wtorek, 15 kwietnia 2014

Wiosenne porządki, czyli jak się zmienia perspektywa




Tata zapytał mnie, kiedy rozmawialiśmy przez telefon, czy kosiłem już trawnik, bo on owszem. Ja swojego jeszcze w tym roku nie skosiłem, choć zaczyna się dopominać kontaktu z kosiarką po ostatnich deszczach i słonecznych dniach. Przypomniały mi się przy tej okazji moje niegdysiejsze boje z trawnikiem, którego koszenie było moim obowiązkiem. Dom rodziców stoi na podwójnej działce i trawy jest wokół niego sporo. Doprowadzanie jej raz w tygodniu do stanu, który zadowalałby tatę było koszmarem mojej młodości.
Kiedyś, czytając Z szynką raz Charlesa Bukowskiego trafiłem na ten fragment:

Kosiarka i maszynka do wyrównywania brzegów stały już na podjeździe domu. Ojciec pokazał mi, co z nimi robić.
- Weźmiesz kosiarkę i przeciągniesz nią w tę i z powrotem po trawniku, raz przy razie. Tu wysypiesz trawę z worka, jak będzie pełny. Kiedy już przejedziesz trawnik wzdłuż, to zaczniesz jeździć w poprzek, jasne? Najpierw z północy na południe, potem z zachodu na wschód. Zrozumiano?
- Tak.
- I nie rób takiej nieszczęśliwej miny, bo cię tu zaraz unieszczęśliwię! Jak już przystrzyżesz trawnik, to się weźmiesz za wyrównywanie brzegów. Brzegi wyrównuje się małym ostrzem. O, tym! Pamiętaj, że masz wjechać aż pod żywopłot, żeby mi ani jedno źdźbło nie sterczało!

Oj, jak ja rozumiałem ból młodego bohatera książki. Mój tata też tak miał. Raz przy razie –wydawał instrukcje a później od czasu do czasu podchodził sprawdzać, czy na pewno dokładnie je wypełniam. A na koniec i tak znajdował jakieś niedokoszone miejsce, jakiś kilkucentymetrowy pasek trawy dłuższej niż na reszcie trawnika. Musiałem wysłuchać, jaką to odwaliłem fuszerkę.
Oczywiście szybko znienawidziłem koszenie trawy, podobnie, jak grabienie liści jesienią i inne przydomowe obowiązki. Zarzekałem się w duchu, że sam będę kiedyś mieszkał w bloku i będę miał święty spokój – żadnego koszenia, pielenia i grabienia.
Dziś patrzę z dystansem na swoje niegdysiejsze cierpienia, będące powodem nerwów i przyczyną złorzeczeń. Dziś regularnie (no, w miarę regularnie) koszę własny trawnik i jestem szczęśliwy, że go mam i mogę kosić.
Skończyłem właśnie tegoroczne wiosenne porządki w ogrodzie. Posprzątałem, przyciąłem drzewka. Mamy cztery kępy bzu, pięknego, podwójnego, białego i fioletowego. W tym roku złapałem za sekator i pousuwałem wszystko, co zbędne – od ziemi aż po najcieńsze czubki najwyższych gałązek. Nie ma żadnych zbędnych, jednorocznych odrostów, żadnych suchych pozostałości zeszłorocznych kwiatów – wszystko jest perfekcyjne. Gołe, poskręcane pnie już niedługo zwieńczy kwitnąca kopuła. Przerzedziłem też sosnę,  którą wsadzałem cztery lata temu. Wtedy był to krzaczek sięgający mi do kolan. Dziś to drzewko, które przerasta mnie o dobrych dwadzieścia centymetrów. Wyciąłem kilka niepotrzebnych gałęzi ze starej jabłoni. I kilka z rozłożystego orzecha, który znowu zaowocuje mi w tym roku materiałem na pyszną nalewkę.
Opanowanie bzu zajęło mi ponad dwa tygodnie, w czasie których skakałem po drabinie, gdy tylko miałem wolną chwilę. I wiecie co? Bardzo miło spędzałem czas na tym skakaniu. To był prawdziwy relaks. Podobnie wędrowanie z kosiarką – za zachodu na wschód czy w innym kierunku. Dziś to już nie jest przykry obowiązek.
Z tatą rozmawiam czasem o całym tym przycinaniu, koszeniu, o nawożeniu i o tym, że pod jabłonią za żadne skarby nie mogę dohodować się bujnej trawy. Nie rośnie tam i już. Za mało słońca.
Już nie rozpamiętuję tych dawno minionych sobotnich godzin, które spędziłem na przepychaniu kosiarki. Zastanawiam się tylko, dlaczego tata sam nie kosił trawnika, nie wykorzystał tej okazji, żeby przez chwilę mieć święty spokój, odciąć się od domowego zgiełku monotonnym buczeniem silnika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz