Moja
podstawówka była położona nad jeziorem. Mieliśmy może trzysta metrów do brzegu,
schodziło się do niego po stromej skarpie. Szkolny teren kończył się oczywiście
trochę wcześniej. Boisko zamykał pełen dziur i luk płot, gdzieniegdzie
tworzony przez same metalowe słupki, między którymi nie rozciągał się nawet
kawałek siatki. Za płotem mieścił się tak zwany „małpi gaj”, później już stromy
spad do samego brzegu jeziora. Małpiego gaju nie wolno nam było odwiedzać,
chyba, że po opieką nauczyciela. Łamaliśmy oczywiście ten zakaz notorycznie. W
końcu jednak znudziło nam się bujanie na drążkach i wchodzenie na drabinki –
toż to atrakcje godne przedszkolaków! W okolicach więc piątej klasy opuściliśmy
małpi gaj i poszliśmy dalej – dosłownie, na opadającą do jeziora skarpę. Rosło
tam potężne drzewo, wysokie, rozłożyste, o kilku pniach i grubych gałęziach
wyrastających od samej prawie ziemi. Drzewo zaczęło nam służyć do zabawy w
ganianego. Skakaliśmy po konarach, starając się odejść po nich jak najdalej od
pnia, wchodziliśmy na coraz wyższe gałęzie, żeby umknąć przed tym, kto akurat
pełnił rolę berka. Siedząc na drzewie od strony szkoły, wisieliśmy kilka metrów
nad ziemią. Gdy przechodziliśmy na gałęzie od strony jeziora, choć nie
wspinaliśmy się wyżej, do podłoża mieliśmy metrów pewnie około dziesięciu,
szczególnie, gdy przesuwaliśmy się ku końcowi konara.
Opowiadam tą
historię nie bez przyczyny. Chciałbym ją zakończyć ważnym oświadczeniem: otóż
wszyscy skończyliśmy szkołę. Nikt z nas nie zginął, nikt się nie połamał, nikt
chyba nawet nigdy z drzewa nie spadł. Nasi nauczyciele żyli w błogiej
nieświadomości, dyżurowali sobie spokojnie na boisku i do głowy im nie
przychodziło, że piąta „a” bawi się w pawiany i ryzykuje złamania karków. Nasi
rodzice też oczywiście nie wiedzieli, co robimy na przerwach. Gdyby wiedzieli,
pewnie sprali by nam tyłki. Nie pisaliby skarg do kuratorium, donosząc o braku
nadzoru nad uczniami, nie powiadamialiby prokuratury.
Spotkaliśmy
się ostatnio ze znajomymi, świeżo upieczonymi rodzicami. Rodzicami chłopca,
pierwszego, ściślej mówiąc, syna. Tak się jakoś złożyło, że pojawił się temat –
nazwijmy to – życiowej aktywności dzieci. Młody tata snuł plany, jak to jego
pierworodny będzie sport uprawiał, w jeziorze pływał, pod namiot jeździł i tak
dalej. Że będzie robił to, co powinien robić chłopak. Młoda mama miała coraz
bardziej niewyraźną minę. W jeziorze? – tam woda przecież jest stęchła! Pod
namiot? – tam się nie ma gdzie przebrać wygodnie! (skąd pomysł, że chłopak
spędzający kilka dni pod namiotem miałby potrzebę strojenia się – nie wiem). Nie,
tyle to przecież niewygód, nie mówiąc już o niebezpieczeństwach!
Właśnie – czy
świat jest dziś rzeczywiście taki niebezpieczny? Tak dużo bardziej groźny, niż
dwadzieścia lat temu? Znowu sięgnę do
wspomnień: co było największą atrakcją na naszych szkolnych biwakach? Rzucanie
nożem. Czasami rzucaliśmy do drzew, najczęściej graliśmy w „nożyka”, próbując
wbić finkę w ziemię w jak najbardziej spektakularny sposób (na przykład
opierając sobie jej czubek na nosie). Oczywiście ważne było, kto miał jaki nóż.
