod uwagę porę roku na pewno będzie zimno, może nawet mroźno, a może i deszczowo, może spadnie śnieg… Spędzić pół godziny przed seansem na oglądaniu reklam i zaproszeń na filmy, co do których miałbym dziwne wrażenie, że już je gdzieś widziałem (i chyba mi się nie podobały). W końcu obejrzeć film. O niczym. Z dużym prawdopodobieństwem, obrażający moją inteligencję i poczucie smaku. Ewentualnie film dobry, który jest jednak dobry między innymi (a może jedynie) dlatego, że jest nową wersją bardzo dobrego filmu nakręconego jakiś czas temu w Szwecji. Jest nową wersją z nowymi kukiełkami grającymi to, co już kiedyś zagrano.
I tak nie chce mi się iść do kina, nawet za darmo.
Zamiast tego obejrzę sobie w domu film, który już widziałem. I mimo, że będę wiedział, że za chwilę zza rogu wyskoczy morderca, to kiedy wyskoczy, i tak się przestraszę. I mimo, że będę znał pointę dowcipu opowiadanego w barze, to i tak usłyszawszy ją, uśmieję się szczerze. I mimo, że będę wiedział, że Michale Corleone zaraz sprzątnie sprzedajnego glinę z przemyconego pistoletu, to i tak będę siedział jak na szpilkach – czy pistolet faktycznie będzie tam, gdzie być powinien? Czy Michael ucieknie bezpiecznie po wszystkim? I mimo, że będę wiedział, że Neo wyciągnie Morfeusza z łap Agentów, to i tak będę się zachwycał stylem, w jaki to zrobi i tym, jak pięknie uniknie pocisków na dachu wieżowca…
I wielu mam jeszcze przed oczami policjantów, rewolwerowców, wiele pięknych, lecz groźnych kobiet, samotnych kierowców pędzących po pustynnych drogach, zamaskowanych zabójców, rycerzy, wojowników, łowców rekinów i innych bohaterów, którzy kiedyś zrobili na mnie wrażenie, a później robili jeszcze wielokrotnie i pewnie jeszcze nie raz zrobią. I nie zleją mi się w bezkształtną masę, złożoną z nieodróżnialnych elementów, klonów kopii i kopii klonów. I wiem, że jeśli z nimi będę spędzał wieczory, to przeżyć mi oni dostarczą  niezapomnianych.

14 komentarzy:

  1. Czytam sobie czytam i, o zgrozo, jakbym się w lustereczku przeglądała. I to o filmach, i to o przedszkolu. Pokoleniowa wspólnota doświadczeń? Ciekawa jestem, czy te nasze Odrosty też kiedyś dojdą do takich wniosków, czy mają tak różne możliwości, że ten sam czas będą mogły wspominać całkiem inaczej?

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspólne doświadczenia pewnie nas łączą - inne od tych, jakie będą miały nasze dzieci z analogicznych etapów życia.

    W sumie pewnie jest tak, że dzisiejsza młodzież na dzisiejsze kino pewnie nie narzeka ;-) Ale czy my dobrze byśmy się bawili na 'Transformersach'? Ja ostatnio próbowałem na 'Kowbojach i obcych' i nie wyszło. Nie pomogła konwencja westernu (a westerny lubię bardzo).

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamięć jest podła.

    Amerykańscy naukowcy (którzy zbadali już wszystko na tym świecie) zrobili pewien ciekawy eksperyment. Zadano ludziom w wieku 30-50 lat pytanie o ich ulubioną piosenkę/zespół. Drugie pytanie brzmiało: "Kiedy piosenka została pierwszy raz usłyszana?"

    90% odpowiedzi odsyłało nas do czasów, gdy badani mieli od 15 do 20 roku życia. Pewne wahnięcia były, ale prawda jest taka - "Każde pokolenie ma własny czas...", jak śpiewał pan Skawiński...

    pzdr

    OdpowiedzUsuń
  4. Widziałam zarówno filmy z Julią Roberts, które opisałeś jak i ten ostatni z Robertem De Niro. Obydwa (z wyjątkiem pięknego mężczyzny w Elicie Zabójców [?]) nie zachwyciły mnie ani kunsztem aktorskim, ani fabułą. Ot co - zwykłe opowieści mające na celu zabawienie publiczności znudzonej swym monotonnym życiem. Nothing special.

