czwartek, 24 listopada 2011

Literatura apetyczna, czyli jak się pisze o jedzeniu i je to, co opisane

Potrzeba na to trochę czasu, ale rozkosze związane z dobrą kuchnią zaczynają się jeszcze przed jedzeniem, bo gotowanie jest zapowiedzią przyjemności. Takim mądrym zdaniem raczy nas kapitan Simone Simonini, o którym wiem jeszcze niewiele, bo zaczynam dopiero czytać książkę, której jest bohaterem: Cmentarz w Pradze autorstwa Umberto Eco. Lektura zapowiada się nad wyraz interesująco, bo pomijając kunszt pisarski autora, ciekawą historię, którą opowiada, to, jak informuje notka na okładce, kawiarnie, smakowite potrawy, opisy dań, deserów, skrupulatnie układanych menu są tu bardzo ważne. Jest więc wręcz idealnie.
I tak rozkosze czytania przeplatają mi się z rozkoszami związanymi z dobrą kuchnią. Bo ja do teorii Simoniniego dodałbym, że te rozkosze kuchenne zaczynają się jeszcze wcześniej, niż na etapie gotowania. Zaczynają się na etapie planowania, wymyślania, komponowania potrawy w myślach, doprawiania w wyobraźni.
Czytam więc sobie książkę. Czytałbym w spokoju dalej, gdyby nie fragment, który powoduje, że myśli zaczynają odpływać w innym niż opisywana histiria kierunku. Kapitan Simonini planuje obiad: côtes de veau Foyot: mięso cielęce grubości przynajmniej czterech centymetrów – porcja na dwie osoby – dwie średnie cebule, pięćdziesiąt gramów miękiszu chleba, siedemdziesiąt pięć gramów tartego sera szwajcarskiego, pięćdziesiąt gramów masła… dalej jest już poezja gotowania. I nie mogę już skupić się na czytaniu. Myślę o obiedzie, dajmy na to w niedzielę. Jak przygotuję côtes de veau Foyot i podam, wedle zaleceń, z kalafiorami obsmażonymi na patelni. Do niedzieli jednak daleko a ja jestem głodny, myślę więc o jedzeniu w bliższej czasowej perspektywie. Myśli wędrują sobie, ale skoro punktem wyjścia dla nich była książka, to ciążą w tym, literacko – kuchennym kierunku.
I tak planów weekendowych ciąg dalszy. Tym razem inna inspiracja: Haruki Murakami karmi swojego bohatera zupą miso. Jako, że japońska kultura nie jest mi ani szczególnie znana ani bliska, sprawdzam o czym mowa. Co się okazuje? Trudno o precyzyjną definicję zupy miso – ma ona wiele postaci i generalnie jej gotowanie jest pretekstem do eksperymentów i improwizacji. Zasadą koronną jest jednak to, że w zupie miso musi znaleźć się pasta miso, która powstaje ze specjalnie preparowanej soi i ryżu, fermentujących za sprawą obecności bakterii podobnych do tych, które uszlachetniają nasze jogurty.
Pasta miso czeka już w lodówce a ja komponuję w wyobraźni zupę. Trudno mi sobie wyobrazić smak – efekt będzie poniekąd niespodzianką również dla mnie. Ale widzę miseczkę pełną parującego płynu, w którym pływają różne pyszności. Nie mogę się doczekać.
Coraz częściej robię się ostatnio głodny pod wpływem książek, które akurat czytam. Nie wiem, czy to kwestia doboru lektur, czy może zwracam teraz uwagę na rzeczy inne niż kiedyś. Nie mogę jednak opanować cieknięcia ślinki, kiedy czytam opisy śniadań zjadanych przez Eberhard Mocka – nachodzi mnie ochota na mięso i chrzan. Pewnie stopka zmrożonej żytniówki byłaby idealnym dodatkiem, albo spotniały kufel spienionego piwa (ciekawe, swoją drogą, jak smakowało piwo sto lat temu, zanim stare receptury zostały sprofanowane przez międzynarodowe koncerny; takie piwo od Kipkego czy korzenne świdnickie w kamionkowym kuflu – to musiało być coś!). Gdy Jean – Claude Izzo opisuje kulinarne szaleństwa Fabia Montale, naznaczone śródziemnomorskim rysem, widzę ryby, owoce morza, butelkę wina. Nie jestem wielkim miłośnikiem ryb, ale apetyczne opisy działają – mimo wszystko – na wyobraźnię i ślinianki.
Literatura potrafi być bardzo apetyczna – taka mnie nachodzi refleksja, nagłe olśnienie. A przecież kulinarne tropy w literaturze, są stare jak i ona sama. Już sam Cervantes rozpoczyna Don Kichote’a od opisu diety swojego bohatera, którą stanowił garnek bigosu, w którym więcej było chabliny niż barana, sałatka mięsna prawie co wieczora, w sobotę „żałosne szczątki”, soczewica w piątek a w niedzielę gołąbek jakiś na dodatek. A i opis tradycyjnej chłopskiej tortilli, z cebulą, boczkiem i ziemniakami – ulubionego dania Sanczo Pansy – można u Cervantesa znaleźć.
Jeśli o mnie chodzi, rewelacyjne to połączenie: dobra książka i dobra kuchnia. Prawdziwe rozkosze…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz