wtorek, 28 grudnia 2010

O czytaniu

Bylibyśmy gorsi, niż jesteśmy, bez dobrych książek, które czytamy – powiedział tegoroczny noblista w dziedzinie literatury, Mario Vargas Llosa w mowie, którą wygłosił po odebraniu nagrody. Cała mowa dotyczy książek. Traktuje o pisaniu, ale przede wszystkim o czytaniu. I o tym, jakie pożytki mamy z czytania książek.
Czytanie zmieniało sen w życie, a życie w sen, kładło w zasięgu małego człowieczka, jakim byłem, wszechświat literatury, mówi Llosa dalej. Mówi prosto i jasno o tym, co czują wszyscy, którzy kochają książki. Dostajemy przecież za ich pośrednictwem dostęp do wszechświata – do różnych miejsc, różnych czasów. Ale i do różnych życiorysów i do różnych przeżyć i poglądów bohaterów.
Każdy, kto poczuł kiedyś, gdy siedział pochylony nad książką, dreszcz podniecenia, wie, o czym mówi Llosa. Pamiętam chwile, kiedy sam czułem takie dreszcze po raz pierwszy. Wtedy sam nie czytałem jeszcze książek. Czytała mi mama. Przygody Winnetou, Tomka Wilmowskiego – miałem sześć, może siedem lat. Do pierwszych samodzielnych lektur byłem raczej przymuszany (Plastusiowy Pamiętnik jest niezapomnianą traumą), ale w końcu odkryłem książki dla siebie i ich czar zaczął działać w pełni. Włos się jeżył i ciarki przechodziły, kiedy w  środku nocy czytałem Miasteczko Salem. Zmieniony w wampira chłopiec drapał i stukał w okno swojego niedawnego przyjaciela, prosząc by ten zaprosił go do środka – ja za moim oknem słyszałem szepty i drapanie w szybę. Z zapartym tchem śledziłem poczynania komandosów, którzy po pionowej skalnej ścianie wspinali się do bunkrów Nawarony. Zaśmiewałem się do łez odkrywając kolejne interpretacje paragrafu 22. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że administracja i urzędnicy – ci wojskowi i ci cywilni, ci wtedy i teraz, u nich i u nas – nie różnią się tak bardzo. Dziś śmiech nad Paragrafem jest już innym śmiechem.
Teraz jestem starszy i poważniejszy, i lektury mam trochę mądrzejsze – mówi pan Waldek w piosence Kultu. Tak to chyba jest, że sięgamy po coraz to nowe książki i mamy względem nich coraz to nowe oczekiwania. I pewnie inne mamy przemyślenia związane z lekturą. Metoda, jaką czasem posługują się literaturoznawcy, historycy, filozofowie, zwana hermeneutyką zakłada, że im więcej wiemy, tym więcej jesteśmy w stanie zrozumieć z czytanego tekstu. I że nasza wiedza wpływa na to, jak tekst odczytujemy. Otwiera nas na metafory, na treści, które są w tekście ukryte. Oraz – że teksty korespondują ze sobą, że pełne są wzajemnych odwołań i odniesień. O tym, że tak jest, przekonujemy się na każdym kroku. Jeśli ktoś czytał Zamek i Proces, lepiej zrozumie powiedzenie „kafkowska sytuacja”, które samo też jest przecież swego rodzaju tekstem kultury, całkiem zresztą bogatym w treść, jeśli się w nie zagłębić. Jeśli ktoś trafił na odpowiednie opowiadanie Jorge Luisa Borgesa wie, że sławę może przynieść grafomańskie rozwinięcie cudzego pomysłu, jak to było w przypadku pana Coelho i jego Alchemika.
Dobra literatura przerzuca mosty między różnymi ludami i ludźmi. Budząc rozkosz, cierpienie czy zdumienie, łączy nas ponad dzielącymi nas językami, wierzeniami, przyzwyczajeniami, obyczajami i przesądami. To znowu pan Llosa. Michał Bachtin a po nim Milan Kundera pisali o czymś jeszcze – że literatura nas poucza i to lepiej, niż filozofia, etyka, religia, poucza o tym, co dobre a co złe. Bachtin, który stworzył pojęcie powieści polifonicznej, moc literatury widział w tym, że autor, który dopuszcza do głosu swoich  różnych bohaterów (stąd polifoniczność, wielogłosowość), zaopatrując ich jednocześnie w odmienne światopoglądy i punkty widzenia i każąc się kierować różnymi wartościami, ukazuje czytelnikowi możliwe alternatywy oraz określone konsekwencje czynów. Pozwala uczyć się na błędach, których nikt realny nie musiał popełniać.
Książki dają dystans. Za ich pośrednictwem przeżywamy sytuacje, które nas bezpośrednio nie dotykają. A kiedy spotykają nas problemy podobne do tych, o których czytaliśmy, łatwiej je ocenić i znaleźć rozwiązanie, łatwiej też ocenić, na ile są poważne. Na to pozwala właśnie zdystansowanie.
Pamiętacie, dlaczego stary Jorge z Imienia Róży spalił klasztorną bibliotekę a wcześniej wysłał kilku współbraci na przyspieszone posiedzenie sądu ostatecznego? Chciał zapobiec rozprzestrzenieniu się idei Arystotelesa, zawartej w pracy O śmiechu. Filozof śmiech chwalił, stary zakonnik bał się go, bo jak mówił śmiech wyzwala ze strachu przed diabłem,  odrywa na jakiś czas od strachu, jest sztuką, która unicestwia strach. Choć zaglądając do Paragrafu 22 śmieję się, jak powiedziałem inaczej, niż w wieku piętnastu lat, to jednak się śmieję i ten śmiech mi pomaga za każdym razem, gdy muszę nisko nachylić się przed urzędniczym okienkiem i poprosić o odpowiedni formularz, którego wypełnienie pozwoli mi na otrzymanie kolejnego formularza. Bo nie taki urzędas straszny – w gruncie rzeczy, całkiem nawet śmieszny!

wtorek, 21 grudnia 2010

Najmniejsze państwo


Bohater Matki nocy, powieści Kurta Vonneguta, opowiada o tym, jak to stworzył z ukochaną kobietą własne państwo, o terytorium nie przekraczającym rozmiarami powierzchni łóżka, zamieszkałe przez dwójkę obywateli. Był to sposób na odcięcie się od rzeczywistości, która przyjemna nie była, biorąc pod uwagę, że dwuosobowe państwo tkwiło w środku Niemieckiej Trzeciej Rzeszy i ogólnej wojennej zawieruchy.

Das Reich der Zwei, nasze państwo dwojga, miało swoje terytorium, którego zazdrośnie broniliśmy, a które sięgało niewiele poza granice naszego wielkiego małżeńskiego łoża.
Piękny, miękki, sprężysty mały kraik z Helgą i mną jako górami.
A ponieważ w moim życiu miłość miała jakiś sens, jakimż ja byłem zapalonym geografem! (…)
Natomiast poza suwerennym terytorium naszego dwuosobowego państwa gadaliśmy jak wszyscy patriotyczni szaleńcy wokół nas.
Ale to się nie liczyło.
Liczyło się tylko jedno.
Dwuosobowe państwo.

Piękne, prawda?

Trudne to były czasy, ale każde czasy mają swoje trudności, w każdych jest się – jeśli się uprzeć – od czego odcinać (choć ‘kalibru’ trudności pewnie nie należy porównywać). Refleksja po przeczytaniu fragmentów książki Vonneguta jest taka: można żyć w swoim świecie, można żyć swoim życiem i może to wystarczać. Powinno wystarczać. Można zredukować swój świat do domu, rodziny (skoro już nie można tylko do łóżka i jednego współobywatela, a to na pewnym etapie jest już niewykonalne, przynajmniej do czasu szczęśliwej emerytury) i nimi przede wszystkim się zajmować i na nich się skupiać – wszystko inne może być nie koniecznym dodatkiem.
Niestety – nawet najmniejsze państwa dotyka dziś to, czego bohaterowie Matki nocy nie musieli brać pod uwagę, mianowicie globalizacja. Nie można się tak do końca odgrodzić. Trzeba prowadzić dyplomatyczne gry ale przede wszystkim odbierać informacje o świecie spoza granic – na napływ tych informacji jesteśmy skazani a na ich ilość i jakość nie mamy wpływu.
Ja żyję w dość spokojnym państewku. Mamy oczywiście swoje zamieszania, powodowane, w ostatnim czasie szczególnie, przez ‘ruchy młodzieżowe’. Czasem zdarzają się wizyty zagranicznych gości, czasem daje o sobie znać ministerstwo finansów, które zwraca uwagę na większą lub mniejszą dziurę w budżecie. Ale w ogólnym rozrachunku sytuację wewnętrzną mamy stabilną.
Pozostaje kwestia ekspansji związanej z globalizacją, która dotyka szczególnie sfery kultury. W dziedzinie kultury prowadzimy określoną politykę. Inwestujemy w kulturę, ale uważnie dobieramy tą, w którą będziemy inwestować. Można nam pewnie zarzucić niedemokratyczne podejście. Nie będziemy komentować tych zarzutów.
Nie funkcjonuje u nas zjawisko telewizji. Na tym przykładzie najłatwiej unaocznić mechanizmy globalizacji. Ostatnio za pośrednictwem mediów (choć pomijamy telewizję, to jednak korzystamy z przeróżnych źródeł informacji) dotarła do nas wiadomość, że Paulina wygrała Top Model. Nie wiemy za bardzo, co to jest Top Model (nie wiemy nic ponad to, co udało się uzyskać naszym specjalistom – mocą dedukcji). Nie wiemy również, kim jest Paulina. Podobno nikim szczególnym. Nie mniej jednak informacja dotarła do nas i krąży w eterze. Podobnie jak ta, że Anna Mucha traci kobiecą figurę, a Julia Roberts powinna przejść na emeryturę, bo ma cellulit.
Dawanie przyzwolenia na panoszenie się takich informacji i nadawanie im dużej wagi nie jest zgodne z naszą linią ideową. Nie mniej jednak postępowe stronnictwa zaczynają przebąkiwać, że być może wspomniane ruchy młodzieżowe, które – niedawno jeszcze raczkujące – cały czas rozwijają się i rosną w siłę, zażądają wkrótce dostępu do źródeł informacji dotąd u nas nieobecnych. Wiemy o tym, że członkowie tych ruchów wcześniej czy później rozwiną kontakty międzynarodowe. Pojawi się pytanie o to, jak ustosunkować się do treści, które Młodzi poznają od swoich zagranicznych kolegów. Do tych wszystkich Transformersów, Pokemonów, Justina Bibera i Teletubisiów (co do których mamy szczególnie mieszane uczucia, od czasu homoseksualnej afery, której echa dotarły do nas za pośrednictwem Wielkiej Machiny zwanej Komputerem, lub potocznie – Starym Gratem Chodzącym Głośniej Niż Pralka). I czy ruch młodzieżowy na tyle oddali się od ideałów starszego pokolenia, że jego przedstawiciele zażądają możliwości partycypowania w zdobyczach globalnej kultury, typu You Can Dance, Masz talent, Taniec z gwiazdami, czy wyżej wymieniany Top Model? Czy globalne gwiazdy, zagoszczą na naszym firmamencie?
Przedstawicielom starszych pokoleń w naszym niewielkim narodzie włos się jeży na głowie – zwłaszcza tym, którzy są konserwatystami w kwestiach kultury. Ale jako że zdobycze demokracji doceniają u nas wszyscy, nawet konserwatyści zakładają, że w budżecie znaleźć się kiedyś będą musiały środki na zakup i podłączenie anteny oraz opłaty abonamentów.