    I wiesz... Jakiś czas temu przechodząc obok jednego z ciekawych film studyjnych zobaczyłam, że wyświetlają za 20 minut Casablancę. Skorzystałam. Ostatnio byłam w jeszcze innym na West Side story. Obiło mi się o uszy, że gdzieś grają mojego ulubionego (i z tego co widzę Twojego także) Ojca Chrzestnego. I cóż - mimo, że widziałam całą trójkę milion razy chętnie obejrzałam po raz kolejny w kinie. To ma swój klimat, ale fakt - trzeba poszukać lub zwyczajnie mieć szczęście.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bosy - nie wiem, czy to kwestia 'czasu pokolenia' i - bo to chyba sugerujesz - nostalgią za jakimiś (młodymi?) latami. Dla mnie to kwestia obiektywna: kiedyś powstawały dobre filmy, świetne filmy, oryginalne, dzieła sztuki - również w tzw głównym nurcie. Dziś główny nurt, to ściek, szambo i w ogóle, jak mawiali chłopcy z 'Włatców móch': syf, kiła i mogiła ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Patko (mówiłem już, że fajnie, że wróciłaś?) - dobrze by było nie musieć mieć szczęścia, nie musieć szukać, tylko móc spojrzeć na ofertę kina, w którym grają naście filmów jednocześnie, w którym co weekend są cztery premiery i móc wybrać coś dla siebie. A tak - trzeba bazować na domowej płytotece. Bo ja niestety nie mogę liczyć na kina studyjne...

    OdpowiedzUsuń
  7. Miło mi to słyszeć, choćby po raz kolejny :).
    Dobrze wiedzieć, że ktoś TU czekał.

    No tak - pewnie, że dobrze by było, ale cóż - nie jest. I niestety - jeśli chce się chodzić na interesujące filmy trzeba szukać z uporem maniaka, przeglądać, wertować. Smutna, prawdziwa rzeczywistość.

    OdpowiedzUsuń
  8. Toć i święta prawda, że ostatnio kręcą mizernie i licho...
    Z nowszych rzeczy filmy czeskie wciąż wywierają na mnie pozytywne wrażenie, natomiast reszta jakoś nie bardzo.
    Ale uwielbiam mieć frajdę enty raz wracając do Leona Zawodowca czy hrabiego Monte Christo (w wersji Depardieu), już o Don Corleone nie wspominając ;)))

    OdpowiedzUsuń
  9. Jest też pewna prawidłowość: lubimy to, co znamy :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Jasne, że mamy frajdę wracając do znanych już pozycji. Ale ja i frajdę mam z poznawania nowych rzeczy, straszną frajdę z tego, że coś na mnie zrobiło wrażenie, powaliło na łopatki. Tyle, że ostatnio frajd tego drugiego rodzaju coraz mniej, żeby nie powiedzieć - w ogóle. Z tego to powodu marudzę...

    OdpowiedzUsuń
  11. Ostatnio pisząc o "Gorączce sobotniej nocy" pomyślałam dokładnie o tym samym co Ty, Desperacie. W pełni zgadzam się z Twoim wpisem. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  12. ;) już spieszę z pomocą! Ja chcę zobaczyć "Szpiega" z Oldmanem i "In time" ;) myślę, że na oba warte kina :) tym bardziej gratis ;D co myślisz? :)

    P.S.
    DH ;) a kiedy Hagrid mandat zarobił? ;D czy tylko do jego "dzikości" nawiązujesz? :)

    OdpowiedzUsuń
  13. No tak, szpieg zapowiada się ciekawie. Ale pamiętam, że tak samo myślałem o 'Dobrym Agencie'. Pamiętam jeszcze, że chyba przysnąłem w połowie...
    Mnie jeszcze kusi 'Musimy porozmawiać o Kevinie', ale tu już za bilet będę musiał zapłacić, premiera w przyszłym roku (choć światowa była w maju...).
    A 'In Time'... Cóż, plakat przepowiada film widowiskowy, nowoczesny, z pięknymi kukiełkami, czyli zupełnie nie zapadający w pamięć (choć to tylko moje zdanie... i choć wiem, że się filmów nie ocenie po plakacie).
    A Hagrid, wiesz, on jednak funkcjonował w innych realiach, u mugoli łatwiej zarobić mandat (za to trudniej spotkać wielkiego pająka, wilkołaka czy inne monstrum zżerające jednorożce - każda sytuacja ma swoje plusy).

    OdpowiedzUsuń
  14. Może nie do końca w temacie, ale po prostu muszę to powiedzieć: Po prostu uwielbiam facetów, którzy nie lubią Julii Roberts.
    ps. Syndrom inżyniera Mamonia jest mi również znany. To dość dokuczliwe zjawisko, bo ileż można w kółko to samo?! ;)

    OdpowiedzUsuń