Życie – prawie pięćset siedemdziesiąt
stron, całkiem spory format, stosunkowo niewiele zdjęć, więc sporo, sporo
tekstu. Sztywna okładka, książka, którą dobrze trzyma się w dłoniach. A przede
wszystkim autobiografia Keitha Richardsa, bo o niej mowa, wciąga od pierwszych
stron. Tyle mogę powiedzieć w tej chwili, bo właściwie niewiele ponad tych
pierwszych kilka przeczytałem. Mam nadzieję, że dalej będzie równie
pasjonująco.
Nie chcę
właściwie pisać o książce, bo co tu pisać o takiej, którą się póki co ocenia
głównie „po okładce”? W związku z podjętą lekturą naszła mnie jednak refleksja:
dobrze byłoby móc napisać kiedyś fascynującą książkę o własnym życiu. Pojawiło
się też pytanie: jak to zrobić? Od czego będzie zależało, czy kiedyś będzie o
czym pisać? Ode mnie, czy od okoliczności? Od tego, co sam zrobię, czy od tego,
co mi się przydarzy?
Pierwszy
rozdział Życia burzy trochę
chronologię opowieści, bo opowiada o przygodzie Keitcha i Ronniego Wooda, którą
panowie przeżyli podczas trasy koncertowej w Stanach, w 1975 roku. Aresztowanie
małej dziurze na amerykańskiej prowincji, utarczki z buraczanymi policjantami, gorączkowe pozbywanie się zabronionych
substancji, którymi wypełniony był samochód muzyków. Oraz ich bagaż. I ubrania.
I czapki. Szybki proces zakończony wywinięciem się wymiarowi sprawiedliwości,
wcale nie takiemu zresztą sprawiedliwemu.
Doris powiedział, że bomba podskakiwała na
chodniku i zabiła wszystkich po obu stronach naszego domu. W moim łóżeczku
wylądowało parę cegieł. Stanowiło to dowód na to, że Hitler był na moim tropie
– to już opowieść Keitha o czasach wczesnego dzieciństwa. Było nie było –
wybuchowa, choć takiej wybuchowości trudno raczej zazdrościć. Tak czy inaczej,
gitarzysta Stonesów ma o czym pisać. Kupili
tandem – opowiada Richards o swoich rodzicach – i jeździli do Essex pod namiot ze znajomymi. Kiedy wiec pojawiłem się
na świecie, gdy tylko byłem wystarczająco duży, zabierali mnie ze sobą na
bagażniku tandemu (…). Oczami wyobraźni widzę ich, jak pedałują podczas nalotu,
prą przed siebie. Bert z przodu, mama za nim, a ja z tyłu w siodełku dla
dziecka, bezdusznie wystawiony na działanie promieni słonecznych (...). Takie było całe moje życie: zawsze w drodze. Jeśli po
latach, o rowerowej wycieczce przeżytej w dzieciństwie można napisać, jako o
przepowiedni przyszłego szalonego życia, to znaczy, że się faktycznie żyło
ciekawie.
Ja, jako
dzieciak jeździłem rowerem z tatą. To znaczy tata pedałował na czerwonym składaku
Wigry 3, a ja siedziałem w wiklinowym siedzeniu – takim foteliku z podpórka na
nogi - przymocowanym do kierownicy.
Kiedyś zaliczyliśmy wypadek. Na piaszczystej drodze wjechaliśmy w jakieś
wyjątkowo piaszczyste miejsce, przednie koło ugrzęzło, rower się przewrócił a
ja wypadłem. Pamiętam widok wielkiego kamienia, który zobaczyłem, gdy
otworzyłem oczy. Mało brakowało w trafiłbym w niego moim czteroletnim łebkiem.
Innym razem, ze trzy pewnie lata wcześniej, wypadłem z wózka. Na chodnik.
Istnieje rodzinna teoria, ze coś mi się wtedy przestawiło od uderzenia. Teraz –
być może dlatego – Tytus, dwuletni, było nie było, ale przenikliwy berbeć, mówi
mi: ty jesteś jakiś dziwny. Być może,
synku. Babcia mogła bardziej uważać wożąc mnie w wózku.
Za
czterdzieści lat będę w wieku, w którym teraz jest Keitch Richards. Keitch
Richards będzie miał wtedy sto dziewięć lat, a biorąc pod uwagę jego żywotność
i stan zakonserwowania, może się jeszcze całkiem niezgorzej trzymać. Za
czterdzieści lat Tytus będzie miał czterdzieści dwa lata. Ciekawe, czy będzie
jakiś dziwny po tatusiu. Ciekawe, czy on i jego brat będą mogli opowiadać o
swoim życiu fascynujące historie. Ciekawe, czy ja będę mógł takie opowiadać o
swoim.
Leciałem w stronę wielkiego kamienia – tak
mógłbym kiedyś zacząć – i cud, że jednak
w niego nie trafiłem. Byłem tym faktem zdumiony pewnie tak samo bardzo, jak mój
tata tym, że mógł przewrócić się, jadąc na rowerze i wysypać mnie z koszyka.
Takie było całe moje życie: ciągłe zdziwienie, że z jakiegoś powodu mam tyle
szczęścia…
Użyłabym zamiast "leciałem" słowa "spadałem" ;) reszta początku powieści o Twoim życiu mi się podoba ;)
OdpowiedzUsuńMamy coś wspólnego. Pomijając sympatię do filmu "Drive"... ja też wypadłam z wózka ;D na chodnik ;p Tata grał w piłkę... ja miałam obserwować... haha ;) i też dziwna jestem podobno... ;p ale lubię to!
P.S. DH :) ja pisałam o statystycznych Polakach :) większość zaglądających u mnie chyba nimi nie jest... :) ale! Na mnie zrobiła też wrażenie scena w windzie... brr...
A książka "Rum diary" jak? Dobra? :)
Muszę zatem ustawić się w kolejce po tę książkę u syna znajomej. Słyszałam, że Mick straszliwie się obraził na Keitha za parę szczegółów (dosłownie...szczegółów) o swej anatomii. Czy to prawda? I podobno Mick też chciał podobno coś napisać, ale podobno nic nie pamięta..... Czy to prawda?
OdpowiedzUsuńEch, życie.....
Ciągle jestem na etapie małego Keitha - nie miał jeszcze okazji poznawać Micka od TEJ strony. A biografię (nie wiem, czy auto-) Jagerra widziałem, niedawno wyszła.
OdpowiedzUsuń'Życie' czyta się fajnie, polecam.
Rozumiem, rozumiem, a książkę zaraz "zaklepię" :)
OdpowiedzUsuńDopisek kojarzy mi się z kapitalnym "Allo, Allo", w którym podstarzały włamywacz-lowelas wciąż się "kamuflował", ale odkrywał przed zaufanymi swoją tożsamość ze słowami: "It is I, Leclerc."
OdpowiedzUsuńpzdr
Hmm, Bosy... że niby drugie ja? Rozwiń myśl :-)
OdpowiedzUsuńJeśli chcesz napisać fascynującą książkę o własnym życiu, to albo najpierw musisz mieć życie fascynujące, albo nauczyć się zmyślać, czyli mówić prawdę inaczej. Opowieść o locie w kierunku kamienia z rowera marki Wigry 3 zmodyfikowałbym. Co powiesz na przykład na wersję z anteną satelitarną przymocowaną pod oknem mieszkania Twoich rodziców na 13 pietrze, na której zawisłeś w wieku 4 lat zaczepiwszy rajtuzkami o wysięgnik, a że gumka była mocna to nie spadłeś, choć kamienie krzyczały do Ciebie z dołu "mamy cię!". Ocalałeś jednak, bo obraz w telewizorze zanikł nagle i tato podnióśł się z fotela w sąsiednim pokoju przeklinając soczyście, poszedł zobaczyć, co z anteną, zdjął Cię z niej, wrócił do pokoju telewizyjnego i powiedzał: "Uff, na szczęście się nic się nie rozregulowało".
OdpowiedzUsuńNo takie biografie, to ja lubię:) W zeszłym roku czytałam Bermonsey Boy T. Steele'a; strasznie fajna.
OdpowiedzUsuńGdybym miała napisać o sobie, byłaby to najnudniejsza i najkrótsza książeczka na świecie.
Ove - dobra historia. Jeśli mi kiedyś przyjdzie pisać autobiografię, pomyśle o podrasowaniu, może w tym właśnie stylu.
OdpowiedzUsuńAgato - nie ma jak rockowa biografia. A troszkę wyżej masz przepis na to, jak książkę o sobie uczynić ciekawą. 13te piętro, antena... :-)
Adnotacja do Twojego komentarza u mnie:
OdpowiedzUsuńDH ;) wszystko pięknie ładnie, ale (!) z tym, że bohater "Driva" był nijaki to ja się zgodzić nie mogę... on był bardzo jakiś :)
Udanego weekendu :)
Czyli na początku było nietrafienie w kamień :)))
OdpowiedzUsuńAdnotacja do Twojego komentarza u mnie:
OdpowiedzUsuńDH :) z tym myśleniem to poszlałeś ;D ale przerost formy nad treścią na sto procent niektórym dolega... moda...