Coaching jest ostatnio dość modnym
słowem. Nic dziwnego, żyjemy przecież w czasach, kiedy liczy się szybkość i
kiedy rezultaty własnych działań chcemy widzieć natychmiast. Coaching za zaś z
zasady ma przyspieszać nasz rozwój, i
powodować, że szybciej będziemy osiągać cele. Być więc dziś couchem, to musi
być niezłe zajęcie. Tym bardziej, że jak mówi pewien popularny słownik, coach nie musi mieć doświadczenia ani
specjalistycznej wiedzy w dziedzinie, która jest przedmiotem coachingu. Znam
w sumie kilku takich samozwańczych coachów, co to nie muszą się wcale na czymś
znać, by zasypać nas mądrymi radami na temat tego czegoś (oraz wszystkiego
innego, gdy się tylko nawinie okazja).
Ale ja w sumie
nie o samym coachingu chciałem mówić. Chciałem poruszyć temat świąteczny, a
właściwie około świąteczny.
Jest taki
fenomen, który się zwie „firmową wigilią”, „spotkaniem opłatkowym” czy jeszcze
inaczej. Chodzi w każdym razie o ten moment w roku, kiedy trzeba zostać w pracy
po godzinach, albo pofatygować się do niej kolejny raz tego samego dnia i wraz
z szefem i współpracownikami współtworzyć świąteczną atmosferę. Dla mnie to
dramatyczna chwila. Rok temu i dwa lata temu chyba również, udało mi się jakoś
wywinąć. Małe dzieci były dobrą wymówką, by nie musieć stroić się wieczorem i
nie jechać do wynajętego lokalu na barszcz i pierogi. W tym roku mi się nie
udało. Wigilia została przesunięta z godzin wieczornych na wczesno popołudniowe,
co gorsza zaczynała się w czasie, kiedy powinienem być w pracy a po trzecie –
odbywała się na miejscu, to znaczy w miejscu pracy, co ostatecznie uniemożliwiło
mi ewakuację. Musiałem zostać.
Z natury
jestem osobą, która się raczej przesadnie nie integruje, więc szkolna wigilia
na sali gimnastycznej to dla mnie ciężkie przeżycie. Ze współpracownikami
rozmawiam głównie na tematy, na które muszę, czyli zawodowe. Gdy więc
przychodzi mi usiąść z nimi przy stole, w luźnej atmosferze, nie bardzo wiem, co
mam ze sobą zrobić i jak się zachować, żeby nie wyjść na totalnego mruka. Dziś musiałem
sobie jakoś poradzić. Tak się złożyło – i tu wracamy do początkowego wątku – że
trafiłem ostatnio na artykuł, w którym prawdziwy coach udziela rad na temat,
jak się w podobnych sytuacjach odnaleźć.
Coach, czyli
osoba, która nie koniecznie się zna, ale udziela rad mówi: Dobry rozmówca to ten, który mało mówi i zadaje dobre pytania. Skoro
tak radzi specjalista, postanowiłem spróbować. Pominąłem propozycje z artykułu
(Jaką kuchnię lubisz?, Co myślisz o tej
muzyce? – wydały mi się jakoś nie za bardzo pasować do okoliczności, że o Co myślisz o tym miejscu? już nie
wspomnę) i uderzyłem w proste: Co tam u
was?, Jak syn sobie radzi w nowej
szkole? i tak dalej. Wbrew zapewnieniom coacha, rozmowa nie rozwinęła się
za bardzo. Choć może to i dobrze, bo zgodnie z tym, o czym czytałem, imprezowe rozmowy mają być krótkie – kilku-,
kilkunastominutowe. Powiedzmy, że zagospodarowałem kilka minut, ale było
raczej drętwo. A co gorsza, nie nadszedł jeszcze czas dzielenia się opłatkiem!
O tej
tradycyjnej okoliczności coach nie pisnął słowem. Szkoda, bo może bym coś dla
siebie z jego rad wyciągnął. Dzielenie się opłatkiem, to dla mnie mordęga, w
każdych okolicznościach, a w takich, w jakich byłem dziś – podwójna, potrójna
albo i pomnożona po dziesięciokroć. Zawsze mam dylemat: uderzyć w banał, życzyć
wesołych świąt, zdrowia i spokoju, czy silić się na oryginalność i indywidualne
podejście? Dylemat to tym większy, że kiedy wybieram drugą opcję, zwykle mi nie
wychodzi. Nie jestem dobry w te klocki. Zwykle więc snuję się po sali z
opłatkiem w ręku, unikam kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, za to udaję, że właśnie
zauważyłem kogoś w innej części pomieszczenia i właśnie, z entuzjazmem, staram
się do niego dotrzeć. W jakimś stopniu to działa.
Kiedy już
przetrzymałem opłatek, zadałem odpowiednie pytania najbliższym sąsiadom i –
utrzymując kontakt wzrokowy oraz markując aktywne słuchanie – wysłuchałem odpowiedzi,
mogłem się skupić na jedzeniu. To mi dało chwilę oddechu. Jednocześnie zacząłem
zerkać w stronę drzwi i czekać na odpowiedni moment, żeby się ulotnić.
Kiedy salę
opuścili zaproszeni goście, w postaci księdza proboszcza (a jakże!) i jego
świty, chyłkiem wymknąłem się i ja.
Teraz sobie
myślę, że zupełnie nieźle mi dziś poszło. Co więcej, poradził bym sobie nawet,
gdybym nie przeczytał wcześniej instruktażu udzielonego przez specjalistę od
coachingu. Może więc w sumie mam talent? Może sam mógłbym zacząć udzielać rad,
w końcu to nic trudnego: zadaj pytanie, słuchaj,
mów wyraźnie i z energią, patrz i uśmiechaj się…
Stary, spotkanie wigilijne to nic. Mówię Ci. Potrwa najwyżej godzinę i pozamiatane. Mnie w tym roku czeka udział (OBOWIĄZKOWY) w studniówce mojej klasy. Bite 8 godzin w sali, gdzie trzeba tańczyć przy coverach "polskich i zagranicznych hitów z lat 60, 70, 80, 90 i 00, pogadać nie pogadasz, bo jest za głośno, a ile możesz jeść?
OdpowiedzUsuńNajgorsze jest to, że nikt nie wie, jaki jest status wychowawcy na imprezie szkolnej organizowanej przez rodziców i uczniów. Ma pilnować dorosłych ludzi, żeby nie pili spod stołu wódy? Ma chodzić z alkomatem? Ma przywracać porządek? Ile w końcu ma siedzieć na tej imprezie? Do białego rana? O co chodzi?
Gdy na jednej radzie padły konkretne pytania i powoływano się na zapisy prawników, którzy zdejmują z nauczycieli na studniówkach odpowiedzialność wszelaką, to dyrekcja wiła się jak mogła, by nie odpowiedzieć na proste pytanie:
- na jakich zasadach tam jesteśmy i jak długo?
Piszę to tutaj, bo na swoim blogu mam na bank podgląd uczniów, a i może jacyś życzliwi by donieśli komu trzeba, że mam chłodny stosunek do tańczenia i obchodzenia w ogóle...
Nie wiem jak teraz, ale za moich czasów chyba nie było tych dylematów - nasi nauczyciele też nie mieli pusto pod stołami :-)
UsuńAle się uśmiałam:) My dziś uciekliśmy po dziesięciu minutach, na szczęście nie było księdza ani dzielenia się opłatkiem.
OdpowiedzUsuńTak czy inaczej, cieszyć się pozostaje, że nie mamy wyjazdów integracyjnych ;)
Może niektórzy się właśnie smucą z tego powodu... Znając legendy o takich wypadach ;-)
UsuńCo racja, to racja - wyjazdy byłyby jeszcze gorsze...
UsuńUśmiałam się :) dzielny byłeś! A co! Mogę Ci podpowiedzieć jeszcze inny sposób na dzielenie się opłatkiem, ale nie wiem czy Ci podejdzie... ja czasem mówię czułym, miłym głosem, pełnym ciepła "przytulmy się po prostu, szkoda rzucać banałami, wszystkiego dobrego" :) jest to szczere i ogranicza problemy. Gorzej mam kiedy wiem, że średnio kogoś lubię... dlatego takie spotkania mnie frustrują. Choć tak sobie myślę, że nawet kiedy kogoś nie lubię, mogę mu życzyć dobrych rzeczy :) bo nikomu nie życzę źle. Logiczne!
OdpowiedzUsuńNo tak, ograniczenie mówienia to też dobra strategia, ale obie strony muszą ją praktykować. Najbardziej lubię dzielić się ze szwagrem: uścisk ręki (to zamiast przytulania), 'najlepszego i co by piwa nam nie zabrakło' - szczerze, krótko i na temat ;-)
UsuńDzielenie się opłatkiem w towarzystwie pracowym to idiotyzm. Nikt się przecież tak nie kocha w pracy, żeby się obśliniać na zasadzie każdy z każdym. Ja w takich razach po prostu daje się nieść fali zlewając rzecz całą. Jak ktoś podejdzie, życzę mu "Wesołych Świąt" nie angażując się emocjonalnie. I następny proszę. Jak się da, to się wymykam. Na ten terror nie ma antybroni, jedyne co można zrobić, to zlewać. Moja rada, jako coacha byłaby więc taka: wyłącz się mentalnie, odegraj rytuał i nie przeżywaj, a nie będziesz się stresował. Z ludźmi jest bowiem tak, że gdybyś odmówił łamania się opłatkiem, będzie oburzenie, ale jeśli wykonasz to ziewając i bełkocąc coś mechanicznie, będzie OK. taka katolicka tradycja :)
OdpowiedzUsuńPodpisuję się pod wypowiedziami przedmówców. Tylko u mnie w szkole jest o tyle strasznie, że mamy świętego patrona, obok jest klasztor i bazylika (w zasadzie dwa klasztory) i chociaż to świecka szkoła, wigilia jak u papieża. Z nauczycielami emerytami włącznie. Męki nieziemskie przeżywam. Ze dwa razy chorobą dziecka się wymówiłam i łyknęli.
OdpowiedzUsuńMy też mamy świętego patrona... Nie, przepraszam, błogosławionego. Za to, to TEN błogosławiony. I zaprzyjaźnioną parafię. No i emeryci byli...
UsuńI pytanie - zagadka: jaka szkoła jest dziś świecka?
Chore dziecko, chociaż brzmi to makabrycznie, to w takich okolicznościach skarb. Chore oczywiście z naszego urojenia. ładnie się komponuje, bo wychodzi się na troskliwego rodzica. Same plusy.
UsuńA co do małych dzieci. Gdy Tymek był jeszcze niemowlakiem miałem piękną wymówkę, by nie siedzieć przy stole wigilijnym (w domu moim), gdzie zgromadziła się rodzina niezbyt mi znana, bo od strony jednego ze szwagrów. I jak te starsze panie zaczeły piać kolędy przedwojenne, to tylko rzuciłem:
"Muszę nasłuchiwać, czy się synek nie budzi na mleko" i już mnie nie było.
Znajomemu, który dzieci nie ma, a za to pali papierosy, musi wystarczyć: "Idę zapalić."
No ale ile można palić zimą na dworze jedną fajkę?