czwartek, 1 grudnia 2011

W przedszkolu naszym nie jest źle, czyli trochę wspomnień, trochę planów

Miałem kiedyś czerwony motorek. Mały, plastikowy motocykl, miał może z dziesięć centymetrów długości. Na tym motorze co rano dojeżdżałem do przedszkola. Była to oczywiście jazda udawana – taką miałem zabawę z mamą, która mnie do przedszkola odprowadzała.
Nie mam wielu wspomnień z tego okresu. Do przedszkola chodziłem tylko przez rok. Migają mi obrazy, coś tam się w pamięci kołacze. Pierwsze przejawy buntu na przykład. Zmiana miejsc w czasie leżakowania. Musieliśmy układać się na podłodze i przez pół godziny (chyba pół) leżeć spokojnie, idealnie byłoby, gdybyśmy spali. To się chyba nie zdarzało. I tak – leżeliśmy pokotem na dywanie. Co więcej, cieszyliśmy się z tego. To nas wyróżniało, nobilitowało jako grupę „starszaków”. A z miejsc nie wolno było się ruszać pod groźbą odesłania do sali obok. Tam „maluchy” leżakowały na leżakach. Trafić na leżak byłoby swoistym upokorzeniem, tak to przynajmniej przedstawiały panie. Ja notorycznie zmieniałem miejsce, gdy tylko zauważyłem, że nikt nie patrzy, przemykałem na drugi koniec dywanu. Nigdy nie odesłano mnie do maluchów.
W ramach buntu stołówkowego, gryzłem mleko. Mleko było ohydne, jak chyba każde mleko w każdym przedszkolu, od zarania dziejów. Pływały w nim malutkie kożuszki, których nie można było wyciągnąć. Mleka nie można było oczywiście nie wypić. Męczyłem się kiedyś nad kubkiem, który był ciągle więcej niż w połowie pełen (i nie było w tym fakcie niczego optymistycznego). Nade mną stała pani i widząc, że mielę coś pijąc (to pewnie te kożuszki mi przeszkadzały), kazała mi przestać gryźć mleko. Nie musiała powtarzać po raz drugi – usłyszawszy taką uwagę, zacząłem faktycznie gryźć. Gryzłem z ostentacją, gryzłem bezczelnie patrząc na panią. Nie dopiłem do końca. Pierwsze zwycięstwo w walce z opresyjnym systemem: pani straciła cierpliwość i zabrała w końcu znienawidzony kubek.
W korytarzu, między wieszczkami na kurtki i ławkami, pod którymi stały buty, namiętnie jeździliśmy na kolanach. Przebiegaliśmy kilka kroków nabierając prędkości a później rzucaliśmy się na wyślizganą wykładzinę i staraliśmy się ślizgiem dotrzeć jak najdalej.
Kiedyś kolega spadł z szafki. Wszedł na taką niską szafeczkę, w której trzymaliśmy zabawki a następnie… spadł. Mieliśmy ubaw tym większy, że kolega nazywał się Ptak. Okazał się ptakiem – nielotem.
Postrachem był kolega Łukasz, który ciągnął za włosy. Jeśli ktoś mu podpadł, ryzykował utratą kosmyka czy dwóch. Kiedyś podpadłem i ja, nie pamiętam już, o co poszło. Łukasz nie pociągnął mnie za włosy. Wykazałem się refleksem i walnąłem go blaszaną puszką po herbacie czy kakao. Pierwsza (i ostatnia) poważna bójka w życiu. Mogę się chwalić – a niewielu nas jest, którzy możemy to o sobie powiedzieć – że wygrałem sto procent walk. I to sto procent przez nokaut (Łukasz uciekł z płaczem, więc był to co najmniej nokaut techniczny).
Jadłem śnieg z parapetu w łazience. A kiedyś pozwoliłem się koleżance ubrać w czapeczkę, którą własnoręcznie zrobiła… z plasteliny. Operacji wycięcia czapeczki wraz z wklejonymi w nią na amen włosami dokonała sami Pani Dyrektor. Jeden z kolegów był etatowym koniem, na którym jeździliśmy. Brał w ręce duże, drewniane klocki, którymi stukał jak kopytami i łaził po sali na czworakach, wożąc nas na zmianę na plecach. Z innym kolegą spierałem się o to, który z ojców – jego czy mój – ma dłuższe wąsy. Mój tata nigdy nie nosił wąsów, ale nie przeszkadzało mi to dowodzić, że ma „wąsy na wszystkie ulice” (dziwne określenie, które wtedy wymyśliłem i do dziś pamiętam). Był to spór czysto teoretyczny, chodziło o zasadę. Takie mieliśmy atrakcje w przedszkolu.
Nie wspominam przedszkola ani dobrze, ani źle. Z perspektywy dorosłego, te szczątkowe wspomnienia są raczej zabawne. Dlaczego w ogóle przyszedł mi do głowy taki temat? Bo coraz częściej rozmawiamy ostatnio o posłaniu do przedszkola naszych Chłopaków. A że w okolicy otwierają nową placówkę, do której można zapisać się już (jeszcze?), a która rusza od lutego, wizja stała się nagle bardzo realna, bardzo nieodległa. Zaczęło to w jednej chwili wyglądać bardzo poważnie.
Patrzę na mojego Tutusia, jak siedzi na kanapie i ogląda przygody Muminków. Obok siedzi Guć i coś tam bratu tłumaczy. Chłopaki widząc, że pojawiłem się na horyzoncie wołają mnie do siebie. Ja w środku, po bokach dwa przytulone ludki. I ja mam teraz te ludki zostawić gdzieś, gdzie jakiś Łukasz może będzie ciągnął za włosy, jakiś Marcin walił puszką, gdzie ktoś może na nich niespodziewanie spaść z szafki albo gdzie się będą pożywiać śniegiem w kiblu? Albo gdzie, co gorsza, czyhają nowe jakieś zagrożenia, związane z nowymi czasami, o których nie mam nawet pojęcia? No nie wiem…

14 komentarzy:

  1. Ja myślę, ze akurat nie powinieneś się bać oddawania Chłopaków "obcym". Wielu rzeczy się nauczą między rówieśnikami. Fakt, niektóre nie będą z gatunku tych najlepszych. Mimo wszystko warto.

    OdpowiedzUsuń
  2. W sumie, to się nie boję - nie w tym rzecz. Po prostu jakoś się tak dziwnie poczułem, kiedy sobie uświadomiłem, że przedszkole, to taka perspektywa na 'za chwilę'. I nie jestem w stanie do końca określić, co to znaczy 'dziwnie'...

    OdpowiedzUsuń
  3. OK. Rozumiem. Znam to uczucie. Człowiek się z nim oswaja po czasie :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj tak, oj tak :-). Nie pamiętam czy Ci mówiłam, ale ja aktualnie jestem opiekunką takiego właśnie półtora rocznego Gucia. Jego rodzice też boją się przedszkola jak ognia i wiesz, nie dziwie się. Niestworzone historie się słyszy...

    OdpowiedzUsuń
  5. Czołem Patko, dawno cię nie było :-)
    Ja się na etapie półtora roku jeszcze nie bałem, perspektywa zbyt odległa. Teraz zresztą to też nie strach, raczej niepokój związany z nowym i nieznanym. Z nowym etapem, świadomością, że to już, tak szybko, że Chłopaki już nie będą w domu cały czas...

    OdpowiedzUsuń
  6. Gryzienie mleka mnie rozwaliło na maksa!
    Ja pamiętam (a propos śniegu) lizanie sopli zwisających z obszarganego daszku szopy rodziców Mirki), ale to nie z przedszkola, tylko z podwórka.
    Dzisiaj moje małe oczko w głowie pobiło rekord mówienia "mama" pod rząd.
    Facecików poślij, najwyżej jak im się nie spodoba, to ich weźmiesz.

    OdpowiedzUsuń
  7. nasz młody się zaaklimatyzował dość płynnie (pisałem o tym), choć schizy były nieziemskie - też pisałem.

    W sumie my, rodzice, albo boimy się za bardzo, albo za mało. Kurka, nie wiadomo, co lepsze...

    A co do "prenatalnych" wspomnień - przedszkola nie zaliczyłem, ale zerówkę i owszem. Oprócz mglistych wspomnień, jedno wyraźne.

    MONIKA - dziewczyna o rok-dwa starsza, dziś wiem, że lekko upośledzona była. I wszystkich biła. Łomot dostawali chłopacy, dziewczyny...
    ... straszyliśmy się Moniką długi długi czas, gdy już oddelegowano ją do innej chyba placówki.

    Smutne to nieco wspomnienie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Rany Antek, u mnie też była taka dziewczyna i (o zgrozo!) też nosiła imię Monika!

    OdpowiedzUsuń
  9. To może - oddelegowana do innej placówki - została w niej do czasów Patki... Może nadal w niej jest i straszy kolejne pokolenie... :-)

    Rozumiem, że Wam Monika nie kojarzy się z dziewczyną ratownika, ciałem opalonym, o którym każdy marzy i ogólnie z miłymi, letnimi klimatami? Trauma niejedno ma imię, jak widać ;-)

    OdpowiedzUsuń
  10. My tu o Monice (jednej czy drugiej), a ona pewnie czkawkę właśnie ma. Nie ładnie. :-)

    OdpowiedzUsuń
  11. Kożuchy wyciągało się cyrklem!

    OdpowiedzUsuń
  12. Cyrkiel dla czterolatków? Poza tym nie chodzi o taki kożuch, co się zbiera na powierzchni, taki można i palcem... Ale takie małe skrawki, co to pływają w całym kubku, paskudne, drobne kożuchowe farfocle. Nie do wyciągnięcia. Może do odcedzenia...

    OdpowiedzUsuń
  13. Moi rodzice byli przewidujący - zabronili przedszkolankom karmienia mnie czymkolwiek, czego nie będę chciała zjeść z własnej woli - jedno takie wymuszenie i zwiałabym gdzie pieprz rośnie ;) W sumie raz uciekłam, po tym, jak mi pani kazała tysięczny raz szlaczki rysować...
    No tak, ale ja zaliczyłam tylko "zerówkę", która dla mnie jest właśnie przedszkolem....

    A ja się zastanawiam jak to jest: każdy z nas (no, większość) był przedszkolakiem/ zerówkowiczem(????) i przeżył, a jednak myśląc o własnym dziecku w perspektywie przedszkolnej - robi się niespokojnie i nerwowo?

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Wiesz, ja się nie martwię o to, że się moim dzieciom krzywda jakaś stanie. To jest właśnie to dziwne 'coś' - że chodzi bardziej o mnie, jako o rodzica. Że kwestia upływu czasu dociera, że moje przyzwyczajenie, że Chłopaki są zawsze w domu i na mnie czekają i żegnają jak wychodzę. Takie małe, albo i nie małe rzeczy, które się mają zmienić. Moje, najmojsze odczucie, czysto egoistyczne.

    OdpowiedzUsuń