sobota, 18 grudnia 2010

Ekonomia pracy (na przykładzie pracy drogowców)

Zasypał nas śnieg. Dla wszystkich jest to, a przynajmniej bywa czasami, jakąś uciążliwością (może poza dziećmi, w tym i moimi, które ze śniegiem mają styczność, gdy się w nim tarzają, lub gdy jadą po nim na sankach – przeze mnie ciągniętych – krzycząc „ypciej! ypciej!!”). Ze śniegiem jako źródłem uciążliwości walczy się. Osobliwie robią to również drogowcy. Jednego widziałem dziś na moim osiedlu. Jechał wielką spycharką i chyba tą spycharką próbował walczyć ze śniegiem. Wychodziło mu szczerze mówiąc – nie za bardzo. Do tego stopnia, że gdy mnie minął, nie widziałem absolutnie żadnej różnicy w nawierzchni, po której szedłem przed chwilą, a po której on jeszcze nie przejechał, a tą po której właśnie szedłem, a którą on właśnie opuścił. Może dlatego, że łopatę spycharki miał uniesioną na taką wysokość, że zahaczał nią tylko o najwyższe kupki śniegu? Można by się zastanawiać, po co w ogóle jeździł w takim razie po osiedlu emitując spaliny do atmosfery. Czyżby walczył z zimą przyspieszając efekt cieplarniany? Może o to im chodzi?
Z drogowcami to w ogóle jest sytuacja dość specyficzna. Niedługo (trzymam się tej myśli, że niedługo to nastąpi…) zima minie i nastanie sezon pozimowego reperowania nawierzchni dróg. Obserwowałem kiedyś, jak przebiega proces takiego reperowania. Polega ono na zaklejaniu dziur, masowo pojawiających się, gdy z szos znika śnieg nagromadzony podczas zimy. Dziury łatane są przez czteroosobowe ekipy, z których każda wyposażona jest w: 1 – ciągnik z przyczepą, 2 – zestaw łopat, 3 – spalinową nie wiem jak to się nazywa, użyję więc nazwy ‘ubijarka’ (być może jest to wyrówniarka albo wyrównywarka). Proces łatania dziur przebiega następująco: Ekipa podjeżdża do dziury, zasypuje ją żużlem, zalewa asfaltem albo czymś jeszcze innym, w każdym razie masą o trwałości przewidzianej, nie wiedzieć czemu, góra na rok. Następnie masa jest rozgarniana tak, by wypełniła całą dziurę w jezdni, na koniec zaś jest ubijana mechanicznie ubijarką (lub wyrównywana wyrówniarką albo wyrównywarką).  Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie szczegóły tego procesu, które zaraz opiszę, uwzględniając podział na role (musimy pamiętać, że zadanie łatania dziur przewidziane jest do wykonania drużynowego – przez cztery osoby).
Po kolei. Ekipa podjeżdża do dziury (dodam tylko, że swoje obserwacje poczyniłem przyglądając się ekipie łatającej dziurę, kiedy jednak do niej dojeżdżałem, jechałem po dziurawej nawierzchni, a kiedy ją minąłem, również wpadałem w dziury, pojawia się więc pytanie o kryteria ustalania kolejności łatanych dziur). W tym czasie trzy osoby siedzą na przyczepce, bo nie mają przecież nic do roboty podczas jazdy. Gdy ciągnik staje przy dziurze, która ma być zasypana, kierowca ciągnika może się odprężyć, bo gdy ciągnik stoi w miejscu, on nie ma przecież nic, czym mógłby się zająć. Pracę zaczyna robotnik na stojący na przyczepce – zrzuca on masę mającą wypełnić dziurę w jezdni do tej dziury. Dwaj jego koledzy stoją z boku i patrzą. Gdy masa jest już na swoim miejscu, facet na przyczepce opiera się o swoją łopatę i patrzy, jak jego kolega dotąd stojący bezczynnie rozgarnia wypełnienie równomiernie po całej powierzchni ubytku w asfalcie. Drugi z robotników dotąd stojących bezczynnie nadal stoi bezczynnie. Kierowca nadal odpoczywa. Gdy masa jest już rozłożona tak, jak być powinna, rozkładający ją robotnik opiera się o łopatę, przyłączając się tym samym do odpoczywającego kolegi na przyczepce i do kierowcy. Czwarty robotnik odpala swoją spalinową ubijarkę (wyrównywarkę lub wyrówniarkę) i zaczyna ubijać masę wypełniającą dziurę. Gdy masa jest już ubita, panowie ładują się na przyczepkę, kierowca kończy fajrant i ekipa dziarsko jedzie do kolejnej dziury. Najczęściej nie ma daleko. Na miejscu proces zaczyna się od nowa.
„Czy rozumiesz choć trochę logikę tych czynów?” – pyta Kazik Staszewski w jednej ze swoich piosenek. Logiki działań drogowców nie rozumiem. Jaką logiką  się kierują  i  czy w ogóle jakąś – nie wiem. Przynajmniej czasami zabawnie jest popatrzeć.

czwartek, 16 grudnia 2010

Nie wytrzymam! Permanentna… manipulacja!