Małe scyzoryki były najniżej notowane. Lepsze były finki. Wszyscy zazdrościliśmy
koledze, który na jeden z biwaków przywiózł nóż Rambo – ciężki, solidny, z długim, szerokim, ząbkowanym ostrzem. Dziś, gdyby jakiś
dzieciak przyniósł do szkoły scyzoryk, była by afera, kto wie, czy nie
skończyło by się na wzywaniu policji i powiadamianiu sądu rodzinnego. Gdyby
ktoś zabrał na wycieczkę nóż Rambo, trzeba by chyba wzywać antyterrorystów.
Moja
podstawówka ma dziś solidny płot, nikt nie wymknie się niepostrzeżenie nad
jezioro. Szkoda, bo drzewo wciąż jest na swoim miejscu, nawet jeszcze bardziej
się rozrosło.
Trafiłem
niedawno na zabawny tekst, traktujący o tym, jak to byliśmy wychowywani, w
latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Bez stałego nadzoru, na który
pozwalają dziś telefony komórkowe, bez zegarków (wystarczyło przecież
kontrolować, kiedy zapalają się latarnie na ulicy, żeby wiedzieć, kiedy należy
stawić się w domu), bez tysięcy ograniczeń (bo jak wprowadzać ograniczenia,
kiedy się nie ma stałego nadzoru?), bez zaszczepiania paranoicznych lęków
(kiedy ktoś sobie rękę rozwalił albo wlazł na gwóźdź, wystarczyła woda
utleniona i opatrunek wykonany przez mamę, nikt nie jeździł na pogotowie;
drzewa w ogóle nie były wtedy straszne, służyły do wspinania). Kiedy sąsiad
złapał nas na tym, że kradniemy mu gruszki z ogrodu, opieprzał nas a później
skarżył naszym ojcom, którzy nas drugi raz opieprzali oraz wlepiali karę. Obywało
się bez policji. Karę przyjmowaliśmy z godnością, nikt nie dostawał depresji,
nie radził się pedagoga ani psychologa ani nie próbował się ciąć. Odbywając
karę zakazu wychodzenia z domu, obmyślaliśmy plan skutecznego uniknięcia
sąsiada podczas kolejnej wyprawy na pachty.
Nasi rodzice
byli patologicznymi rodzicami. My byliśmy dziećmi z patologicznych rodzin – tak
stwierdził autor, patrząc na swoje dzieciństwo przez pryzmat dzisiejszych norm.
Ile jednak mieliśmy frajdy z całej tej patologii!
Osobiście nie
mam nic przeciwko temu, że moi Chłopacy wspinają się na płot i zaczynają włazić
na drzewa. Zaliczyli już wakacje pod namiotem, z czasem dorobią się pewnie
własnych scyzoryków. Czymś w końcu będą musieli sprawiać złowione przez siebie
ryby.
Marcinie, jak mnie znasz, to wiesz, że podpisałbym się pod każdym twoim zdaniem.
OdpowiedzUsuńChoć jakby tak na to wszystko spojrzeć, to chyba mają rację ci, którzy mówią: "Za komuny było bezpieczniej." Bo było. Milicjant na każdym rogu, Ormo, oczy władzy wszędzie. I mniej samochodów. Mniej opisywanych patologii w mediach, a wierzę głęboko w to, że Internet i współczesne możliwości przepływu informacji doprowadziły do tego, że na przykład różni źli ludzie (pedofile na przykład) potrafią się dużo lepiej zorganizować niż kiedyś.
Ech, to już nie wróci...
Może i za komuny było bezpieczniej (przynajmniej dla tych, co na komunę za bardzo nie narzekali, bo innych czasem znajdowali martwych na klatkach schodowych albo wyławiali z Wisły z workami na głowach), ale ja nie o tym - bo moje dzieciństwo, przynajmniej ten okres, kiedy już byłem samodzielny, miałem swoje sprawy i chodziłem po drzewach, przypada na okres już poprzełomowy.
