środa, 8 lutego 2012

Aktor totalny, czyli o pewnym spostrzeżeniu

Był aktorem. Genialnym co się zowie – z Bożej łaski. Grając w spektaklu, całkowicie przeistaczał się w odtwarzaną postać. Publiczność i krytycy byli zachwyceni. Wiadomo, że najlepsi aktorzy to ci, co mają osłabiona indywidualność, którym własne „ja” nie przeszkadza zrastać się z każdą nową rolą. No więc Terpsychorow własnego „ja” nie posiada w ogóle. Jeśli go zostawić bez roli, będzie od rana do wieczora leżeć na tapczanie i gapić się w sufit jak marionetka w kufrze lalkarza. A wystarczy mu wejść w rolę i ożywa, wstępuje w niego życie i energia.
Terpsychorow to jeden z drugoplanowych bohaterów Pelagii i Czarnego Mnicha, powieści Borysa Akunina, drugiej w cyklu „Kryminał prowincjonalny”. Książka świetna, pięknym językiem napisana, wciągającą historię opowiadająca i niezwykłą, mrożącą krew w żyłach tajemnicę. Nie o niej jednak chciałem pisać. Przywołałem powyższy fragment, bo gdy na niego trafiłem, przypomniał mi się automatycznie inny tekst, który jakiś czas temu czytałem. Ten dotyczył aktora już nie wymyślonego, ale jak najbardziej żywego, z krwi i kości. Legendy, rzec można, do tego legendy żywej.
Jeżeli przyjrzeć się postaci, którą gra Jack Nicholson, wcześniej czy później wyskakuje sam Jack. Ale nieważne, z jak bliska będziemy przyglądać się postaci granej przez Bobby’ego, nigdy nie pojawi się Bobby. Pomiędzy kolejnymi rolami Bobby nie istnieje. Oto rzeczony fragment, słowa Meryl Streep (można zauważyć pewną symetrię z powyższym cytatem, prawda?). O kim mowa? Kim jest Bobby? Robert De Niro, to jego dotyczy przywołana wypowiedź. Aktor – taki nasuwa się wniosek – totalny. Prawdziwy Terpsychorow, o zredukowanym „ja”, który najpełniej objawia się, gdy gra kogoś innego.
Przypominam sobie różne wcielenia „Bobby’ego”. Dziwny samotnik Travis Bickle z Taksówkarza, młody Don Corleone, który jakimś dziwnym trafem faktycznie wyglądał, mówił, zachowywał się, jak tak, jak mógłby wyglądać, mówić i zachowywać się bohater grany przez Marlona Brando, młodszy o kilka dekad. Albo Loui Sypher, tajemniczy, mroczny dżentelmen siedzący w obskurnym pokoiku nowoorleańskiego hotelu w Harrym Angelu. Ciarki przechodzą, gdy De Niro zgniata skorupkę gotowanego jajka, powoli, metodycznie, precyzyjnie ją z niego zdejmuje, po czym zjada jajko, jednocześnie tłumacząc, że jajo w wielu kulturach symbolizuje ludzką duszę. Iście szatański pożeracz dusz, autentycznie straszny. A Al Capone z Nietykalnych? Szał w oczach, nagła przemiana z ułożonego biznesmena w bezwzględnego psychopatę, który przy pomocy drewnianego kija wykonuje wyrok na niewiernym współpracowniku. Porażająca scena. No i psychopatyczny Max Cady w Przylądku strachu – wytatuowany, z mięśniami jak wyrzeźbionymi z kamienia. Bardziej przerażający od jego kpiącego, złowrogiego uśmieszku, był chyba tylko uśmiech Hannibala Lectera, widoczny zza drucianej maski. A może i nie był.
Dlaczego piszę o tym wszystkim? Do czego zmierzam? Piszę, bo to fascynujące zjawisko, taka totalna identyfikacja aktora z rolą, zjawisko, z którego często pewnie nie zdajemy sobie sprawy, oglądając kolejny film. A zmierzam to prostego chyba wniosku. Że, mianowicie, to wspaniałe, gdy możemy oglądać efekty pracy i poświęcenia się ludzi takich, jak Robert De Niro. Oni dają nam prawdziwą radość z oglądania filmów, dzięki nim godziny spędzone przed ekranem nie uciekają nam z pamięci, ale zostają w niej w postaci wciąż żywych obrazów.
Zakończmy – bo innego komentarza tu nie trzeba – słowami samego De Niro:
Nie potrafię udawać, kiedy gram. Wiem, że filmy to iluzja i pierwszą zasadą aktorstwa jest udawanie, ale ja tak nie potrafię. Jestem zbyt ciekawski. Chcę poznać mojego bohatera dogłębnie. A tyjąc lub chudnąc, pomagam sobie. Określona waga narzuca sposób poruszania się i zachowania, a nawet mówienia.

8 komentarzy:

  1. No właśnie. Gdy oglądam R. de Niro w jakiejkolwiek roli mam wrażenie, że on nie gra. Że zawsze, w każdej roli jest sobą i "gra siebie" w różnych odmianach i konfiguracjach. I zachodzę w głowę, czy i jak to jest możliwe, tak zsynchronizować się z graną postacią, by nie odróżnić odgrywanej roli od prawdziwej tożsamości aktora.
    I albo on jest wybitny, albo... socjopatą. Oczywiście wolę myśleć, że jest geniuszem. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy "gra siebie", czy co robi, ale jest w tym przekonywujący. Wychodzi mu rewelacyjnie. Aż szkoda, że się ostatnio skupia na rolach ojców, których strach poznać i innych podobnych.

      Usuń
  2. Mnie zawsze rozczulała relacja o pewnym pojedynku aktorskim dwóch "gwiazdorów" pochodzących ze starożytnych Aten.

    jak wiadomo starożytny aktor nie był zbyt mobilny na scenie (te koturny, te maski...), więc o kunszcie decydowały walory głosowe. Pojedynek polegał więc na tym, kto wierniej odtworzy zadane przez sędziów dźwięki.

    Dźwięki przeróżne, w końcu odgłosy zwierząt znalazły się na warsztacie. Zawodnicy idą łeb w łeb do momentu "odgłosu świni."

    Wygrał aktor, który brzmiał...bardziej realistycznie niż prawdziwa świnia.

    OdpowiedzUsuń
  3. A mnie się nieboszczyk Ledger przypomniał, co tak się wczuł, że zapomniał jak się resetuje.
    Coś ostatnio o De Niro czytałam w gazecie z programem; potem na filmwebie - ot, z ciekawości - przyjrzałam się, ile filmów z im widziałam. I z nim jest jak ze wspomnianą przez Ciebie Streep - oboje mają na koncie tak różnorodne role, i oboje są autentyczni, jako grane przez siebie postacie.

    OdpowiedzUsuń
  4. To jest jeden z tych aktorów, którego nazwisko powoduje, że film trzeba obejrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Do wymienionych w tekście ról de Niro dorzuciłbym jeszcze co najmniej trzy: pierwszą z zapomnianego dziś trochę "Wściekłego byka" (był tam genialny) oraz dwie lżejsze, dowodzące, że "aktor totalny" (co dla mnie równa się "wybitny") potrafi zagrać wszystko (czyli nie tylko "Hamleta", ale także postać komediową) - jedna z "Króla komedii", a druga ze "Zdążyć przed północą".

    OdpowiedzUsuń