Aromamarketing. Właśnie poznałem nowe słowo. Aromamarketing. Jest on częścią tak zwanego marketingu sensorycznego. To dla mnie też nowe wyrażenie, choć znając znaczenie słowa ‘marketing’ i ‘sensoryczny’, mógłbym się domyślać i znaczenia całości. Aromamarketingu jednak chyba bym nie wydedukował.
Wchodzimy do sklepu (nie oczywiście osiedlowego sklepiku, raczej wielkiego marketu), a tam pachnie szarlotką. Pięknie pachnie: jabłka, cynamon, ciepłe jeszcze ciasto, takie prosto z piekarnika, takie, jak piekła mama albo babcia, kiedyś, dawno, kiedy byliśmy dziećmi… Pojawiają się wspomnienia rodzinnego domu, świątecznej atmosfery, miłych, może najmilszych, jakie przeżywaliśmy chwil. Pojawiają się bardziej lub mniej wyraźnie, bardziej lub mniej uświadomione, ale gdzieś tam kiełkują. Na to liczą specjaliści od marketingu, aromamarketingu. Liczą też na to, że porwani wspomnieniami kupimy bombkę. Albo lepiej – zestaw bombek, światełka na choinkę, samą choinkę, jabłka, cynamon, mąkę i jajka, żeby sobie przypomnieć też i sam smak dzieciństwa. Przy okazji pewnie jeszcze całą masę rzeczy, które będziemy mijać szukając mąki i cynamonu. Musimy szukać, bo sklep przemeblowano właśnie i porządek, do którego się przyzwyczailiśmy diabli wzięli.
Usłyszałem o aromamarketingu w radio. O taktykach handlowych, które się nazywa różnymi zgrabnymi słowami, na różne sposoby, byle nie po imieniu. Kiedy pachnie nam wanilią, jesteśmy podobno skłonni kupować więcej jedzenia – wanilia sprawia, że nabieramy apetytu. Biura podróży pachną olejkami do opalania i mokrymi ręcznikami – takimi z plaży, leżącymi na piasku i schnącymi w słońcu. Gdyby ktoś nie był zdecydowany na wykupienie wycieczki, układ nerwowy, który odbierze zapachy i przetworzy je – bez udziału świadomości –  pomoże mu podjąć decyzję.
Zdarzyło się Wam kiedyś wpaść na szybę? Mnie osobiście nie, ale mojemu koledze tak. W drodze ze szkoły zawsze przechodził przez ‘dziurę’ w przystanku autobusowym. Ktoś kiedyś wybił szybę i przystanek przez długi czas pozbawiony był bocznej ściany. Kolega zwykle przechodził przez tą właśnie ścianę, a właściwie przez ramę, w której ściany nie było. Aż pewnego razu ściana pojawiła się. Wstawiono szybę. Kolega niestety tego nie zauważył i wlazł prosto w szybę. My mieliśmy kupę śmiechu, on rozbity nos. Ale – do czego zmierzam: do tego, że często nie zdajemy sobie sprawy, jaki wpływ mają na nas ‘przezroczyste’ i przez to niewidoczne rzeczy i jakie potrafią być dla nas groźne.
Oczywiste jest, że zapach ciasta z jabłkami większości z nas miło się kojarzy. Ale to, co jesteśmy w stanie zrobić pod wpływem tych skojarzeń, to już inna sprawa. Ktoś zauważył oczywistość, której większość nie dostrzega i wykorzystał ją, za pomocą zapachu nakłaniając nas do wydania większej ilości pieniędzy.
Uodporniliśmy się w pewnym stopniu na reklamę. Nie wierzymy tym wszystkim uśmiechniętym paniom, które doczyszczają, wybielają, domywają, usuwają i nie mają zaparć; tym panom, którzy są szczęśliwi i tacy… fajni, bo właśnie kupili nowy samochód i w ogóle się nie pocą, przez całe dwadzieścia cztery letnie, upalne godziny – ani trochę. Nie wierzymy, ale sami chcemy być fajni. Dobrze wyglądać, robić wrażenie na otoczeniu. Podobają nam się ludzie, którzy mają taką zdolność. No właśnie. Jeśli nie można przez prostą reklamę, spróbujmy przez prosty przykład! Tak narodziło się pojęcie oraz wręcz zawód trendsettera. Dajmy komuś coś, żeby pokazał ludziom, jakie to efektowne. Wtedy ci ludzie przyjdą do nas i kupią to coś, bo też będą chcieli być efektowni i przyciągać spojrzenia. Łapiemy się na takie sztuczki. Dajemy sobą manipulować.
Dostałem ostatnio w sklepie bon. Zapłaciłem przy kasie sto złotych z haczykiem i od pani wręczającej mi paragon usłyszałem, że mogę z tym paragonem podejść do stolika i odebrać bon. Odebrałem – na dziesięć złotych. „Jakby nie mogli nam dziesięciu złotych odliczyć po prostu od rachunku” – skomentowała sytuację moja żona. Ano – nie mogli by, a właściwie pewnie by i mogli, ale czy by im się to opłacało? Jeszcze bym to dziesięć złotych wydał gdzie indziej. A tak – wrócę z bonem. Tylko co ja kupię za dziesięć złotych? Do tego przed świętami? Wrócę z bonem i zrobię kolejne zakupy za stówkę, albo i lepiej. I to im się opłaci. „Oj tam – dali nam dziesięć złotych” – mówi na to żona. Nie dali – zainwestowali. „Ty w ogóle w ludzi nie wierzysz i w życzliwość” . W ludzi to może i wierzę, ale w życzliwość korporacji, to raczej nie bardzo. „Ale za korporacjami stoją ludzie”. Za korporacjami stoją analizy finansowe i plany wynikowe.
Wesołych świąt!

poniedziałek, 13 grudnia 2010

O kupowaniu prezentów


Obdarowywanie jest sztuką, w okresie przedświątecznym nader przydatną. Istnieją w tej dziedzinie, jak w każdej dziedzinie sztuki, prawdziwi artyści, istnieją też doskonali rzemieślnicy, którzy choć nie obdarzeni ponadprzeciętnym talentem, własną pracą i zaangażowaniem doszli w dziedzinie dawania prezentów w rejony bliskie perfekcji. Są też tacy, którzy talentu nie posiadają i w rzemiośle nie chcą się wprawiać, idą więc na łatwiznę i nabywają bony upominkowe w sieciowych sklepach. Jest też grupa pretendentów do miana artysty. To te osoby, co do których, o ile mamy ich w kręgu swoich bliskich, mamy nadzieję, że zachowały paragony z przedświątecznych zakupów i że udostępnią nam je wraz z prezentem. I że zakupiły rzeczony prezent w sklepie, który przyjmuje zwroty i umożliwia wymianę towarów.
Artyści mają łatwo – prezenty od nich zawsze mile zaskakują i gdy je dostajemy, uświadamiany sobie nagle, że mieliśmy silną potrzebę, by mieć to właśnie, co zostało nam podarowane, tylko…nie wiedzieliśmy o tym. Łatwo mają ci, którzy robieniem prezentów nie zawracają sobie głowy, bo nie mają na to czasu. Wręczają bony, kupony czy gotówkę i sprawę uznają za załatwioną. Łatwo mają też ci, którzy myślą, że zawsze robią prezenty doskonałe, czyli pretendenci do miana artystów. Zwykle nie zauważają nawet, że radość obdarowanego jest udawana. Często nie zauważają też źle skrywanego zawodu czy zaskoczenia, z rodzaju tych nie koniecznie miłych zaskoczeń.
Najgorzej mają ci, którzy się starają, mimo że nie należą do nielicznego grona wybrańców obdarzonych boskim darem, którym w prezentowych zakupach pomaga natchnienie. Przedstawicielom tej grupy, a jest ona stosunkowo licznie reprezentowana, podczas wybierania prezentów zawsze towarzyszy stres i niepewność co do trafności dokonanych wyborów. Trzeba sobie jednak poradzić. I dobrze jest przyjąć jakąś określoną, konkretną strategię.
Strategie planowania prezentowych zakupów możemy najogólniej podzielić na czynne i bierne. Strategie czynne są bardziej angażujące, ale i skuteczniejsze. Bierne natomiast nie wymagają wielkiego zaangażowania, opierają się na  przypadku, oczekiwaniu szczęśliwych trafów oraz zbiegów okoliczności.
Spośród strategii czynnych wyróżnijmy kilka. Pierwszą niech będzie obserwacja uczestnicząca. Wymaga ona by osoba, która ją stosuje, spełniła kilka warunków. Przede wszystkim cenna możliwość spędzania czasu z osobą, która ma zostać obdarowana. Stosując obserwację uczestniczącą towarzyszymy tej osobie podczas wizyt w sklepach, zwracamy uwagę na oglądane przez nią rzeczy, zapamiętujemy rozmiary, kolory i modele, dokładnie wsłuchujemy się w komentarze, żeby oddzielić rzeczy, które na prawdę się podobają od tych, które jedynie wzbudziły zainteresowanie. Wymagana jest  tu oczywiście pewna, czasem spora dawka cierpliwości. Można jednak w końcu wypatrzyć coś, co do czego będziemy mieć pewność, że ucieszy obdarowaną osobę.
Inną z czynnych strategii wybierania prezentów jest taka, która stanowi pewne odwrócenie obserwacji uczestniczącej, i polega na tym, że sami poszukujemy odpowiedniego prezentu podczas wspólnych zakupów z osobą, którą chcemy obdarować, jednocześnie – na bieżąco – zasięgając jej opinii co do naszych ewentualnych wyborów. Jest to strategia o tyle skomplikowana, że wymaga pewnych umiejętności manipulacyjnych, a czasem i aktorskich; daru do odwracania uwagi, do subtelnego podpytywania. Informacje trzeba przecież zdobyć niejako mimochodem, czyli tak, żeby osoba, która nam ich udziela, nie wiedziała o tym.
Jeszcze inną strategią jest aktywne poszukiwanie z wykorzystaniem posiadanych informacji. Polega ona na tym, że prezentu szukamy sami, bazując na tym, co wiemy o preferencjach kandydata do obdarowania, lub na informacjach, które sami możemy zdobyć. Jest to strategia obciążona największym ryzykiem dokonania nietrafnego wyboru, nie zakłada bowiem bieżącej weryfikacji ewentualnych decyzji. Stosująca tą strategię osoba sama przetrząsa sklepy, zakładając, że jeśli COŚ znajdzie, to będzie wiedział, że to właśnie TO; sprawdza – jeśli ma taką możliwość, czym interesował się ostatnio adresat podarunku. Można na przykład wykorzystać historię przeglądarki internetowej lub przeprowadzić rozeznanie wśród rodziny i znajomych.
Jeśli chodzi o strategie bierne, stanowią one właściwie wariacje na temat wyżej opisanych, tyle, że z góry zakładają minimum zaangażowania. Sprowadzają się do odwiedzania sklepów, z nadzieją, że coś się trafi, do czekania, aż osoba, która ma otrzymać prezent, sama wspomni o czymś, co jej się ostatnio spodobało, lub o czymś, co by jej się przydało. Strategie bierne mogą okazać się skuteczne, pod warunkiem jednak, że ma się sporo szczęścia. A na szczęście, jak wiadomo, wpływu nie mamy.

środa, 8 grudnia 2010

Oksymorony

Lubimy sprzeczności. Lubimy, albo być może po prostu zaakceptowaliśmy to, że mnóstwo ich nas otacza. Dowodem na to niech będzie fakt, jak wiele oksymoronów weszło do naszego codziennego języka. Niedługo zapalimy przy  świąteczno – sylwestrowych okazjach zimne ognie; dzieciom kupujemy ciepłe lody, kiedy za zimno jest na zimne; niektórzy z nas piją bezkofeinową kawę a jeszcze inni miłośnicy perwersji – o zgrozo – bezalkoholowe piwo.
Żyjemy w świecie dość niejednoznacznym, więc oksymoron może stać się nie tylko środkiem stylistycznym i retoryczną figurą, ale skutecznym sposobem opisu rzeczywistości. Ostatnio przeczytałem wypowiedź na temat jednego z hollywoodzkich – bardzo na czasie ostatnio –   reżyserów, którego określono jako „artystę komercji”. To też przecież oksymoroniczna sytuacja, kiedy dochodzi do mezaliansu, w wyniku którego łączy się w jednym dziele ambicje sztuki i dostępność i łatwość odbioru kultury popularnej. Ale może to jedyny sposób na to, by przemycać ciekawe idee do sfery, która interesuje ogół?
Ale skąd w ogóle te rozważania? Ano – żona mnie natchnęła, co się akurat często zdarza. Tym razem natchnęła mnie, pokazując zdjęcie:



Opisano je jako „taborecik kibica”. Pierwsza myśl kibica, ale nie tylko kibica, bo i moja, choć do kibicowania, albo chociaż do rozumienia fenomenu kibicowania mi daleko, była taka: super, piwko pod… no, powiedzmy, że pod ręką! Sześć buteleczek – całkiem całkiem…  Ale szybko przyszła chwila refleksji: wysiedzieć przez dziewięćdziesiąt minut (tyle chyba trwa standardowy mecz?) na stołku, twardym i bez oparcia? Głupi pomysł. Głupi, nie głupi – mamy tu wygodę, mamy niewygodę. Uciążliwą wygodę, czyli oksymoron. Ciekawe, czy to oksymoroniczne siedzenie się sprzedaje. Może ludzie je kupują jako prezent z okazji wieczoru kawalerskiego? Wtedy różne rzeczy przechodzą…
                Oksymorony, a właściwie rzeczy, które za ich pomocą najtrafniej można opisać, są powszechne, otaczają nas. Ostatnio dopada mnie jeden – zimowy. Określił bym to jako bezmyślny koncept. Wielu moich bliższych i dalszych sąsiadów na taki wpada. Już się na to, zdaje się, skarżyłem. Zimowy bezmyślny koncept dotyczy sposobu odgarniania śniegu. Polega na tym, że się śnieg odgarnia spod własnego płotu, przerzucając go w kierunku środka ulicy (na moim osiedlu nie ma chodników i jezdni – są uliczki, na których nie zastosowano takiego podziału). Powstaje zaspa, często sporej wysokości, która znacznie utrudnia poruszanie się, zwłaszcza samochodem. Zaspa na środku drogi. Oczywiście utworzonymi pod płotami ścieżynkami i tak nikt nie chodzi. Po co więc są? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast dlaczego. Dlatego, że ktoś wpadł na bezmyślny pomysł.
Jasno tu widać, że powiedzenie „na bezrybiu rak też ryba” nie zawsze się stosuje. Tam, gdzie nie ma dobrego pomysłu, lepiej,  żeby nie było żadnego, niż jakikolwiek. Tej zasady powinni uczyć w szkołach. I to przed tabliczką mnożenia, może i przed alfabetem. Jak inaczej wyglądała by na przykład nasza polityka, gdyby ludzie, którzy ją tworzą, kierowali się taką zasadą!           
               
               

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Hank Moody i symulakry

Właśnie ukazała się w polskim przekładzie powieść Hanka Moody Bóg nas nienawidzi. Fajnie, pomyślałem w pierwszym odruchu, super. Ale zaraz później – chwileczkę, jak to, przecież Hank Moody nie istnieje!
O Hanku już wspominałem – to ten z Californication. Spędziliśmy razem trochę czasu – trzy sezony. Polubiłem Hanka. Fajnie by było mieć takiego kumpla. A może nie fajnie. Ja myślę, że fajnie, moja żona – że dobrze, że nie mam takiego kumpla, czyli zdania są podzielone.  Tak czy inaczej, jest to bez znaczenia, bo Hank Moody, powiedzmy sobie szczerze, nie istnieje. Równie dobrze mógłbym chcieć  zaprzyjaźnić się z Robin Hoodem. Albo Batmanem. To by nawet mogło być ciekawe – może dałby mi się przejechać swoim super autem… I pobawić tym takim czymś, co strzela takimi małymi nietoperzykami...
Jak to możliwe, że w księgarniach można kupić książkę kogoś, kogo nie ma? Znam jedną taką historię. Do Kurta Vonneguta zgłosił się kiedyś pisarz tworzący fantastykę, z pytaniem, czy mógłby wydać swoją książkę jako Kilgore Trout (takie nazwisko  nosi jeden z bohaterów pojawiających się w kilku powieściach Vonneguta – pisarz tworzący głównie opowiadania science-fiction) Vonnegut się zgodził. Później trochę żałował, bo książka była podobno kiepska. Nie twierdzę, że to jest reguła: książki nieistniejących pisarzy są kiepskie. Historię o Vonnegucie opowiadam przy okazji – nie ma istotnej pointy.
Raczej sobie nie kupię książki Bóg nas nienawidzi (ale na pewno przejrzę w Empiku – będę miał się czym zająć, kiedy żona będzie buszować w H&M-ie). Ale pewnie ktoś kupi. Pewnie już kupiło ją sporo osób za oceanem. Teraz pora na nas.
Kiedyś mówiło się, że podaż jest wtedy, kiedy jest popyt. Taka była zasada handlu. Dziś możemy mieć sytuację, w której nie ma popytu, nie ma podaży, ale można je nagle sztucznie wytworzyć na podstawie wirtualnej idei (w tym przypadku nieistniejącej książki nieistniejącego autora). Rację miał Jean Baudrillard, kiedy pisał o wypełniających naszą kulturę symulakrach – kopiach bez oryginałów. Bo czym innym jest Bóg nas nienawidzi, jeśli nie symulakrą?
Okazuje się, że jesteśmy – my, konsumenci – w stanie kupić wszystko, nawet ewidentne oszustwo, którego nikt nie stara się nawet maskować. O tempora, o mores! Chcemy być oszukiwani? A może to nie oszustwo? Może to po prostu nie ma znaczenia, że Hank Moody nie istnieje. A może istnieje, skoro miliony osób na całym świecie znają historię jego życia, może jest całkiem realny, bardziej realny, niż mój sąsiad, o którym nie wiem nic, łącznie z tym, jak się właściwie nazywa? Trochę nam się zacierają granice między tym, co rzeczywiste, a co wirtualne.
Może przesadzam? Przecież to tylko jedna książka. Jedna? W Empiku wypatrzyłem jakiś czas temu cztery książki o Gregorym House’ie. Co House wie o medycynie, Doktor House i filozofia ‘wszyscy kłamią’… Jakby House był osobą, która faktycznie zajmuje się leczeniem ludzi, albo która pisze rozprawy filozoficzne. Albo biografia Sherlocka Holmesa (która się – dziwnym trafem – pojawiła w księgarniach w tym samym czasie, w którym do kin wszedł film o detektywie). Historia życia kogoś, kto nigdy nie żył.
Ciekawe czy ktoś już prowadzi blog HelL-A i czy podpisuje posty  jako Hank Moody. To by była popularna strona. Ciekawe jak by wyglądała sprawa praw autorskich. Hank Moody raczej by autora takiego bloga nie ścigał. Czy były by podstawy, żeby się przyczepić? – czy jakieś przepisy regulują  kwestię tworzenia symulakrów? Chyba nie – byłby problem z określeniem autora oryginału.

piątek, 3 grudnia 2010

Stare buty i brak weny

Założyłem sobie, że będę prowadził bloga i zamierzam wytrwać w tym założeniu. Zerkam na listę Obserwatorów (których z tego miejsca serdecznie pozdrawiam), cieszę się z rosnącej ich liczby. Czytam komentarze, które – gdy się pojawiają – niezmiernie mnie cieszą, odpowiadam na nie, i tak się to toczy. Pojawia się jednak tutaj istotna, wręcz fundamentalna kwestia: by blog żył, a Obserwatorzy byli nie tylko obserwatorami, ale – bo na tym, nie kryję, mi zależy – czytelnikami, trzeba pisać. Pisać ciekawie (to zakładam, bo sam lubię czytać to, co jest dla mnie ciekawe), ładnie i zgrabnie, bo o język dbać trzeba, ale również, a może przede wszystkim, pisać regularnie, żeby nikt nie mógł powiedzieć o tej stronie: nuda…  nic się nie dzieje, proszę pana.
Gdy się pojawia potrzeba napisania tekstu, automatycznie pojawia się również kwestia tematu. O czym pisać? Podobno można o wszystkim. Jest taki fragment w książce Borysa Akunina Gambit turecki, w którym dwóch bohaterów, dziennikarzy, zakłada się o to, że jeden z nich napisze tekst o czymkolwiek (temat ma wybrać drugi z uczestników zakładu) i że będzie on na tyle dobry, że wydrukuje go poczytny londyński dziennik. Wybór w kwestii tematu pada na parę starych butów. Koniec historii jest taki, że piszący artykuł dziennikarz wygrywa zakład – pisze o starych butach a gazeta tekst drukuje; czytelnicy czytają z zainteresowaniem i wszyscy są szczęśliwi. Wniosek, zdawać by się mogło jest taki, że faktycznie można o wszystkim napisać – wystarczy wiedzieć jak. Ale czy faktycznie tak jest? Śmiem twierdzić, że historia o moich butach mogła by być odrobinę mniej ciekawa, niż historia z książki – o butach, które nosił ktoś podczas rosyjsko – tureckiej wojny, w których ktoś tropił szpiegów, uciekał przed pościgiem albo ścigał wroga, brał udział w bitwie, uniknął śmierci i tak dalej.
Ja mógłbym opowiedzieć o tym, jak w swoich butach (też, nota bene, nie nowych), brnąc przez śniegi po nie odśnieżonych chodnikach, starałem się uniknąć upadku, bo moje buty cechuje zdumiewający brak przyczepności. Tak sobie czasem myślę, że muszę wyglądać dość zabawnie, kiedy mi się nogi rozjeżdżają i kiedy drobię kroczki, żeby wyhamować i nie wpaść w zaspę. Albo nie wpaść na starszą panią, za którą idę od dziesięciu minut w żółwim tempie, bo nie mam jej jak wyprzedzić w sytuacji, kiedy mi chodnik się zwęził i zredukował do ścieżki szerokości czterdziestu centymetrów, ograniczonej z obu stron wałami śniegu. Książkowe obuwniczo – wojenne historie są chyba jednak ciekawsze.
I nadal jest problem – o czym pisać. A podobno tematy leżą na ulicy, wystarczy spojrzeć za okno, wystarczy sięgnąć.
Patrzę za okno, a tam zima, na ulicy leży śnieg. Tylko po co pisać o zimie, skoro i tak wszyscy mają jej dosyć, mimo, że gości u nas może od tygodnia? Mógłbym napisać o zimie, o moich zmaganiach ze śniegiem, którego nie można się pozbyć, bo gdy się kończy go odgarniać i zmiatać z jednej strony, to z drugiej od nowa można zaczynać. Syzyfowa robota. Mógłbym zapytać Czytelników, czy wiedzą, jakimi ścieżkami błądzą myśli moich rozlicznych, bliższych i dalszych sąsiadów, którzy odgarniając śnieg spod własnych płotów, przerzucają go w kierunku środka ulicy, w wyniku czego osiedle wygląda tak, że pod płotami są wąziutkie przesmyki, którymi i tak nikt nie chodzi (może za wyjątkiem piesków  rozglądających się za miejscem, które mogły by oznaczyć jako swoje), za to uliczka traci dwie piąte swojej szerokości. Kierowcy mają trudności ze wzajemnym wymijaniem. Mógłbym, ale czy ktoś mi odpowie? Czy kogoś to w ogóle interesuje, skoro już siedzi przed monitorem, w ciepełku – po co mu myśleć o tym białym dramacie za oknem.
Tak więc problem tematu, a właściwie jego braku pozostaje żywy.
Są tacy, którzy potrafią znajdować te leżące na ulicy tematy. Zaglądam na przykład do Zapisków na pudełku od zapałek Umberto Eco, a tam – proszę: Jak być Indianinem, czyli felieton o głupich zachowaniach westernowych Indian, którzy zawsze tak długo galopują wokół ustawionych w okrąg wozów, aż ich wszystkich wystrzelają kryjący się za wozami osadnicy, lub przybyła na pomoc kawaleria. Jak wyrobić sobie nowe prawo jazdy – o bataliach toczonych w urzędach (widocznie we włoskich też się toczy batalie). Jak korzystać z instrukcji, Jak podróżować z łososiem… tyle ciekawych tekstów o przyziemnych rzeczach. Czy i ja nie oglądam westernów, nie użeram się z urzędnikami? Czy nie czytam instrukcji? Czy… nie, akurat z łososiem nie podróżowałem nigdy. Tak czy inaczej widać, że tematy można znaleźć –  wokół siebie, wśród tego, co się robi zwykle podczas codziennej krzątaniny.
Niby można, ale i tak czasami, cholera, nie ma o czym pisać!

środa, 1 grudnia 2010

Kinowy karnawał, czyli jeszcze o Nielsenie


Jeszcze raz chciałbym wrócić do pana Nielsena. Dlaczego właściwie oglądamy filmy, w których grywał? Obiektywnie rzecz biorąc – głupawe, prymitywne, pełne humoru, który trudno określić inaczej, niż toporny. Po co potrzebne są nam filmy, które urągają właściwie naszej – widzów – inteligencji?
Namnożyło się ostatnio parodii. Nie śledzę ich już z takim zapałem, jak kiedyś, ale spotykam od czasu do czasu tytuły – kolejne Straszne filmy, krzywe zwierciadła, w których odbijają się kinowe hity. Panuje ostatnio moda na wampiry. Rekordy popularności biją kolejne części Zmierzchu. Nie trzeba było długo czekać – w kinach jest już, albo za chwilę będzie parodia – Wampiry i świry. Widziałem trailer. Piętnaście lat temu byłbym zachwycony. Ale – do rzeczy. Nie oglądałem Zmierzchu, nie czytałem książek. Czytałem za to co nieco o książkach i filmach. Na podstawie tych z drugiej ręki otrzymanych informacji, rysuje mi się obraz raczej łzawej historii z pięknymi ludźmi, pięknymi wampirami i chyba również wilkołakami – też pięknymi. Chyba mało tam tragedii, której cień zawsze kładł się na historiach o krwiopijcach. Do czego zmierzam… do tego mianowicie, że kino niewiele nam oferuje, przynajmniej kino głównego nurtu, ogólno dostępne i szeroko promowane. Pewnie można wyławiać perełki na festiwalach, ale w multipleksach – raczej posucha. Mimo to multipleksy są pełne.
Oglądam te hity z górnych miejsc list rankingowych. Ostatnio też widziałem kilka głośnych nowości. Ogólnie – to papka. Dość głupawe, dość prymitywne, dość naciągane, jeśli chodzi o intrygę, psychologię bohaterów, ogólne realia – takie są w większości filmy, którymi nas karmi rynek. Ale chodzimy na te filmy do kina. Ktoś je przecież umieszcza w czołówkach list najbardziej dochodowych produkcji. Zgłupieliśmy? Raczej nie, przynajmniej nie wszyscy z nas. Nie zgłupieliśmy i mamy świadomość, że się karmimy papką.
Tu się pojawia zapotrzebowanie na parodie, które właściwie tylko wyostrzają wszystkie braki super-produkcji. To oczywiście tylko teoria, a brzmi ona tak: oglądając film głupszy niż zazwyczaj, rażąco durny, urządzamy sobie karnawał. A karnawał jest po to, by oczyścić atmosferę. A atmosferę oczyszcza się po to, by zrobić miejsce na kolejne, nowe zanieczyszczenia.
O roli karnawału i karnawałowego śmiechu pisał rosyjski literaturoznawca i myśliciel Michaił Bachtin. Według niego śmiech karnawałowy jest uniwersalny, nastawiony na wszystko i wszystkich (w tym także na samych uczestników karnawału), jest ambiwalentny: wesoły i pełen radości i równocześnie szydzi i wyśmiewa; neguje i aprobuje. Karnawał to czas odwrócenia ról. I przyzwolenia na to, ca zazwyczaj zakazane. Podczas średniowiecznych karnawałów można było śmiać się z władców – królem zostawał błazen; z kleru (który był na co dzień równie nietykalny, jak władcy), z codziennych zasad i rytuałów, z panujących wartości. Zasady były na chwilę zawieszane, świętości nie obowiązywały, nie trzeba było zachowywać powagi.
Dla dzisiejszych kinowych konsumentów karnawałem jest absurdalna parodia. Daje ona swoisty punkt odniesienia, dla filmów zwykle oglądanych. Stają się one przy niej bardziej wartościowe. Parodia odwraca role: super bohaterem zostaje fajtłapa, zło jest komiczne, a nie straszne, nagrodzona zostaje głupota i ignorancja. W zestawieniu z tym przekazem pierwszy lepszy film akcji niesie ważne przesłanie i można się w nim doszukać wartościowych treści.
Karnawał odbijając rzeczywistość w krzywym zwierciadle powoduje, że – gdy się już zakończy – ta rzeczywistość, która już nie jest odbita, wydaje nam się ładniejsza.
Mistrzem ceremonii podczas filmowych karnawałów był Leslie Nielsen – starszawy cherlak, nieporadny, niezorientowany, nieskoordynowany, nie błyszczący inteligencją – raczej wręcz przeciwnie – taka postać, notorycznie przez niego odgrywana, zostawała mimo wszystko bohaterem. Bohaterem, który odnosił sukcesy podobne do tych odnoszonych przez bohaterów „poważnych filmów”. Błazen stawał się na chwilę królem. I przy mim codzienni królowie zyskiwali na powadze – przez kontrast, czyli nie koniecznie całkiem zasłużenie.