UsuńWażne jest to, co napisałeś: 'Mniej opisywanych patologii w mediach'... Dziś świat jest taki groźny, bo takim się go przedstawia. Ot, choćby przykład: niedawno media trąbiły o tym, że niedługo, w ciągu najbliższych lat, zaleje nas fala przestępców, którzy u schyłku PRL dostali wyroki po 25 lat. W tym tacy, co się już nie załapali na karę śmierci. Zaleje nas fala psychopatów, grasować zaczną seryjni mordercy. Taki obraz można sobie odmalować po lekturze kilku artykułów. O tym, że psychopatycznych morderców wyjdzie dwóch (DWÓCH), Mariusz Trynkiewicz i Leszek Pękalski, a reszta, to w większości ludzie, którzy utłukli kogoś po pijaku, raczej przez przypadek i prawdopodobnie już nie są groźni, już się tak głośno nie mówi. Bo nagłówek 'Seryjni mordercy wyjdą na wolność' brzmi lepiej i lepiej się sprzeda.
Swoją drogą - przykład wspomnianego Trynkiewicza dowodzi, że źli pedofile potrafili się organizować skutecznie i bez internetu.
Moim zdaniem - podsumowując - jesteśmy przewrażliwieni.
He, he, wpis z kategorii "to se ne vrati" :)
OdpowiedzUsuńNie wiem, doprawdy, dlaczego ludzie zdurnieli. To jakiś fenomen. Skąd to wzywanie policji do szkoły, kiedy gówniarz odezwie się wulgarnie do nauczyciela? Powinien dostać w łeb po prostu. Zresztą to by się nie zdarzało, gdyby nauczyciele i rodzice zachowywali się jak dawniej. Przecież dzieci nie są inne niż dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Człowiek nie ewoluuje w takim tempie.
No są inne.
UsuńNie widzisz tego?
Przykład pierwszy z brzegu - moja Teściowa, która na bieżąco obserwuje rozwój moich dzieci (czterolatka i dwulatki) od czasu do czasu powtarza, że za jej czasów to "dwulatek taki to nic nie umiał, bo wszyscy traktowali takie dziecko za nic nierozumiejące stworzonko, które tylko je, śpi i robi kupę. A dzisiaj z takie dzieci to kolorują, czyta im się, opowiada etc."
Tak, dzieci się zmieniają, bo czasy się zmieniają. W latach 80 mój teść załatwił chłopaka, który dręczył dzieci na całej ulicy. Był starszy, silniejszy i po prostu tymi przedszkolakami rzucał na lewo i prawo.
Dzisiaj zaangażowany byłby cały sztab psychologów, pracowników opieki społecznej i policja, by takiego nastolatka nawrócić. A mój teść go złapał, siłą wrzucił do piwnicy i przetrzymał kilka godzin w ciemnościach.
Chłopak wyszedł skruszony i nigdy już niczego złego słabszym od siebie nie zrobił.
Wyobrażacie sobie taką historię dzisiaj?
W tym, że dzieci są inne, coś jest. Przede wszystkim rodzice mają dla nich mniej czasu, bo więcej pracują. Często spotykam takich rodziców moich uczniów - praca na dwie zmiany, więc kiedy oni są w domu, dzieci są w szkole, a kiedy dzieci mają wolne, oni pracują. Albo kończą robotę o siedemnastej, osiemnastej, dla dzieciaków zostaje im kawałek wieczoru. I są tego konsekwencje, na przykład takie, że rodzice mają mniejszy wpływ na wychowanie swoich dzieci, a te wzorce czerpią skąd mogą: od kolegów, z telewizji, netu. W związku z tym i hamulce dzieciaki mają słabsze - my się na przykład wulgarnie do nauczycieli nie odzywaliśmy, do głowy by nam nie przyszło. W ogóle kryliśmy się z wulgarnością i klęliśmy tylko we własnym gronie.
UsuńDoskonałość, perfekcjonizm, pedanteria, nadopiekuńczość, sterylność, poczucie odpowiedzialności za wszystko - taki jest ideał człowieka XXI wg każdego telewizora... To gdzie tu miejsce na odrapane kolana, poobdzierane łokcie, siniaka na plecach i błoto we włosach?
OdpowiedzUsuńSiniak na plecach może być niebezpieczny: pan na WF-ie wypatrzy i zawiadomi opiekę społeczną, że przemoc w domu ;-)
Usuń