Jakoś mi
ostatnio nie idzie pisanie. Dlaczego? Oto jest pytanie. Snuję tu pewne teorie. Może
być tak, że nic się nie dzieje ciekawego wokół mnie. Takie wyjaśnienie daje mi obiektywny powód do niepisania: nie piszę,
bo nie ma o czym. Teoria druga zakłada, że coś się jednak dzieje, bo przecież
zawsze się coś dzieje. Idąc tym tropem mogę dojść do różnych wniosków. Takiego na
przykład, że z jakiegoś powodu nie potrafię znaleźć ciekawych stron tego, co
się wydarza; albo – że nie umiem swoich obserwacji ubrać w słowa. To nie są
wesołe wnioski.
Łapię się już
różnych rzeczy: szukam inspiracji w książkach (kiedyś często je znajdowałem,
dziś mi się jakoś nie udaje), gazetach, w sieci, w radio… Coś też przecież
sobie cały czas myślę. Myślę i myślę, ale nie wymyślam. Wielkie myśli o niczym, jak mawiał Kubuś Puchatek – jak napisał
Leopold Tyrmand.
O, taki
Tyrmand na przykład, skoro już się nawinął. Zaczął pisać dziennik i pisał go
zawzięcie, każdego dnia miał coś do napisania, co wieczór zapełniał ładnymi zdaniami
ładnych kilka stron. Chodzę po ulicach i
układam zdania do zapisania w dzienniku – Tyrmand chodził i układał i robił
to z powodzeniem. Moje życie codzienne
konstruuje się wokół tego dziennika. Prowadzę go zaledwie pół miesiąca, a już
przerósł wszystkie zamiary. Coś rośnie, tylko co? Zbyszek Herbert powiedział: „Ostatniego
dnia napiszesz: ‘Dziś nigdzie nie wychodziłem i z nikim nie rozmawiałem. Pisałem
dziennik…’”. Moje życie nigdy się wokół tego bloga nie konstruowało, ale
też chodziłem po ulicach i układałem zdania, albo przynajmniej obmyślałem
koncepty i również robiłem to z (jako takim) powodzeniem.
Ostatnio mam
pustkę w głowie.
Może to
dlatego, że się rozleniwiłem? Może trzeba pisać, żeby nie wyjść z formy a ja
sobie odpuściłem? Z drugiej strony: pisać cokolwiek? Pisać, żeby pisać?
Z trzeciej
strony: otwieram Dziennik
Gombrowicza, pierwszy tom. Poniedziałek: Ja.
Wtorek: Ja. Środa: Ja… Przez trzy dni Gombrowicz nie napisał wiele, ale jednak
coś napisał. Wertuję Dziennik dalej. Sporo
jest w nim takich fragmentów. Poniedziałek
(któryś kolejny): Zjadłem smaczną
rybę.
Z czwartej
strony: gdybym ja napisał, że dziś zjadłem spaghetti, nawet i smaczne, to czy
to by kogoś zainteresowało? Trzeba być Gombrowiczem, zapisek o jedzeniu ryby
trzeba poprzedzić dziesiątkami stron zapełnionych tym, co Gombrowicz miał do
napisania i co się złożyło wielką literaturę, żeby móc sobie pozwolić na częstowanie
czytelników wyciągiem z menu.
Cóż.
Spaghetti zjadłem,
tak prawdę mówiąc, przedwczoraj. I sam je skomponowałem i byłem bardzo
zadowolony z efektu, bo osiągnąłem harmonię smaków, która wszystkim stołownikom
(ech, te ciekawe słowa, które wyszły z obiegu!) przypadła do gustu.
Ale czy to
kogo obchodzi?
Poniedziałek (znowu, oczywiście, poniedziałek
Gombrowicza): Chcę jeszcze dopisać, że
przedwczoraj, zanim poszedłem spać, zdarzyło mi się coś… ale tak mglistego… Nie
wiem dobrze, jak to rozumieć i jestem wstrząśnięty… Ja też się dziś
zetknąłem z mglistością i również byłem wstrząśnięty, choć nie dogłębnie. Zacząłem
przysypiać w fotelu. Miałem świadomość, że siedzę w fotelu, czułem, jak powieki
robią mi się coraz cięższe, czyli nie całkiem jeszcze spałem, ale jednocześnie
zaczęło mi się już coś śnić (tu pojawia się mglistość). Patrzyłem na półkę, na
której coś leżało, nie wiedziałem co (bo było mgliste), ale bardzo byłem
ciekaw. Sięgnąłem po to ręką i… Nagle żona weszła do pokoju i wyrwała mnie z
mojego zasypiania.
Byłem wstrząśnięty.
Choć nie
dogłębnie.
No i popatrz pan, komentarz do Twojej notki napisałem wczoraj na blogu, kilka godzin przed tym, jak Ty opublikowałeś swoją, zatem... tu już go powielał nie będę. Pozdrówko :)
OdpowiedzUsuńJałowe okresy w naszym życiu są, wbrew pozorom, bardzo owocne w czasie późniejszym. Trzymam kciuki za powrót natchnienia:-)
OdpowiedzUsuń