poniedziałek, 3 stycznia 2011

Wybrać czerwoną pastylkę

Z nowym rokiem odłączono mnie od Internetu. Właściwie nie wiedziałem, że mnie odłączono – myślałem, że to awaria. Okazało się, że mnie odłączono z powodu niezapłaconej faktury. Nie wiem, jak doszło do takiego zaniedbania. Nie wiem też, dlaczego zamiast upomnieć się o uregulowanie zaległości, mój dostawca odczekał trzy miesiące, a później – znienacka – ciach! i wylądowałem obiema nogami w Rzeczywistym Świecie.
Właśnie: Welcome to the real world!
Pamiętam, jak z zapartym tchem patrzyłem na uciekającą po dachach i brudnych klatkach schodowych Trinity. W czarnym, obcisłym kombinezonie robiła piorunujące wrażenie na moim kilkunastoletnim wówczas ciele i umyśle, kiedy z impetem i gracją lądowała (z prawą nogą ugiętą, lewą prostą, wyciągniętą w bok, podparta na jednej ręce, drapieżna i czujna…) po wykonanym z dachu sąsiedniego budynku skoku. Podnosiła powoli głowę, a ja  miałem wrażenie, że patrzy przez te swoje ciemne okulary właśnie na mnie. A ona oczywiście wypatrywała Agentów. Później pojawił się Neo. Wciskało mnie w fotel, kiedy łopocząc płaszczem unikał wystrzelonych w jego kierunku kul, albo zawieszony w powietrzu walczył a agentem Smithem. A kiedy śmigłowiec rozbijał się o szklaną ścianę wieżowca, miałem wrażenie, że zasypał mnie grad szklanych odłamków, chociaż o 3D nikt wtedy nie myślał. To była prawdziwa magia kina. Matrix – jeden z ostatnich Wielkich Filmów, efektowny, nie efekciarski. Później Hollywood zaczęło powoli zjadać własny ogon. Ale nie o filmie chciałem opowiadać, tylko o przesłaniu.
Matrix, jak każdy dobry film, opowiada o czymś więcej, niż tylko o tym, czego dotyczy jego warstwa fabularna – ma drugie dno. Akcja akcją, efekty efektami, nawet Trinity – Trinity, ale w gruncie rzeczy chodzi o przesłanie.
Jak głęboko tkwimy w cyfrowym świecie? Co jest dla nas naszą rzeczywistością?
W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nawet pod koniec dekady, Internet dla mnie praktycznie nie istniał. Po raz pierwszy wpadłem w Sieć – wtedy tylko na chwilę – gdy w Miejsko Gminnym Ośrodku Kultury w moim miasteczku wystawiono kilka podłączonych komputerów w ramach chyba jakiegoś „krzewienia idei” na terenach defaworyzowanych, czyli w małych dziurach. Nie wiem, czy ktoś wtedy przewidywał, że Idea za chwilę wybuchnie z taką mocą i tak się przyjmie. Na pewno nie przewidywałem ja, ani chyba nikt z moich kolegów.
Później stałem się posiadaczem komputera. Mojego pierwszego i, aż się wierzyć nie chce, jedynego jak na razie (jeszcze żyje, po tylu latach, jeszcze rzęzi i zgrzyta, ale dycha, choć w nowy Medal of Honor na nim nie zagram). Wcześniej grałem oczywiście na Commodore w te różne chodzące piksele, ale własnego komputera nie miałem. Pierwszy pojawił się i otworzył wiele nowych możliwości, chociaż przez pierwszy rok był nie podłączony. Był mi maszyną do pisania (i tym samym źródłem skromnych dochodów – w tych czasach, kiedy nie każdy jeszcze posiadał komputer, a już każdy musiał oddawać prace zaliczeniowe w wersji drukowanej, można było dorobić – sobie, zdecydowanie nie się –  na przepisywaniu) i odtwarzaczem do muzyki i filmów (wtedy poznałem Bergmana, Kurosawę, Martwe Zło i Marvina - Toksycznego Mściciela). A później zostałem podłączony, jako część studenckiego kolektywu. Sam nie wiem, kiedy przyszedł ten moment, że pierwszym odruchem po przebudzeniu stało się wciśnięcie guziczka w celu odpalenia komputera. A stało się właściwie odruchem bezwarunkowym, automatycznym, codziennym porannym rytuałem: każdego poranka, w każdym stanie (to były czasy studenckie, wiec stany o poranku bywały  przeróżne – co ja tam będę tłumaczył, powiem tylko, że nie zawsze budziłem się z szaloną ochotą udania się na wykład).
Z nowym rokiem Internet przestał nam działać. Poczuliśmy się jak Józef K., który mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany. Nie za bardzo wiedzieliśmy o co chodzi, zapanowała dziwna nerwowość. Niby nic, niby nikt niczego pilnego nie musiał sprawdzić, odebrać, przesłać, napisać, a jednak poczuliśmy, że pozbawiono nas ważnej rzeczy. Jak Józef K. – straciliśmy nagle swobodę działania i nie wiedzieliśmy dlaczego. Nagle nas odłączono, tylko że nam nikt nie zaproponował wyboru. Ktoś nam czerwoną pastylkę wcisnął na siłę. Wyrwani z  rzeczywistości wirtualnej straciliśmy cząstkę naszego świata. Musieliśmy sobie jakoś radzić. I coś zrobić z resztą wieczoru.
Obejrzeliśmy film.
Z pendrive’a.
Format avi.
Pobrany z Sieci.

