wtorek, 18 grudnia 2012

Coaching i służbowa wigilia



Coaching jest ostatnio dość modnym słowem. Nic dziwnego, żyjemy przecież w czasach, kiedy liczy się szybkość i kiedy rezultaty własnych działań chcemy widzieć natychmiast. Coaching za zaś z zasady ma przyspieszać nasz rozwój, i powodować, że szybciej będziemy osiągać cele. Być więc dziś couchem, to musi być niezłe zajęcie. Tym bardziej, że jak mówi pewien popularny słownik, coach nie musi mieć doświadczenia ani specjalistycznej wiedzy w dziedzinie, która jest przedmiotem coachingu. Znam w sumie kilku takich samozwańczych coachów, co to nie muszą się wcale na czymś znać, by zasypać nas mądrymi radami na temat tego czegoś (oraz wszystkiego innego, gdy się tylko nawinie okazja).
Ale ja w sumie nie o samym coachingu chciałem mówić. Chciałem poruszyć temat świąteczny, a właściwie około świąteczny.
Jest taki fenomen, który się zwie „firmową wigilią”, „spotkaniem opłatkowym” czy jeszcze inaczej. Chodzi w każdym razie o ten moment w roku, kiedy trzeba zostać w pracy po godzinach, albo pofatygować się do niej kolejny raz tego samego dnia i wraz z szefem i współpracownikami współtworzyć świąteczną atmosferę. Dla mnie to dramatyczna chwila. Rok temu i dwa lata temu chyba również, udało mi się jakoś wywinąć. Małe dzieci były dobrą wymówką, by nie musieć stroić się wieczorem i nie jechać do wynajętego lokalu na barszcz i pierogi. W tym roku mi się nie udało. Wigilia została przesunięta z godzin wieczornych na wczesno popołudniowe, co gorsza zaczynała się w czasie, kiedy powinienem być w pracy a po trzecie – odbywała się na miejscu, to znaczy w miejscu pracy, co ostatecznie uniemożliwiło mi ewakuację. Musiałem zostać.
Z natury jestem osobą, która się raczej przesadnie nie integruje, więc szkolna wigilia na sali gimnastycznej to dla mnie ciężkie przeżycie. Ze współpracownikami rozmawiam głównie na tematy, na które muszę, czyli zawodowe. Gdy więc przychodzi mi usiąść z nimi przy stole, w luźnej atmosferze, nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić i jak się zachować, żeby nie wyjść na totalnego mruka. Dziś musiałem sobie jakoś poradzić. Tak się złożyło – i tu wracamy do początkowego wątku – że trafiłem ostatnio na artykuł, w którym prawdziwy coach udziela rad na temat, jak się w podobnych sytuacjach odnaleźć.
Coach, czyli osoba, która nie koniecznie się zna, ale udziela rad mówi: Dobry rozmówca to ten, który mało mówi i zadaje dobre pytania. Skoro tak radzi specjalista, postanowiłem spróbować. Pominąłem propozycje z artykułu (Jaką kuchnię lubisz?, Co myślisz o tej muzyce? – wydały mi się jakoś nie za bardzo pasować do okoliczności, że o Co myślisz o tym miejscu? już nie wspomnę) i uderzyłem w proste: Co tam u was?, Jak syn sobie radzi w nowej szkole? i tak dalej. Wbrew zapewnieniom coacha, rozmowa nie rozwinęła się za bardzo. Choć może to i dobrze, bo zgodnie z tym, o czym czytałem, imprezowe rozmowy mają być krótkie – kilku-, kilkunastominutowe. Powiedzmy, że zagospodarowałem kilka minut, ale było raczej drętwo. A co gorsza, nie nadszedł jeszcze czas dzielenia się opłatkiem!
O tej tradycyjnej okoliczności coach nie pisnął słowem. Szkoda, bo może bym coś dla siebie z jego rad wyciągnął. Dzielenie się opłatkiem, to dla mnie mordęga, w każdych okolicznościach, a w takich, w jakich byłem dziś – podwójna, potrójna albo i pomnożona po dziesięciokroć. Zawsze mam dylemat: uderzyć w banał, życzyć wesołych świąt, zdrowia i spokoju, czy silić się na oryginalność i indywidualne podejście? Dylemat to tym większy, że kiedy wybieram drugą opcję, zwykle mi nie wychodzi. Nie jestem dobry w te klocki. Zwykle więc snuję się po sali z opłatkiem w ręku, unikam kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, za to udaję, że właśnie zauważyłem kogoś w innej części pomieszczenia i właśnie, z entuzjazmem, staram się do niego dotrzeć. W jakimś stopniu to działa.
Kiedy już przetrzymałem opłatek, zadałem odpowiednie pytania najbliższym sąsiadom i – utrzymując kontakt wzrokowy oraz markując aktywne słuchanie – wysłuchałem odpowiedzi, mogłem się skupić na jedzeniu. To mi dało chwilę oddechu. Jednocześnie zacząłem zerkać w stronę drzwi i czekać na odpowiedni moment, żeby się ulotnić.
Kiedy salę opuścili zaproszeni goście, w postaci księdza proboszcza (a jakże!) i jego świty, chyłkiem wymknąłem się i ja.
Teraz sobie myślę, że zupełnie nieźle mi dziś poszło. Co więcej, poradził bym sobie nawet, gdybym nie przeczytał wcześniej instruktażu udzielonego przez specjalistę od coachingu. Może więc w sumie mam talent? Może sam mógłbym zacząć udzielać rad, w końcu to nic trudnego: zadaj pytanie, słuchaj, mów wyraźnie i z energią, patrz i uśmiechaj się…

11 komentarzy:

  1. Stary, spotkanie wigilijne to nic. Mówię Ci. Potrwa najwyżej godzinę i pozamiatane. Mnie w tym roku czeka udział (OBOWIĄZKOWY) w studniówce mojej klasy. Bite 8 godzin w sali, gdzie trzeba tańczyć przy coverach "polskich i zagranicznych hitów z lat 60, 70, 80, 90 i 00, pogadać nie pogadasz, bo jest za głośno, a ile możesz jeść?

    Najgorsze jest to, że nikt nie wie, jaki jest status wychowawcy na imprezie szkolnej organizowanej przez rodziców i uczniów. Ma pilnować dorosłych ludzi, żeby nie pili spod stołu wódy? Ma chodzić z alkomatem? Ma przywracać porządek? Ile w końcu ma siedzieć na tej imprezie? Do białego rana? O co chodzi?

    Gdy na jednej radzie padły konkretne pytania i powoływano się na zapisy prawników, którzy zdejmują z nauczycieli na studniówkach odpowiedzialność wszelaką, to dyrekcja wiła się jak mogła, by nie odpowiedzieć na proste pytanie:

    - na jakich zasadach tam jesteśmy i jak długo?

    Piszę to tutaj, bo na swoim blogu mam na bank podgląd uczniów, a i może jacyś życzliwi by donieśli komu trzeba, że mam chłodny stosunek do tańczenia i obchodzenia w ogóle...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem jak teraz, ale za moich czasów chyba nie było tych dylematów - nasi nauczyciele też nie mieli pusto pod stołami :-)

      Usuń
  2. Ale się uśmiałam:) My dziś uciekliśmy po dziesięciu minutach, na szczęście nie było księdza ani dzielenia się opłatkiem.
    Tak czy inaczej, cieszyć się pozostaje, że nie mamy wyjazdów integracyjnych ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może niektórzy się właśnie smucą z tego powodu... Znając legendy o takich wypadach ;-)

      Usuń
    2. Co racja, to racja - wyjazdy byłyby jeszcze gorsze...

      Usuń
  3. Uśmiałam się :) dzielny byłeś! A co! Mogę Ci podpowiedzieć jeszcze inny sposób na dzielenie się opłatkiem, ale nie wiem czy Ci podejdzie... ja czasem mówię czułym, miłym głosem, pełnym ciepła "przytulmy się po prostu, szkoda rzucać banałami, wszystkiego dobrego" :) jest to szczere i ogranicza problemy. Gorzej mam kiedy wiem, że średnio kogoś lubię... dlatego takie spotkania mnie frustrują. Choć tak sobie myślę, że nawet kiedy kogoś nie lubię, mogę mu życzyć dobrych rzeczy :) bo nikomu nie życzę źle. Logiczne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, ograniczenie mówienia to też dobra strategia, ale obie strony muszą ją praktykować. Najbardziej lubię dzielić się ze szwagrem: uścisk ręki (to zamiast przytulania), 'najlepszego i co by piwa nam nie zabrakło' - szczerze, krótko i na temat ;-)

      Usuń
  4. Dzielenie się opłatkiem w towarzystwie pracowym to idiotyzm. Nikt się przecież tak nie kocha w pracy, żeby się obśliniać na zasadzie każdy z każdym. Ja w takich razach po prostu daje się nieść fali zlewając rzecz całą. Jak ktoś podejdzie, życzę mu "Wesołych Świąt" nie angażując się emocjonalnie. I następny proszę. Jak się da, to się wymykam. Na ten terror nie ma antybroni, jedyne co można zrobić, to zlewać. Moja rada, jako coacha byłaby więc taka: wyłącz się mentalnie, odegraj rytuał i nie przeżywaj, a nie będziesz się stresował. Z ludźmi jest bowiem tak, że gdybyś odmówił łamania się opłatkiem, będzie oburzenie, ale jeśli wykonasz to ziewając i bełkocąc coś mechanicznie, będzie OK. taka katolicka tradycja :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Podpisuję się pod wypowiedziami przedmówców. Tylko u mnie w szkole jest o tyle strasznie, że mamy świętego patrona, obok jest klasztor i bazylika (w zasadzie dwa klasztory) i chociaż to świecka szkoła, wigilia jak u papieża. Z nauczycielami emerytami włącznie. Męki nieziemskie przeżywam. Ze dwa razy chorobą dziecka się wymówiłam i łyknęli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My też mamy świętego patrona... Nie, przepraszam, błogosławionego. Za to, to TEN błogosławiony. I zaprzyjaźnioną parafię. No i emeryci byli...
      I pytanie - zagadka: jaka szkoła jest dziś świecka?

      Usuń
    2. Chore dziecko, chociaż brzmi to makabrycznie, to w takich okolicznościach skarb. Chore oczywiście z naszego urojenia. ładnie się komponuje, bo wychodzi się na troskliwego rodzica. Same plusy.

      A co do małych dzieci. Gdy Tymek był jeszcze niemowlakiem miałem piękną wymówkę, by nie siedzieć przy stole wigilijnym (w domu moim), gdzie zgromadziła się rodzina niezbyt mi znana, bo od strony jednego ze szwagrów. I jak te starsze panie zaczeły piać kolędy przedwojenne, to tylko rzuciłem:

      "Muszę nasłuchiwać, czy się synek nie budzi na mleko" i już mnie nie było.

      Znajomemu, który dzieci nie ma, a za to pali papierosy, musi wystarczyć: "Idę zapalić."

      No ale ile można palić zimą na dworze jedną fajkę?

      Usuń