Takich rzeczy nie powinno się mówić przy
obiedzie. Przedwojenny savoir-vivre, którego Maciejewski wprawdzie nigdy nie
stosował w pełnym wymiarze, ale znał z powodu dziwactw ciotki nieboszczki,
nakazywał podczas posiłku omawiać sprawy błahe i nie powodujące zbędnych
wzruszeń… Ten fragment ostatnio
czytanej książki dał mi do myślenia, bo nagle temat rozmów przy obiedzie
pojawił się w moim życiu.
Zapraszam pana na dywanik – zagadnęła
pani Ula, przedszkolna wychowawczyni Tytusa. Znowu. Pani Ula ma taką pasję, że
lubi wzywać na dywanik, czyli, ujmując rzecz wprost, skarżyć rodzicom na dzieci
i upominać w związku z tym rodziców. Bo
Tytus był znowu niegrzeczny… Ile ja to już razy słyszałem? Wiem, że Tyci ma
swoje za uszami i że do nagrody Grzeczniaka Roku raczej nie będzie pretendował,
ale żeby tak codziennie? Za każdym razem żeby się jakaś skarga znalazła? Bo państwo powinniście zwracać w domu uwagę…
- pani Ula, jak już ma kogoś na dywaniku, lubi pouczyć. Ale wczoraj, to już
przesadziła.
Bo Tytus był znowu niegrzeczny. Rozmawiał
przy obiedzie. Państwo mu powinni w domu zwracać uwagę… Tu już nie
wytrzymałem. Uwagę? Żeby co, żeby nie rozmawiał? To będzie trochę trudno
zrobić, bo my mamy taki zwyczaj, że przy stole właśnie rozmawiamy. Od tego mamy
rodzinne posiłki. I ta rozmowa przy stole, to jest tych posiłków kwintesencja.
Trudno mi więc będzie uczyć Tytusa, że przy stole się nie rozmawia, bo ja bym
właśnie chciał, żeby rozmawiał. A jeśli mu powiem przy obiedzie, że tutaj,
teraz, to jak najbardziej, ale w przedszkolu to ma się nie odzywać, to nie
wiem, czy w ogóle zwróci na to uwagę, czy do niego dotrze i czy zrozumie, o co
chodzi.
Nie rozwinąłem
się aż tak bardzo w rozmowie z panią Ulą. Ale z grubsza o tym wszystkim
powiedziałem.
Mam niestety
tak, że celne riposty i soczyste złośliwostki, które podczas niektórych rozmów
byłyby jak znalazł, nasuwają mi się, gdy jest już po rozmowie. Tak było i tym
razem. Bo mogłem przecież uświadomić pani Uli, że nawet przedwojenne
podręczniki savoir-vivreu nakazywały rozmawiać przy stole o rzeczach
przyjemnych, a nie zakazywały rozmów w ogóle. No i tak gwoli ścisłości – czy
pani Ula to pracuje w przedszkolu, z trzylatkami, czy przy nowicjacie w zakonie
kontemplacyjnym? Bo jak z trzylatkami, to chyba powinna pogodzić się z faktem,
że nie będzie raczej świadkiem spożywania posiłków w ciszy i skupieniu.
Niestety, zaskoczony przez przedszkolankę nie pomyślałem, żeby swoją odpowiedź
skonstruować bardziej kwieciście. Szkoda, może skończyło by się skarżenie.
Pociesza mnie
to, że Tytus sobie radzi, nawet z panią, która mało jest życzliwa w
interpretowaniu jego dziecięcej aktywności. Bo Tytus ma dystans i podejście do
kobiet, więc i wychowawczyni mu nie straszna. Mamę, wytrąconą z równowagi
kolejnym wybrykiem, potrafi uspokoić szybkim: no już dobrze, moja panienko!; potrafi się nie narazić na nerwy
mamy, nawet, kiedy ją budzi bladym świtem, bo jak tu się zdenerwować na kogoś,
kto cię o poranku wita słowami: co tam u
ciebie, Wasza Wysokość? Dodatkowo Tytus ma jeszcze jedną zdolność,
mianowicie potrafi wyszukiwać luki w systemie. Potrafi, co jest – przyznacie –
swoistym fenomenem, zjeść ciastko i mieć ciastko. Przykład? Proszę bardzo.
Tytus obiecał
nam ostatnio, że będzie już spał w swoim łóżeczku, do samego rana. Bardzo nas
to ucieszyło, bo wcześniej przychodził co noc do naszej sypialni o różnych
abstrakcyjnych porach. Pierwsza noc przebiegła wzorcowo. O szóstej obudziło
mnie klepanie po czole i głos syna: Tata,
ja całą noc spałem w swoim łóżeczku! Świetnie. Tytus dostał medal. W
nagrodę i na zachętę. Na medalu było napisane: Mistrz spania w swoim łóżeczku. Kolejnej nocy mały obudził się koło
trzeciej. Zawołał mamę. Zawołał, kazał się jej położyć obok siebie i już nie
wypuścił, aż do rana. Co ważne – przespał kolejną noc w swoim łóżku. Nie
pomyśleliśmy, żeby medal przyznać za spanie w swoim łóżeczku samemu. Nie pomyśleliśmy – nasza strata.
Mały cwaniak wiedział, jak to niedopatrzenie wykorzystać. Pewnie więc w końcu
znajdzie też sposób, żeby w przedszkolu robić swoje i jednocześnie zbierać
nagrody za grzeczne zachowanie. Ciekawe, jak to rozgryzie pani Ula.
To było bardzo dawno temu. Mój miał wtedy może ze 4 lata. Pracowałem wówczas w Pucku nad tamtejszą zatoką, pilnując bezpieczeństwa młodych adeptów żeglarstwa. Tamtego roku lato było wyjatkowo zimne. Synek wlazł do wody w ubraniu, bo chciał mamusi złowić rybkę. Tak się tłumaczył ze swego postępku.
OdpowiedzUsuńKompletnie przemoczony otrzymał ostrą reprymendę i solenna obietnicę, że zostanie sprany jeśli się to jeszcze raz powtórzy.
Następnego dnia padał deszcz i rybki znowu pływały blisko brzegu. Dziecko pamiętało, że w ubraniu do wody nie wolno. Wobec tego rozebrał się, ułożył ubranko w kostkę na piasku i poszedł łowić rybki na golasa.
Od rozeźlonej matki dostał bolesnego klapsa.
Później po cichu próbował mnie wypytać za co?
Przecież wszedłem do wody bez ubrania, więc za co mnie sprała?
No właśnie - trzeba się precyzyjnie wyrażać, to trudniej będzie później znaleźć kruczki i luki w rodzicielskim prawie :-)
UsuńUdał Ci się ten Twój Tytus :) Jakbym czytała o swoim siostrzeńcu - też taki spryciarz!
OdpowiedzUsuńA pani w przedszkolu powinna poczytać te stare podręczniki, bo u mnie też się w domu przy obiedzie rozmawia :D
Jełi Tytus nauczy się, że rozmawiać czasem jest dobrze, a czasem źle, zależnie z kim i kiedy, i przy jakim stole, może zostać wpływowym politykiem. Nie powiem, że tego mu życzę :)
OdpowiedzUsuń