środa, 17 kwietnia 2013

Wszyscy jesteśmy Miauczyńskimi, a przynajmniej ja




W czasie studiów napisałem pracę zaliczeniową na zajęcia z teorii filmu pod tytułem Czy wszyscy jesteśmy Miauczyńskimi. Oglądałem wtedy namiętnie filmy Koterskiego i czasem się – jakoś tam – z Adamem Miauczyńskim identyfikowałem. Nie wiem dlaczego. Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, miałem stosunkowo mało powodów do takiej identyfikacji. Co innego dziś, kiedy pracuję w oświacie, co nie zawsze jest najbardziej satysfakcjonującym zajęciem na świecie i wraz z synami uczestniczę w wariackiej sztafecie pokoleń, obserwując, jak w moich potomkach odbijają się moje cechy, nie zawsze te najlepsze.
Jedno zawsze mnie jednak z Miauczyńskim łączyło: rytuały i małe natręctwa i skłonność do tego, żeby nieważne z pozoru rzeczy wytrącały mnie z równowagi.
Budzik wnoszę do pokoju. Chyba tylko po to, żeby mnie terroryzował przez resztę dnia nadchodzeniem pełnych godzin i otwieram drzwi balkonowe, żeby dowywietrzyć tytoniowy wczorajszy posmród. Zużytą prasę upuszczam w przedpokoju, na tą do wyrzucenia… tę. Kubas z wczorajszą herbatą zanoszę do kuchni i przy okazji napuszczam gorącej wody do garnka stojącego w zlewie. Wstawiam doń mleko, celem go ogrzania. Teraz siedem łyków mineralnej, niegazowanej, bo to bardzo zdrowo, rozpuszcza soki żołądkowe i zapobiega wrzodom. …trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… I tak dalej. Adaś wylicza metodycznie swoje poranne, rytualne czynności, powtarzane codziennie dokładnie w tej samej kolejności i w takim samym rytmie. Czasem mógłbym tak samo. Przychodząc na przykład do pracy, pierwsze kroki kieruję do sekretariatu, podpisać listę. Później zmierzam do gabinetu, na drugie piętro. Po drodze zaglądam do pokoju nauczycielskiego, by okiem rzucić na tablicę z ogłoszeniami i książkę zastępstw, celem sprawdzenia, czy nie ma tam żadnych informacji dla mnie ważnych. Później wchodzę do siebie. Odkładam klucze na biurko stojące po prawej stronie i odtwarzacz MP3 na szafkę po lewej. Odstawiam torbę i włączam radio. Później zdejmuję kurtkę i włączam komputer, nawet, jeśli nie mam potrzeby jego używania… I tak dalej.
W ogóle to lubię porządek. Współlokator, z który mieszkałem na studiach miał taka zabawę, żeby mi od czasu do czasu ten porządek zburzyć. Otwierał na przykład moje opakowanie margaryny i grzebał w nim nożem lub widelcem. Bo ja, wygrzebując margarynę by posmarować sobie nią chleb, zbierałem zawsze górną warstwę, przesuwając nóż wokół, jego czubkiem dotykając ścianki pojemnika. Taki nawyk.
Nawyki w ogóle dużo rzeczy ułatwiają. Zawsze na przykład, dzięki nim wiem, gdzie co mam. Nie muszę szukać kluczy, telefonu, ładowarki, portfela. Telefon noszę w przedniej lewej kieszeni spodni, w domu kładę na kuchennym parapecie. Klucze przypinam  do spodni, do szlufki nad prawą tylną kieszenią. Gdy wychodzę z domu, oczywiście, bo gdy nie wychodzę, klucze leżą sobie obok telefonu. W prawej przedniej kieszeni spodni noszę pendrive’a i złotówkę na sklepowy wózek. To irytujące, kiedy ma się potrzebę skorzystania z wózka a nie ma się akurat odpowiedniej monety. Więc ja zawsze mam, w prawej przedniej kieszeni spodni. W prawej tylnej mam kluczyki do auta, gdy ich akurat potrzebuję. A portfel noszę w lewej wewnętrznej kieszeni kurtki. W prawej mam długopis.
Wczoraj miałem jednak problem, z powodu tych nawyków. W ciągu dnia wychodziłem do sklepu, a że było ciepło, poszedłem w samej koszulce. Portfel włożyłem do kieszeni spodni (prawej tylnej, tej pod kluczami). Po powrocie do domu odruchowo odłożyłem go obok kluczy, na parapet. Traf chciał, że wieczorem musiałem raz jeszcze wyskoczyć do sklepu. Było trochę chłodniej, więc założyłem kurtkę. Dopiero przy kasie zorientowałem się, że portfela nie ma tam, gdzie być powinien. Powinien być w kieszeni, bo jest tam zawsze. Nie sprawdziłem, wychodząc z domu, bo i po co miałbym sprawdzać? No i pech – zaniedbanie nawyku się zemściło.
A od wczoraj odkrywam, że przyzwyczajenia potrafią też być męczące, głównie, gdy nie ma się nagle możliwości ich realizowania. Zepsuł mi się zegarek, oddałem do naprawy. A ja zegarek noszę od zawsze. No i od wczoraj chodzę jak bez ręki. Wzrósł mi poziom nerwowości i skoczyło natężenie irytacji. Nie chodzi nawet o to, że nie mogę kontrolować upływu czasu. Rzecz w tym, że coś nie jest tam, gdzie być powinno, gdzie jest zawsze. To nienaturalne. Pewnie czuł bym się tak samo dziwnie, gdyby z dnia na dzień wypadły mi włosy. Pewnie większość pań czuła by się podobnie, gdyby nie miała możliwości zrobić sobie rano makijażu albo gdyby zabronić im noszenia torebki.
Wiecie co jest zabawne? Wspomniana już sztafeta pokoleń. Bo nagle się okazało, że podobne do moich natręctwa, mają moi Chłopacy. Tytus potrafi się w środku nocy obudzić i szukać rzeczy, którą wieczorem ustawił sobie koło łóżka. Gucio pod swoim łóżkiem zgromadził pokaźną kolekcję skarbów, która postronnym kojarzy się pewnie z górą śmieci. Jest tam wszystko, milion rzeczy. A Gucio ma wszystko pod kontrolą, wie, co gdzie leży i wpada w nerwowe stany, gdy mu ktoś cokolwiek przełoży w inne miejsce.
Rozpisałem się… Ale będąc skupionym na pisaniu, nie myślałem przez chwilę o tym, że ciągle nie mam swojego zegarka.