13 komentarzy:

  1. Jak ja Cię, Stary,rozumiem...

    Kiedyś nabijałem się z maniaków komputerowych, z posiadaczy pierwszych telefonów komórkowych.

    Jako student polonistyki byłem ponad TO.

    A teraz? Niewolnik sieci.

    Odruch poranny identyczny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Taaa - komórkę miałem jako przedostatni z grona znajomych i byłem z tego dumny - żadnej tam smyczy. Teraz mam nerwicę, jak zapomnę z domu zabrać albo kiedy siądzie bateria. Też byłem ponad, a teraz - jak to w matriksie: I'm in..

    OdpowiedzUsuń
  3. Straszne rzeczy opowiadasz DH. Ja w podobnej sytuacji poczułabym się tak, jakby pozbawiono mnie chleba i wody. ;))

    OdpowiedzUsuń
  4. Haha - a mówi się, że to młodzież uzależniona od sieci! Śmieję się oczywiście, ale umiem sobie wyobrazić co czułeś.
    Niby jest dobrze, można poświęcić czas innym 'ważnym' rzeczom, ale jednak kurcze - czegoś brakuje.
    Pamiętam kiedy mi odłączyli internet (w podobnie okrutny sposób jak Tobie, chyba mamy tego samego dostawce), nagle książki, których nie zamierzałam czytać stały się ciekawe, poukładałam w szafkach.. Śmieszne sprawy ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Trochę to straszne... 'Pamiętam, kiedy mi odłączyli internet' - takie ważne wspomnienie. kiedyś odłączali prąd - nikt tego specjalnie nie kodował. A brak net - wydarzenie. Żyjemy w Matrixie...

    OdpowiedzUsuń
  6. Zamierzam Cię cytować: "na terenach defaworyzowanych, czyli w małych dziurach" :))) Już mi się w mózgu wryło w kontekście myślenia o okolicach Gniazda Rodzinnego...
    A internet - nie umiem bez niego żyć, a on doskonale radzi sobie beze mnie.
    W Gnieździe Rodzinnym zasięgu prawie nie ma i strasznie trzeba się namęczyć, żeby w ogóle ruszyło do przoduuuu...
    A poza Gniazdem Rodzinnym... zazwyczaj wykańczam transfer tydzień wcześniej niż powinnam, a wtedy, nim mi się coś otworzy, zdążę: uprać, uprasować, ugotować :(
    Ciężko żyć w tym świecie :)))

    OdpowiedzUsuń
  7. ;) ja kocham Internet! I wiem co czułeś... też mnie czasem tak odłączali, ale za wirusy ;p Nie znosiłam tego braku możliwości! Braku możliowości internetowych różnych. Mimo iz nie miałam nic w planie...
    Ważne, aby mieć również życie poza.... :)

    Pozdrawiam!

    P.S. Coś jednak o sobie napisałeś... mimo iż "najtrudniej"... ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Mi, w sumie zawsze coś tam o mnie było. A teraz taki kompromis w formie 'Rejsowej' parafrazy :-)

    OdpowiedzUsuń
  9. Dla mnie to jak odcięcie tlenu. Przynajmniej tak mi sie wydawało dopóki nie wyjechałam daleko, daleko i okazało się, że nadal mozna żyć nie zaglądając co rano do sieci. (ale co to za życie)
    Korzystam z internetu od roku 94, to już 16 lat!!

    OdpowiedzUsuń
  10. Heej! Patko, właśnie do mnie dotarło - to ja już nie jestem młodzież? Hipisi by mi jeszcze ufali, więc się chyba łapię :-)

    OdpowiedzUsuń
  11. O, mądry blog do poczytania! I dobry na dodatek. Kalokagatowy. Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  12. Dziękuję za dobre słowo :-)
    Przyjemnej lektury

    OdpowiedzUsuń