czwartek, 25 października 2012

Z cyklu ‘Zakupy z filozofami’ – trzy niezdecydowania, czyli zakupy z Quinem





Zakupy przebiegną nam dziś pod znakiem filozofii analitycznej, a dokładnie teorii, którą na jej polu ukuł Willard Van Orman Quine. Przyznam szczerze, że jego prace, a właściwie praca – Trzy niezdeterminowania – zainspirowały mnie, gdy pisałem ten tekst tylko pośrednio. Najbardziej inspirujący był zaś tytuł.

Quine, analizując pojęcia związane z epistemologią, czyli tym, jak poznajemy świat, doszedł do wniosku, że mamy tu poważny problem na poziomie języka. Ujmując rzecz najprościej – nie potrafimy się dogadać i często, choć myślimy, że my i nasz rozmówca mówimy o tym samym, w rzeczywistości mamy na myśli zupełnie inne rzeczy. Nasz analityk podaje przykład, który zyskał wielką sławę: wyobraźmy sobie sytuację, że trafiamy na jakąś egzotyczną wyspę zamieszkałą przez tubylców mówiących w dziwnym języku. Nie bardzo wiemy, jak się z nimi porozumieć, ale staramy się. Wybieramy się z takim tubylcem na spacer i nagle widzimy królika wyskakującego zza krzaczka. Nasz towarzysz krzyczy w tym momencie: gavagai! Automatycznie zakładamy, że słowo gavagai oznacza królika, cieszymy się, że jesteśmy o jeden mały kroczek bliżej osiągnięcia porozumienia. Czy jednak słusznie? Być może słowo gavagai wcale nie oznacza królika. Może przecież być oznaką zaskoczenia albo odnosić się do czegoś, co biegnie. Może też znaczyć tyle, co „kolacja”, albo, dajmy na to „potrawka” – kto wie, o czym pomyślał nasz tubylec. Ten przykład obrazuje coś, co Quine określa jako niezdeterminowanie przekładu i niezdeterminowanie odniesienia (bo nie możemy mieć pewności, do czego odnosi się tajemnicze słowo).

Tyle na razie, jeśli chodzi o zawiłości filozofii analitycznej. Przejdźmy do zakupów.

W przypadku zakupów, kluczową kategorią jest niezdecydowanie, przynajmniej w przypadku obiektu moich obserwacji, czyli mojej żony. Załóżmy taką sytuację: kupujemy sweterek (może to być też sukienka, bluzka, spodnie lub cokolwiek innego). Po określeniu typów (w liczbie co najmniej kilku) kroju, następuje faza przymiarek. Mamy tu pierwsze niezdecydowanie: fason i kolor. Ten sweterek, czy tamten? A jeśli ten, to czarny, czy szary? A może jednak żaden z dwóch, tylko ten trzeci lub czwarty? Może to trwać bardzo długo. Gdy w końcu odpowiedni fason zostanie wybrany, trzeba zdecydować się na konkretny egzemplarz. Dochodzimy do drugiego niezdecydowania. Wybrać rozmiar S, czy M? Jeden i drugi pasuje, z tym, że jeden jest luźniejszy, co w sumie fajnie wygląda, drugi ściślej przylega do ciała, co też daje ciekawy efekt… Drugie niezdecydowanie pogłębia się, bo nawet, gdy rozmiar zostanie już ustalony, należy sprawdzić różne egzemplarze w tym samym rozmiarze – bo może któryś trochę inaczej uszyty? Może one wszystkie nie leżą identycznie? Trzecie niezdecydowanie rozkłada mnie zwykle na łopatki, bo dotyczy samego aktu zakupu. Nie jest on taki prosty i oczywisty, bo mimo dokonanego – pozornie, jak się okazuje – wyboru, można się jeszcze pozastanawiać: kupić, czy jednak rozejrzeć się jeszcze, zajrzeć do innych sklepów… Cały czas spędzony w przymierzalni idzie w tym momencie na marne.

W całym tym uniwersum fatałaszków i zamieszaniu jestem ja. I tu wracamy do poważnej filozofii i do Quinea. Cały szkopuł w tym, że w czasie zakupowych bojów przychodzi mi często pełnić rolę doradcy. Co z kolei wymaga ode mnie, żebym ogarniał całe spektrum rzeczy – oglądanych, przymierzanych, wybieranych. Żebym potrafił porównać, wypowiedzieć się, ocenić. A ja czasami czuję się jak ten podróżnik rozmawiający z mieszkańcem egzotycznej wyspy. Bo kiedy żona pyta mnie o sukienkę, którą przymierzała wcześniej, albo oglądała w internetowym sklepie i prosi o porównanie z tą, którą właśnie przymierza, to z całą siłą dotyka nas niezdeterminowanie przekładu i niedookreślenie odniesienia. Bo ja się wypowiadam, poszukawszy wcześniej w pamięci, ale czy wypowiadam się aby na pewno na temat tego, o co mnie zapytano? Pamiętam, była jakaś sukienka… Niebieska, nie, zielona… no, taka bardziej morska – dochodzimy do jakiegoś porozumienia, ale ja nadal nie mam pewności, czy mówię o tej samej rzeczy, o którą chodzi żonie. Tyle ich przecież było, a jedna do drugiej podobna. Spora jest więc szansa, że nasza rozmowa przebiega na zasadzie: ja o niebie, ty o chlebie.
A słowo 'sukienka' staje się tym, czym miał być gavagai Quinea – żona zakłada, że kiedy mówi 'sukienka', ja wiem, o co chodzi; ja zakładam, że odpowiadając, mówię o tym, czego dotyczy rozmowa. Ale pewności nie ma. Jest tylko założenie, że używane przez nas słowa odnoszą się do jednego obiektu. Założenie.
Gavagai!

3 komentarze:

  1. Wychodzi na to, że nawet ludzie mówiący tym samym językiem nie zawsze się rozumieją. Myślę, że "ten sam język" czy też "wspólny język" nigdy nie jest dany. Mamy pewne zasady, które są niezbędne, ale też niewystarczające. Możemy się rozumieć, ale zawsze mamy pragnienie, aby rozumieć się bardziej.

    A będąc razem chcemy się rozumieć jak najbardziej. Dlatego takie bliskie bycie razem, stawia przed nami zadanie poszukiwania wspólnego języka. Zwłaszcza wtedy, gdy rozmawiamy o obcych dla siebie światach.

    Z podejmowania trudu zrozumienia drugiego człowieka nigdy nie powinno się rezygnować, nawet gdy rozmawia się o sukienkach :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zakładamy, jedynie zakładamy, że mówimy o tych samych rzeczywistościach. A tak naprawdę (cóż znaczy naprawdę?), nie wiadomo...

    OdpowiedzUsuń