Kiedy byłem
młodym, beztroskim, przynajmniej z perspektywy czasu oceniając tę kwestię,
uczniem liceum, miało miejsce ważne wydarzenie, nazwijmy to medialne (żeby nie
nadużywać słowa „kulturalne”). Na ekranach telewizorów w wielu, zaryzykuję
nawet stwierdzenie, że w większości polskich domów zagościła pierwsza edycja
programu typu realisty show pod złowieszczo brzmiącym, zważywszy na literackie
konotacje, tytule Big Brother. I
wszyscy, jak kraj długi i szeroki oglądali Big
Brothera i komentowali kolejne odcinki i czekali na nocne edycje w nadziei
na to, że zobaczą coś pikantnego. Chyba nawet coś kiedyś zobaczyli. Emocje były
ogromne, dużo większe, niż kiedy jakiś czas później to samo można było zobaczyć
w którymś numerze Playboya – ładnie
sfotografowane, w jakości dużo lepszej, niż gwarantowała kamera zamontowana pod
prysznicem. Ale tu już popadam w niepotrzebne dygresje.
Chodzi mi o
to, że wszyscy oglądali Big Brothera,
kibicowali jednym mieszkańcom domu, na innych narzekali, śledzili intrygi, głosowali
nawet być może na to, kto ma w programie zostać a kto odpaść. Na szkolnych
korytarzach losy mieszkańców domu Wielkiego Brata były ważnym tematem. A ja się
tym rozmowom przysłuchiwałem, bo nie za bardzo miałem inne wyjście, ale
aktywnie w nich nie uczestniczyłem, gdyż nie oglądałem programu. W ogóle mnie
nie interesował, nudził wręcz. Wiem, bo sprawdziłem – obejrzałem jeden czy dwa
odcinki i miałem dość. Byłem – na własne życzenie – wykluczony z ważnej części
życia uczniowskiej społeczności, a i życia w ogóle. Bo przecież Big Brothera komentowało się wszędzie,
nie tylko pod salą od biologii.
Przypomniało
mi się to wszystko ostatnio. Dlaczego? Bo oto znowu zdarzyło się, że nie
uczestniczę w czymś, czym wszyscy w koło zdają się mniej lub bardziej pasjonować.
Bo w najmniejszym stopniu nie czuję napięcia, radosnego oczekiwania i ogólnego
podniecenia, gdy widzę na stronie głównej Wirtualnej Polski licznik, który mnie
informuje, że za 3 dni 5 godzin 40 minut
i 29…28…27..26 sekund rozpocznie się Euro 2012.
Mam jeszcze jedno
wspomnienie z licealnych czasów. Do szkoły zwykle chadzałem z kolegą
mieszkającym po sąsiedzku. Chodziliśmy do jednej klasy, mieliśmy jakieś tam
wspólne zainteresowania, więc miło się tak szło i gadało. I nawet nie bardzo mi
przeszkadzała cecha kolegi, którą trudno określić, przy całej życzliwości,
inaczej, niż gadulstwo. Nie bez przyczyny kolega nosi od czasu studiów ksywkę
Fidel. Gdyby miał możliwość nieograniczonego przemawiania i co więcej –
zagwarantowanych słuchaczy, dorównał by kubańskiemu politykowi bez trudności.
Ale to kolejna dygresja.
Zmierzam do
tego, że kolega był fanem piłki nożnej. Kupował regularnie Przegląd kibica i jakieś inne pisemka na temat, oglądał wszystkie
mecze w telewizji i co gorsza, miał potrzebę rozmawiania o nich. Czwartkowe
poranki, które następowały po telewizyjnych „piłkarskich środach” były dla mnie
ciężkim przeżyciem. Czasem zdarzało mi się nawet z rozmysłem spóźnić na miejsce
codziennego spotkania, żeby przespacerować się do szkoły samemu i nie musieć
słuchać relacji o pięknych bramkach, zwodach, wynikach i innych doniosłych
osiągnięciach piłkarzy.
Bo niewiele
rzeczy nudzi mnie bardziej, niż piłka nożna. W ogóle nie lubię oglądać
sportowych relacji. Nazwisko narodowego bohatera, Orła z Wisły, kojarzy mi się
z koszmarnymi niedzielnymi popołudniami, kiedy w całym domu rozlegał się głos
Szaranowicza i innej gwiazdy sportowego komentatorstwa, wykrzykujący kto jak
daleko poszybował i czy zakończył lądowanie telemarkiem.
Homer Simpson
w jednym z odcinków serialu ukradł znicz z ogniem olimpijskim. Chciał zapobiec
otwarciu igrzysk, bo w czasie ich trwania w telewizji nie nadawano jego
ulubionych programów. Spełnił tym samym plany, które snułem przez długie lata
swojej wczesnej młodości.
Nie rozumiem
idei kibicowania, absolutnie do mnie nie przemawia fakt, że można pasjonować
się oglądaniem, jak inni robią coś, co w gruncie rzeczy nie ma sensu.
Uprawianie sportu, to coś innego. Choć sportowcem jestem raczej marnym, lubię
sobie pograć w siatkówkę, pojeździć na rowerze albo zagrać w szachy od czasu do
czasu. Ale oglądać, jak robią to inni? I przeżywać, emocjonować się? Nie,
zupełnie to nie dla mnie.
A tu zbliża
się Euro, wielkie święto, do którego celebrowania zobowiązani są wszyscy
Polacy. Tak przynajmniej głoszą billboardy porozwieszane po mieście. A ja jakoś
nie czuję potrzeby. Nie mam chorągiewki na samochodzie, nie kupiłem farbek do
malowania twarzy na biało-czerwono, nie posiadam szalika w narodowych barwach.
W całej
sytuacji największym plusem jest to, że nie jestem również odbiorcą oferty
Telewizji Polskiej, ani żadnej innej. Nic mi tym samym, nawet Euro, nie
pokrzyżuje planów związanych z oglądaniem filmów, ani żadnych innych. Żaden
rozwrzeszczany komentator nie wedrze się w moje życie, ze swoim entuzjazmem i
błędami językowymi.
Z rozkoszą
wyłączę się z uczestnictwa w piłkarskim szaleństwie, będę radośnie bojkotował
mistrzostwa i pielęgnował własną nieświadomość. Nic nie będę wiedział o tym,
kto z kim wygrał, kto przegrał, kto wyszedł z grupy i dlaczego Polakom się nie
udało. I co? I nic, spoko… ko ko ko ko…
Obawiam się, że inni mogą wpłynąć na Twoją świadomość przy okazji rozmów różnorakich, nawet tych z piłką nożną zupełnie nie związanych :)
OdpowiedzUsuńSama idea - doskonała.
No wiem, wiem, całkiem się wyeliminować nie da. Chyba, że organizując sobie wyjazd na bezludną wyspę, pustynię czy do innej pustelni.
OdpowiedzUsuńAle będę minimalizował przykre szumy :-)
Powodzenia zatem :)))
OdpowiedzUsuń(Najchętniej zrobiłabym to samo, mimo, że jeszcze kilka lat temu uwielbiałam piłkę nożną; ale od tego czasu sporo się zmieniło).
A ja mam tak, że gdyby Euro odbywało się gdzieś dalej niż w Polsce, miałbym do wszystkiego cieplejszy stosunek. A tak mam taki stosunek...ech... w sumie to celibat w związku z Euro.
OdpowiedzUsuńJa dziś w pracy musiałam obstawić wynik piątkowego meczu, żeby nie wyjść na dziwoląga, a nie wiedziałam kto gra :) możemy sobie ręce pdać - mnie także nic nie nudzi bardziej niż piłka, wolałabym już nawet czytać fragmenty pamiętnika starego subiekta hihihi :)))) żartuję oczywiście! Euro mnie nie interesuje, ale jednak pozytywnie oceniam to wydarzenie, bo w mojej okolicy widać ile zrobiono w mieście i jest nadzieja, że ta infrastruktura będzie służyć dłużej. Natomiast pasjonują mnie te mistrzostwa z socjologicznego punktu widzenia - nigdy nie miałam okazji obserwować z bliska takiej mieszanki kulturowej, jaka ma zjechać do Polski w najbliższych dniach, nigdy chyba nie miało miejsca takie turystyczne oblężenie, jestem ciekawa jak wypadną Polacy nie jako gospodarze stadionów, ale jako gospodarze dla turystów, jak to będzie wyglądało na ulicach miast, w pubach, sklepach...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię serdecznie i łączę się w ignorancji :)))
Jak dzieci?
