niedziela, 24 października 2010

Wieczór

Dzieci śpią. Może nie zabrzmi to dobrze, ale przychodzi taka chwila w ciągu dnia, kiedy czekam na moment, aż zasną. Fajnie jest patrzeć, jak się bawią, słuchać jak się śmieją, ale miło też jest mieć czas dla siebie. Ciszę i spokój. Przypomnieć sobie, jak wygląda dywan, kiedy zniknie z niego plac budowy domu z klocków, zoo, parkingi, oraz te rejony, które w całej tej mini infrastrukturze wyglądają jak miejskie wysypiska śmieci w skali mikro.
Siadam na kanapie, włączam nową płytę Kings of Leon, po raz kolejny próbuję dojść do konkluzji w kwestii, czy mi się ona podoba – jakaś taka wygładzona, spokojna i czystsza, niż wcześniejsze dokonania panów Followill. Ogólnie – podoba się. W zestawieniu – mniej. Czyli, że wolę Kingsów takich


niż takich.



Ogólnie zauważam u siebie tendencję do lubienia tego, co starsze. Dziś wszystko jest jakieś takie nijakie. Niby ładne, niby miłe, niby dopracowane, ale to tylko wygładzone powierzchnie. Pod nimi niewiele się kryje. Jest to oczywiście sąd uogólniony  i pewnie czasem krzywdzący, ale często mnie taka myśl dopada.
Na przykład w kinie. Co mnie ostatnio w kinie powaliło? Wbiło w fotel, nie dało o sobie długo zapomnieć? Ostatnio? – chyba To nie jest kraj dla starych ludzi, wcześniej długo, długo nic, aż do Matrixa. Matrix wbijał w fotel, to było rewolucja. Później – oczywiście pojawiały się produkcje równie efektowne, niektóre poruszały nawet ciekawe tematy, ale to były już twory postmatrixowe.
Oglądam oczywiście nowe filmy, ale jeśli chcę mieć gwarancję, że nie zmarnuję dwóch godzin, wolę włączyć sobie Ojca chrzestnego, albo Swobodnego jeźdźca, albo Znikający punkt, albo western z młodym jeszcze Clintem Estwoodem, niż cokolwiek, co powstało w ostatniej dekadzie. Dziś nie powstają arcydzieła. Ani w kinie, ani w muzyce. Być może, a nawet na pewno można spotkać ciekawe rzeczy. Pewnie można wygrzebywać perełki przesiadując na różnych festiwalowych widowniach, szukając wśród tego, co niszowe. Ale te perełki nie tworzą historii. Nie spodziewam się niestety niczego, co będzie można porównać z Ojcem chrzestnym, nic mnie już pewnie nie przestraszy tak, jak Jack Nicholson w Lśnieniu, nie usłyszę niczego, co zapadnie w pamięć, w serce, zmieni sposób patrzenia i ukształtuje wrażliwość, jak zrobili to The Doors, (wczesny) Peral Jam czy Nirvana.
Douglas Coupland w swoim Pokoleniu X opisał zjawisko, które nazwał „nostalgią ultrakrótkoterminową”. Miała to być „tęsknota z bardzo niedawną przeszłością”. Być może zdanie, którym uzupełnił i zobrazował definicję - „Boże, świat był o tyle lepszy w zeszłym tygodniu” -  jest już przesadą, ale kto z nas nie wspomina z rozrzewnieniem lat, kiedy przeżywaliśmy pierwsze fascynacje i kiedy nas one formowały?

2 komentarze:

  1. Zgadzam się co do Kings of Leon. Wygładzona w tym wypadku naprawdę znaczy spłycona. Widziałam ich na festiwalu w zeszłym roku i bardziej im zależało żeby się dowiedzieć gdzie udają się nastoletnie groupies, niż na graniu. Zachwycili mnie natomiast Franz Ferdinand, prawdziwa muzyka. Mi chyba nie zależy koniecznie na "starszym", ale "lepszym". Z upływającymi latami rosną we mnie oczekiwania i wysokie mury wszelkich standardów. Odrzucam nowe jeśli zbyt płytkie, pozbawiona złudzeń i sentymentu filtruję stare, a zostawiam dobre czyli ujmujące i intensywne. Na szczęście jest tego sporo :-) Pozdrawiam, DeeDee.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zespół jednak mimo wszystko coś w sobie ma. Nie udało mi się występu na Openerze zobaczyć niestety, nie wiem jak wypadli. Za to - co do 'starych dobrych kapel' na zeszłorocznym widziałem Pearl Jam (wielka miłość ma): to się nazywa klasa. Prawdziwe granie i przede wszystkim granie.

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń