wtorek, 25 września 2012

Kilka słów o dawnych czasach



- Żadne dziergane kryminalisty nie będą mi egzaminów urządzać! (…)
Gryfkowi szczęka opadła, ale języka w gębie nie zapomniał. Tylko że Jerzy nie dał mu dojść do słowa.
- Przepraszam bardzo – oznajmił z udawaną powagą. – Ale w tym domu to ja jestem kryminalistą.
Karolinka spojrzała na niego speszona.
- W imię Ojca i Syna! – przeżegnała się szybko. – A przecie mnie pani dyrektorowa mówiła, że ja do porządnego domu idę…
- Mój mąż jest nadkomisarzem policji państwowej – oświadczyła urażona Marysia. – Przecież mówiłam już Karolince, że w policji pracuje (…).
- Ta i jak to i wreszci jest z tymi kryminalistami? – zapytał Gryfek. – Który z nas dwu jest?
- Marysia świeżo maturę zdała, niech tłumaczy – odparł Jerzy.
- Termin fachowy – stwierdziła z mądrą miną – przeniknął do języka ulicy i zyskał nowe znaczenie. Pewnie za kilka lat już żaden policjant nie powie o sobie, że jest kryminalistą.
- Ta, znaczy si, kryminalistyka to bedzi nauka jak kraść? – Gryfek błysnął logicznym rozumowaniem.
- Może nie tak szybko – powiedział Jerzy. – W pierwszej kolejności postawiłbym na politologię.

Cytat na początek przytaczam po pierwsze dlatego, że zabawny (nie urażając politologów, tudzież studentów tej zacnej nauki, czy wreszcie absolwentów parających się polityką – uśmiałem się setnie, czytając ostatnie zdanie), po drugie, bo po raz kolejny zdarzyło mi się sięgnąć po książkę z gatunku tak zwanych (i popularnych ostatnio) „kryminałów retro” i po raz kolejny urzeka mnie pewna rzecz: język i obyczaje, które kiedyś były normą, dziś zaś albo umarły, albo przeszły do lamusa.
Występujący w powyższym fragmencie Gryfek, lwowski złodziej, to przypadek specyficzny; ten po prostu bałaka, mówi gwarą prostego ludu i nie będzie tu stanowił wzoru. Za to nadkomisarz Jerzy Drwęcki czy jego żona Marysia (zwróćmy uwagę, że tuż po maturze!), dziś mogli by stanowić przykład z podręcznika savoir vivre’u i to obawiam się – przykład dla wielu niedościgniony. Podobnie zresztą, jak inni im współcześni, przedstawiciele tak zwanej inteligencji.
Akcja książki Konrada T. Lewandowskiego Bogini z labradoru (jak i wcześniejszej z cyklu – Magnetyzer), z której przytoczony fragment pochodzi, rozgrywa się w międzywojennej Polsce. Warszawa – bo w stolicy właśnie rzecz się dzieje – jest miastem barwnym, głównie dzięki postaciom, jakie można w niej spotkać. Przy kawiarnianym stoliku dyskutują ze sobą Boy Żeleński, Witkacy, młody Gombrowicz, narażeni na krytyczne uwagi, porażające żarty i zabójcze riposty Franciszka Fiszera. Rozmawiają o sztuce, poezji, polityce, filozofii, ale również o rzeczach bardziej przyziemnych, a robią to tak pięknie, że dech zapiera.
Co więcej, równie pięknie rozprawia stary weteran, pan Hiacyntus, oficerowie Wojska Polskiego, towarzyska śmietanka miasta. I niby to wszystko fikcja – czytam przecież nie historyczną rozprawę, a powieść kryminalną, zmyśloną od początku do końca – ale ta elegancja, maniery, sposób prowadzenia rozmowy, które tworzyły klimat tamtych czasów, fikcyjne już nie są. Doliniarze i inny element mówili po swojemu, wiadomo, i to w sposób nie bardzo wyszukany. Ale jeśli ktoś już mienił się być człowiekiem wykształconym i kulturalnym, do czegoś go to zobowiązywało. I choć nie każdy mógł się poszczycić lotnością umysłu, jaka była przepustką do stolika w kawiarni Ziemiańskiej, to jednak klasą, w odpowiednich sytuacjach, potrafił się wykazać. Takie czasy, takie obyczaje.
Dziś zaś – o tempora, o mores – czego się spodziewać i czego oczekiwać, skoro rozmowy w pokojach nauczycielskich (nie wiem, to przyznać muszę, czy w każdej szkole, ale na podstawie obserwacji poczynionych w szkołach kilku wyrobiłem sobie taką a nie inną opinię) niewiele się czasami różnią poziomem od tych, które się prowadzi za drzwiami – na gimnazjalnym korytarzu, w czasie przerwy. Poziom skolaryzacji nam rośnie, niestety nie pociąga za sobą poziomu kultury; cóż z tego, że dziś co drugi młody obywatel kończy studia?
Marek Krajewski, którego powieści o Eberhardzie Mocku stworzyły u nas pewną modę na retro kryminały, powiedział w którymś z wywiadów, odnosząc się do czasów, w których osadza akcje swoich powieści: Gdybym miał więcej odwagi i nie obawiałbym się ironicznych spojrzeń i wytykania palcami, ubierałbym się tak jak Edward Popielski – nosiłbym melonik i buty z getrami. Moda kobieca była piękna, zwiewna i podkreślała powaby kobiecej sylwetki… To też wyraz tęsknoty za dawną elegancją.
Pomyśleć, że kiedyś dla kulturalnego człowieka naturalnym było posiadanie (i oczywiście – stosowanie) wiedzy choćby takiej: W biurze, sklepie czy hotelu należy zdejmować kapelusz tylko w tym wypadku, gdy właściciel czy obsługa także mają gołe głowy (…). Opuszczając czyjś dom, kapelusz powinno się wkładać dopiero za drzwiami, nie w przedpokoju. W omnibusie lub powozie nie zdejmuje się w ogóle nakrycia głowy, nawet w obecności dam. Przychodząc z wizytą, kapelusz należy trzymać w ręku, a jeżeli jest się we fraku, cylinder powinien być nie zwykły, lecz ze sprężynką. Usiadłszy, można położyć nakrycie głowy na krześle, a jeśli nie ma wolnego, to na podłodze, ale – broń Boże – nie na stole (te informacje, jak i wiele innych, musiał przyswoić pretendujący do awansu społecznego Sieńka, bohater Kochanka Śmierci autorstwa Borysa Akunina).
Fascynujące to musiały być czasy – czasy dam i dżentelmenów, garniturów i kapeluszy, rozmów w kawiarniach, a nie paplaniny rażącej formą i nudzącej treścią.
Ech, gdyby tak mieć wehikuł czasu…

5 komentarzy:

  1. Widzisz, dwie krzyżujące się kwestie:

    - mit "złotego wieku", gdy zawsze nam się wydaje, że ludzie byli lepsi, mądrzejsi, bardziej uroczy i wysublimowani. No, może z wyłączeniem średniowiecza...
    ;-) Mi też się wydaje, że w latach 60, 70, 80 nawet inteligentni ludzie rozmawiali o Powinnościach, Obowiązkach, literaturze Iberoamerykańskiej, słuchali Kaczmarskiego i czytali Brodskiego lub Joyce'a. Pewnie to mit też.

    - upadek tzw. elit. Dziś chyba nikt się nie przyzna, że czuje się elitą, bo w naszym egalitarnym świecie MASA nie pozwala na tworzenie się jakichkolwiek wartościujących hierarchii.

    Wiesz, dla kogoś szczytem wysublimowania jest biegłe poruszanie się w zawiłościach sagi o Gwiezdnych Wojnach. I taki ktoś będzie żył w przeświadczeniu o tym, że uczestniczy w "wielkiej pracy dziejów." A gdy mu się powie, że fascynuje się jakąś wydmuszką intelektualną, obrazi się i powie mniej więcej tak: "Mi się to podoba, więc jest dobre."

    Tysiące razy to przerabiałem i w szkole, i na forach różnych...

    To tyle tak na szybko.

    pzdr

    List się pisze, wybacz hańbiące opóźnienia. Czuję się jak budowlaniec na trasie A-4.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może mit, może nie mit. Faktem jest, że jak ktoś przed wojną kończył gimnazjum (wiem oczywiście, że z założenia była to szkoła nie do porównania z gimnazjum dzisiejszym, ale - jeśli o konstrukcję systemu edukacji chodzi - do porównania z liceum), to znał (przynajmniej w podstawach, jeśli się nie przykładał) łacinę, klasyczną literaturę, czasem grekę, miał podstawy logiki i tak dalej. Tyle, jeśli chodzi o wykształcenie. A o obyczaje - nawet, jeśli się dalej nie kształcił, nie miał naukowo-intelektualnych zapędów, to wiedział, czym jest osobista kultura, co w pewnych okolicznościach wypada a co nie uchodzi.
      A dziś? Jeśli co trzeci gimbus wie, że wypada starszej, znajomej osobie (nauczycielowi choćby) powiedzieć dzień dobry, jak się ją mija na ulicy, to dobrze. Jak wie, że wchodząc do szkoły należy ściągnąć bejsbolówkę ze łba i to nie dlatego, że tak mówi regulamin, ale że to kwestia kultury, to już jest okazem zasługującym na uznanie.
      Trochę się pozmieniało i tego się będę trzymał, choć to może i zgredowate. A może i śmieszne, że mam sentyment do czasów, których z autopsji nie znam. Trudno - będę śmieszny ;-)

      Usuń
  2. Myślę, że w tamtych czasach nie zawszy było tak wzorowo i nie wszyscy mieli klasę.
    Dawni absolwenci szkół różnych prezentowali wyższy poziom, bo po prostu było ich niewielu, to była elita, dziś nawet ze studiów wyższych próbuje się zrobić powszechną praktykę, a przecież nie wszyscy są w stanie ten poziom osiągnąć, to normalne, zawsze tak było. Jeśli chcemy mieć połowę obywateli z wyższym wykształceniem, to ono musi być marne, inaczej się nie da. Pan Bóg nie wszystkich darzy rozumem.

    OdpowiedzUsuń
  3. No cóż... wiele zależy od nas samych, wiesz... zaczynaj od swojego podwórka itp :) choć muszę przyznać, że czasem puchną uszy... A szkoda...


    P.S. Dar... tak właśnie czułam :) teraz pozostaje mi liczyć, że mam jakiś inny dar ;p bo daru do wymyślania potraw brak u mnie na pewno... przynajmniej w tej chwili :P Gratuluję Ci owocowo-mięsnych pomysłów :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie klasa to zwykłe poszanowanie człowieka. Nieważne w jaki sposób jest wyrażane. A postępowanie według tych schematów, które przytoczyłeś, jest dla mnie sztuczne, wynikające bardziej z wyrachowania niż z szacunku względem ludzi. Ot tylko moje zdanie ;)

    OdpowiedzUsuń