Małgo
A kto gra w piątek? Żartuję, to akurat wiem - jeden z trzech naszych meczów :-)
OdpowiedzUsuńTen aspekt mistrzostw, o jakim piszesz, jest rzeczywiście ciekawy. Ostatnio natknąłem się na ciekawe spostrzeżenie: że takie tłumy obcokrajowców, mianowicie, nie przetoczyły się przez Polskę od czasu II wojny światowej. No jest to wydarzenie.
A Chłopaki dziś trzeci raz w przedszkolu. I co najlepsze - są zachwyceni! Tytus się wczoraj spłakał, jak chciałem ich zabrać do domu :-)Nie skończył wyklejać jabłuszka plasteliną...
No i dobrze.. ja mam dokładnie tak samo z polityką... nic nie wiem... po co się denerwować? :) czasem niestety usłyszę wiadomości... a Ty się na ciszę nie nastawiaj... sąsiedzi pewnie kibicować będą ;P
OdpowiedzUsuńP.S. No właśnie, ale czy niepraktyczny i niełatwy w utrzymaniu czystości ogólnie czy tylko przy kredkach i pisakach? :)
Haha, czyli mój Mąż nie jest jedynym facetem, który ma Euro głęboko gdzieś... :p A, i jeszcze mój tata :D
OdpowiedzUsuńMy tam w ogóle nie wiemy, kiedy mecze, kto z kim gra i o co w ogóle chodzi. Tylko się martwimy jak przetrwać inwazję w Gdańsku.
Big Brothera nigdy nie widziałam.
Powinniśmy jakiś klub założyć, albo grupę wsparcia :-)
UsuńA w Gdańsku to się pewnie naoglądacie... Choć to akurat może być i ciekawe, na pewno ciekawsze, niż mecze.
W zasadzie mogę się spokojnie zapisać do takiej grupy, bo jak mi te chorągiewki tak merdają przed oczami w trakcie jazdy, to naprawdę się zastanawiam, co trzeba mieć, a raczej - czego trzeba nie mieć - żeby sobie chorągiewkę do samochodu przyczepić :-) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle to miły blog :-))
Wydaje mi sie, że liczy się by RAZEM. Niektórzy razem piłkę kopią, a inni razem na to patrzą. Na przykładzie własnej rodziny widzę, jak sie zacieśniają więzy, a każda okazja jest dobra.
OdpowiedzUsuńMnie nikt ideą kibicowania nie zaraził - ani wspólnego, ani żadnego innego. I z robieniem czegoś wspólnie absolutnie mi się nie kojarzy kibicowanie, wręcz przeciwnie.
UsuńChociaż rozumiem poczucie wspólnotowości, które łączy kibiców. Raz byłam na meczu - pod stadion podprowadził nas kordon policji, przeszedłem rewizję, słyszałem, jak koledzy planują ustawkę, nawet wspólnie z dwoma z nich zarobiłem mandat. Darłem się na całe gardło, obrażając przeciwną trybunę słowami, jakich nie powstydził by się najbardziej pijany szewc. Wspólnie się oczywiście darłem, z resztą sektora.
Ale sam mecz był najmniej istotny z całej tej wyprawy (przynajmniej mecz, jako to, co się działo na murawie). Istotą była impreza przed meczem i po nim, podróż stopem na Śląsk i w ogóle toczka.
Tak czy inaczej - ideę wspólnotowości rozumiem, kibicowania nie :-) Sport pozostaje dla mnie nudny jak flaki z olejem.
Gdyby nie to, że doskonale wiem o Twojej żonie i dwóch cudownych krasnalach chyba w tej chwili bym Ci się oświadczyła.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i wróciłam!
Do tej pory w rankingu na komplement wygrywał Tomek vel Bosy Antek, który napisał, że 'mój blog jest jednym z najcenniejszych w jego bocznym panelu' czy jakoś tak (to chyba próżność, że zapamiętuję takie rzeczy...).
UsuńOd tej pory Ty zajmujesz pierwsze miejsce :-)
Mam nadzieję, że Tomek nie będzie mi się oświadczał, choćby potencjalnie... Też ma w końcu żonę i dzieci :-)
Antek, rozwaliłam system i wygraaaaaałaaaam! :D
UsuńJe je je :D