5 komentarzy:

  1. Też mam swoje nawyki, a ten z margaryną przypomina mi moje sprzątanie po wszystkim, co robię w kuchni :D Albo układanie rzeczy na odpowiednie miejsce :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, rzeczy zdecydowanie powinny leżeć na swoim miejscu. Ja niestety mam z tym problem, mieszkając z żoną, która moich natręctw nie podziela i z małymi dziećmi, które w ogóle mają własną definicję porządku. Ale na regale z książkami utrzymuję swój własny Ład. I jak mi ktoś go zakłóci, to jest źle. Dlatego nie znoszę pożyczać książek - to burzy harmonię, powstają luki na półkach...

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę też tak mam, to znaczy przyzwyczajenia, bo porządku wielkiego to już nie. Odkładanie wszystkiego na miejsce sprawia, że trzeba ciągle odkładać i przynosić, odkładać i przynosić, odkładać... o Boże.

    Dzióbka Chłopakom nie rób :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zadziwiającym dla mnie jest, że taka delikatna nerwica natręctw dotyka mnie tylko w określonych sytuacjach, to znaczy na przykład garnki w kuchni muszą koniecznie być poustawiane na określonych miejscach, ale na biurku mogę mieć kompletny nieład i nie przeszkadza mi to w najmniejszym stopniu. Miauczyński do połowy? ;-)

    Jaki był wniosek? Wszyscy jesteśmy Miauczyńskimi?

    OdpowiedzUsuń